Reklama

Uważaj, w jaką alejkę skręcasz.

Nie zapuszczaj się na South Side.

Reklama

Bądź uważna, spacerując po Downtown.

Nie chodź sama po zmroku.

Zamów Ubera i poproś, by kierowca poczekał, aż wejdziesz do domu.

Między innymi takie rady słyszę od mieszkających w Chicago, nie tylko Polaków. Nie da się zaprzeczyć - to jedno z bardziej rozwarstwionych społecznie miast, gdzie ubogich od bogatych oddziela często jedna ulica.

Windy City zamieszkiwane przez 2,697 miliona osób od lat "gości" też na liście dziesięciu najbardziej niebezpiecznych i brutalnych metropolii w Ameryce.

Policyjne statystyki za 2022 rok mówią jasno. Ogólna liczba przestępstw (morderstw, napaści seksualnych, rozbojów, napadów z bronią w ręku, włamań, kradzieży i kradzieży aut) wyniosła tu 66 855. W 2021 roku to 47 452. Strzelaniny? Ubiegły rok to 2832 odnotowanych incydentów, mniej niż w 2021 - 3555.

Możesz pić herbatę w apartamencie, w oddali słysząc kolejne strzały. A ich, jak mówią miejscowi, jest sporo - nawet 40-50. Padają głównie z aut. Przeważnie giną gangsterzy. Czasem "obrywają" przypadkowi przechodnie.

Projekt socjalny i "kącik śmierci"

Do tego typu przestępstw dochodzi nie tylko na South Side i West Side, włączając w to dzielnice Englewood, East Garfield Park, West Garfield Park i Fuller Park. To też Cabrini-Green w centrum, jeszcze do niedawna słynące z mieszkań socjalnych przeznaczonych dla ubogich czarnoskórych osób. Bloki - wiele z nich już nie istnieje - znajdowały się na południe od Division Street, na zachodzie graniczyły z Larrabee Street, na wschodzie z Orleans Street, Chicago Avenue na południu, a z William Green Homes na północnym zachodzie.

Cabrini-Green uchodzi niegdyś za najniebezpieczniejszą dzielnicę Chicago. "Mapa gangów" tej metropolii z 1931 roku "mianuje" Oak Street i Milton Avenue "kącikiem śmierci".

Aktualnie przestrzeń wypełniają nowoczesne, bogate apartamentowce. Wprowadzają się do nich ludzie z dziećmi, zwierzętami. Lokale socjalne - w zdecydowanej większości - wyburzono, a rezydentów przesiedlono.

Patrzę na dwa rzędy jasnych, ceglanych budynków - jedynej zamieszkałej pozostałości. Przed wjazdem na ulicę stoi radiowóz. Zawsze.

Widzę też kilkanaście opuszczonych, jeszcze nie zburzonych, domów. Naprzeciwko nich luksusowe, dopiero oddane do użytku penthouse’y. Wokół nich sporo pustych, zasianych trawą, przestrzeni. Spacerują tam psy.

"Chowaliśmy się za autem"

W tej okolicy od ponad dekady żyje jedna z moich rozmówczyń.

- Przynajmniej kilkanaście razy słyszałam strzały. Wyobraź sobie, że śpisz i o trzeciej w nocy budzi cię seria z karabinu maszynowego. Tego nie da się opisać, ale w pewien sposób przywykłam do tego.

Podczas jednego ze spacerów z czworonogiem Małgorzata i jej mąż są świadkami strzelaniny.

- Był ciepły, wiosenny wieczór. Nagle usłyszeliśmy masę strzałów. Przez kilka sekund nie wiesz, co się dzieje. Schowaliśmy się za autem, a wraz z nami dwie panie z psami. Za moment pojawiła się policja. Mąż widział, jak czarnoskóry mężczyzna wysiadł z auta i szedł w kierunku innego, by następnie oddać strzał. Nie było ofiar, ten człowiek zdążył uciec. Została tylko roztrzaskana szyba.

To dziwne, bo ani przez chwilę nie ogarnia mnie niepokój. Stojąc na Oak Street, nie mogę pojąć, że za moment za rogiem może rozwinąć się potencjalnie śmiertelna sytuacja.

- Nie chodzimy tamtą ulicą wieczorami, zawsze - w każdej minucie - mamy oczy szeroko otwarte. Telefon trzymam w kieszeni, nie wyjmuję go. Bardzo dużo tu kradną - rowery, samochody, komórki, paczki od kurierów. Ale ludzie wciąż wychodzą, mają dzieci, zwierzęta. Życie płynie dalej.

Czy się boją? Tak, ostatnimi laty coraz bardziej.

- Myślimy o sprzedaży domu i kupieniu innego na przedmieściach - mówi Małgorzata.

Pancerna szyba

Wizyta na Cabrini-Green to niejedyne zetknięcie z biedniejszą dzielnicą. Mniej niebezpieczna, za to dużo uboższa - bez postępującej gentryfikacji - jest okolica lotniska Midway. W noworoczne popołudnie wyruszam tam autem. Po okolicy kręcę się półtorej godziny.

Towarzyszy mi Janusz - Polak mieszkający w Chicago ponad 30 lat.

- Wiesz, trafiłem kiedyś na głębokie South Side. Zatrzymałem się na stacji paliw. Nie było tam publicznej toalety, więc zapytałem o dostęp do tej pracowniczej. Sprzedawca - zza pancernej szyby - uciszył mnie gestem i chwilę poczekał. W sklepie było kilku czarnoskórych mężczyzn. Czułem napięcie. Dopiero gdy wyszli, otworzył drzwi i wpuścił mnie bez problemu - rzuca na początku "wycieczki".

Jedziemy na południe. Po obu stronach ulicy widać zaniedbane lub opuszczone posesje. Chodnikiem spacerują pojedynczy ludzie, w tym jeden mężczyzna - z ręką w kieszeni - obserwujący otoczenie. W bocznej alejce dwóch kolejnych stoi przy śmietniku z trunkami w szarych torebkach. Nasze spojrzenia spotykają się przez samochodową szybę.

Wokół sporo śmieci, brudne wiadukty. Inaczej niż w Downtown. Niepewnie, choć nie niebezpiecznie. Nauczona przez mieszkańców, mam oczy szeroko otwarte. Zatrzymujemy się, by zatankować.

Zza pancernej szyby zagaduje do mnie sprzedawca. Po krótkim small talku odjeżdżamy w stronę północnych przedmieść. Czy się boję? Nie. Czy czuję komfort taki jak w Polsce? Ani razu.

Problem trudniejszy niż się wydaje

- Dobrze, że nie była pani na South Side, nie przesadzam - zaczyna rozmowę prof. Mirosław Miernik z Instytutu Anglistyki Uniwersytetu Warszawskiego.

Co mogłoby mnie spotkać, gdybym zatrzymała się na stacji paliw?

- Nie ukrywajmy, przestępczość jest bardzo poważnym problemem w tej okolicy. Prawdopodobieństwo kradzieży auta czy pieniędzy, ataku nożownika, gwałtu albo morderstwa jest zdecydowanie wyższe niż w Nowym Jorku czy Los Angeles - wymienia, zaznaczając, że "sytuacja Afroamerykanów w USA jest dużo bardziej skomplikowana niż Black Lives Matter, śmierć George’a Floyda, Erica Garnera czy Breonny Taylor".

- W okresie niewolnictwa traktowano ich jak gorszych, przedmioty. Było to uwarunkowane prawnie. Stracili tożsamości kulturowe, zabraniano im praktykowania religii. Na przestrzeni lat wprowadzono szereg przepisów ograniczających czarnoskórym dostęp choćby do edukacji dostępnej dla białych. To właśnie nauka jest motorem społecznej mobilności, a - jak wiemy - koszty studiów w Ameryce są ogromne i drastycznie wzrosły w ciągu ostatnich kilku lat. Dlatego tak wielu z nich pracuje jako ochroniarze, w obsłudze muzeów, teatrów, kin, na kasie w supermarkecie.

Miernik przytacza historię Recy Taylor - Afroamerykanki z Abbeville w hrabstwie Henry w stanie Alabama.

3 września 1944 roku porywa ją, a następnie gwałci, sześciu białych mężczyzn. Pomimo zeznań, dwie ławy przysięgłych odmawiają postawienia ich w stan oskarżenia.

Kobieta z kolei doświadcza gróźb śmierci, podpalają jej również dom. Sprawą z ramienia The National Association for the Advancement of Colored People zajmuje się Rosa Parks.

- Legislatura stanu Alabama oficjalnie przeprosiła Taylor dopiero w 2011 roku, kiedy miała 92 lata - podkreśla.

Jego zdaniem USA lubią żyć przekonaniem, że są fantastycznym krajem. - Czasem nie pozwala to spojrzeć do tyłu i przyznać: Ok, tam popełniliśmy błąd.

- Niektórzy zapominają, że problemy istniejące kiedyś są i teraz. To, że Barack Obama został prezydentem, nie załatwi kwestii rasizmu. To tylko mały plasterek na tę ranę.

"Afroamerykanie nie ufają establishmentowi"

Pytany o tak skrajnie podzielone Chicago, odpowiada: Te dzielnice cały czas są etniczne.

- Dyskryminacja Afroamerykanów sięgająca XVIII wieku spowodowała problemy (obecne do dziś) ze znalezieniem dobrze płatnej pracy. Niektórzy z nich schodzą wtedy na przestępczą ścieżkę. Sprzedają narkotyki albo sięgają po broń. Oczywiście nic nie usprawiedliwia kolejnych strzelanin, choć są pewne sytuacje, które do tego doprowadziły, które trzeba uporządkować.

Naukowiec zaznacza, że nie chodzi o litość.

- To wpisałoby się w inny rasistowski stereotyp - noble savage. Sęk w tym, by przyjrzeć się tej społeczności, problemom, odpowiednio ukarać, ale też na równi z białymi traktować czarnoskóre osoby popełniające mniejsze przestępstwa. Jakakolwiek rasa nie jest powodem do wstydu. Trzeba po prostu przyzwoicie żyć.

Sytuacja w Chicago w ostatnich latach się pogarsza.

- Jest coraz większa gettoizacja i mniejsze możliwości dla osób tam żyjących. Są one bardziej zadłużone, mają mniejszą mobilność społeczną. Nie ma na to szybkiego rozwiązania, choć osobiście uważam, że bardzo pomogłaby darmowa edukacja wyższa.

Miernik dodaje, że Afroamerykanie są dość nieufni wobec establishmentu.

- Nie do końca pasuje to medialnemu przekazowi. Są zwolennikami prawa do posiadania broni - zupełnie zrozumiałe, bo dochodzi do sytuacji jak ta z niedawna, gdy pastor podlewał kwiatki sąsiada, a policja aresztowała go, gdyż ktoś zgłosił "podejrzany samochód". Decyzję podjęto na podstawie koloru skóry. Amerykanie wiedzą, że należy pozbyć się tych różnic, ale jest duża niechęć, by coś zmieniać. Łatwo powiedzieć, że George Floyd złamał prawo, ale trudniej sięgnąć głębiej i znaleźć przyczynę. Naprawa tego będzie długoletnią metodą prób i błędów - puentuje.