Reklama

Gdański Jarmark św. Dominika, który trwa przez trzy tygodnie na przełomie lipca i sierpnia jest jedną z trzech największych tego typu imprez w Europie. Razem z Oktoberfest i Weihnachtsmarkt (bożonarodzeniowe jarmarki) tworzą największe święta rozrywki i handlu na starym kontynencie. A wszystko zaczęło się od chęci ściągnięcia ludzi do kościoła na odpust boży. Nic dziwnego więc, że nawet dziś kojarzony jest z odpustowością (słowo to stało się dla wielu synonimem kiczu) i przaśnością.

- Jarmark Dominikański? Nie byłem od lat, nie ma po co jechać - tak zgodnym chórem odpowiadają mieszkańcy Gdyni w przedziale wiekowym - 25-35 lat. Dawniej, jako dzieci, ciągnięci przez rodziców po ciasnych uliczkach, bo tylko na jarmarku można było COŚ kupić. A dziś? Omijają szerokim łukiem, bo nie ma po co. - Sama chińszczyzna - podsumowuje 33-letni Łukasz.

Reklama

A co ze starszymi? Nie mają potrzeby "pchać się w tłum", niczego już nie potrzebują, "bo przecież wszystko jest pod domem". Ubrania (bo z tym kojarzy im się ta impreza) kupują w popularnych sieciówkach. Na drogą biżuterię ich nie stać, a bursztyn nie jest dla nich atrakcją.

Na Jarmark Dominikański każdego roku trafia jednak kilka milionów ludzi z całego świata, dziennie między stoiskami spaceruje ponad 70 tysięcy osób. I z obserwacji wynika, że na ich twarzach widać uśmiechy. Czyli nie taki ten jarmark zły?

Zaskakujące, jak bardzo impreza się zmieniła. Już od pierwszych kroków, kiedy z dworca głównego trafiamy na ulicę Rajską, która prowadzi do Podmłyńskiej, poruszamy się wśród spójnych, estetycznych drewnianych domków. Nie krzyczą na nas banery, nic nie kusi migającymi neonami, nikt nie stara nam się pokazać najskuteczniejszych obieraczek do warzyw.

Lata 80., 90. i to co później

Jarmark Dominikański organizowany jest w Gdańsku od 1260 roku. Miał jednak kilkudziesięcioletnią przerwę - tradycję zatrzymała II Wojna Światowa. Stoiska wróciły na ulice po 33 latach i od 1972 roku letniego handlowania nie przerywano. W 2020 roku pandemia Covid ograniczyła liczbę stoisk (było ich o około 35% mniej niż w latach poprzednich) i zmieniła układ imprezy. Podobnie jak podczas kolejnej edycji pilnowano reżimu sanitarnego i zmieniono układ stoisk.

To historia najnowsza, a co z imprezy pamiętają ci, którzy odwiedzali ją dużo wcześniej? - Pod koniec lat 90. rynek zalała fala ubrań z Indii i z tym kojarzę Jarmark Dominikański - opowiada Bernard Goździewicz, gdynianin, który nie tylko na jarmarku bywał, ale i gościł w domu przyjaciół, którzy kilkadziesiąt lat temu wystawiali się w Gdańsku ze swoją sztuką.

- Tym z południa Polski często wydaje się, że Gdańsk i Gdynia to jedno, że są tak blisko siebie, ale to jednak wyprawa. Zwłaszcza, jak do rozstawienia jest stoisko. Pamiętam, jak Krzysiek nosił codziennie rano swoje broszki, by je wieczorem przywozić. Teraz można wziąć hotel obok, wynająć mieszkanie. Kiedyś nie było to takie proste.

- Byliśmy cztery razy wystawcami podczas Jarmarku Dominikańskiego w latach 1984-87. Tworzyliśmy wówczas ceramiczne broszki i klipsy zdobione złotem i srebrem oraz bajecznie kolorowe redukcje. - To był piękny okres w naszym życiu. Mieszkaliśmy w Gdyni u przyjaciół, dojeżdżaliśmy codziennie kolejką do Gdańska - wspomina Lilianna Marciniak z Wrocławia. - Z Dworca Głównego maszerowaliśmy najpierw na śniadanie do baru, które składało się z wędzonego łososia i barszczu na ciepło. Droga prowadziła w kierunku ulicy Długi Targ lub na Mariacką. W każdej z tych lokalizacji byliśmy dwa razy. To cudne miejsca, niezwykle klimatyczne, stanowiące odpowiednie enturage do wystawiania przedmiotów artystycznych.

Dziś obie ulice nie należą do jarmarkowej strefy wystawienniczej, ale nie da się ich ominąć, będąc na miejscu. Mariacka zatopiona jest w bursztynach, które na czas Jarmarku eksponowane są w wyjątkowy sposób, przez obecnych tam na stałe właścicieli sklepów. Nie ma nachalnych kramów, zadaszeń i szyldów zasłaniających charakterystyczne schody do kamienic. Jest też miejsce, żeby usiąść, wypić kawę. Podobnie wyglądało to, kiedy dzisiejsze Studio Cedrowy zaczynało przygodę z targami.

- Cały nasz ówczesny bagaż składał się z plecaka wypełnionego naszymi wyrobami, lekkiego stolika turystycznego z czarnym obrusem i sztalugi, na której umieszczaliśmy blejtram obity czarnym suknem, aby pięknie eksponował kolorową ceramikę - kontynuuje Lilianna - Po jakimś czasie zaprzyjaźniliśmy się z lokalnym artystą rzeźbiarzem i u niego w pracowni zostawialiśmy na noc wszystkie meble ekspozycyjne. Wieczorami usiłowaliśmy coś zjeść, a potem spędzaliśmy czas w małych lokalach ze znajomymi lub nowo poznanymi innymi artystami. Nierzadko wieczornym spotkaniom artystycznym towarzyszyły spontaniczne śpiewy i tańce.

Obecnie takich "rozkładanych" stoisk jest niewiele i nie są one atrakcyjne. Zepchnięte do strefy, w której wolno rozstawiać się okazjonalnie na końcu Jarmarku są raczej czymś w stylu garażowych wyprzedaży niż przykuwającą wzrok ekspozycją. To miasto zapewnia odpowiednie stoiska, dzięki czemu charakter imprezy jest bardzo spójny. Kwota, jaką trzeba zapłacić za stoisko, zaczyna się od 3400 tysięcy za kram, do ponad dziewięciu za drewniany domek. Dochodzą do tego opłaty w postaci doprowadzenia prądu, wody itp.

Dziś w ogóle nie produkujemy biżuterii - zajmujemy się ceramiką użytkową, czyli robimy czajniki do herbaty, kubki, czarki, talerze, kubki podróżne z pokrywkami. Nieustająco inspirowani sztuką i kulturą Wschodu ostatnio wytworzyliśmy nowe wzory czajników  - shiboridashi i gaiwany. Uzupełnienie ceramiki stanowią pachnące obrazki, czyli botaniczne zapachy do szafy wykonane z parafiny i nasączone naturalnymi olejkami eterycznymi - i choć domowa manufaktura Lilianny i Krzysztofa Marciniaków wpasowałaby się w klimat dominikańskiej oferty, Jarmark musi na nich jeszcze poczekać - Nie mieścimy się na stoisku mniejszym niż 6 m2, a do wystawienia naszych wyrobów potrzebujemy 3 stołów, kilku gablot i wielu akcesoriów. Chętnie znowu przyjechalibyśmy do Gdańska, jednak nie na 3 tygodnie. Jesteśmy maleńką firmą i nie możemy jako twórcy pozwolić sobie na tak długi czas poza domem i pracownią. Koszt udziału jest dla nas zaporowy, kiedy do około 10 000 zł za samo stoisko będziemy musieli doliczyć koszt noclegów i jedzenia przez 3 tygodnie. Dlatego bierzemy udział w targach, które trwają 2-3 dni.

Taki towar, jakie czasy

- Ludzie przyjeżdżali z całej Polski szukać oryginalnych wyrobów i rękodzieła, do których nie można było dotrzeć w inny sposób. Pamiętam wiele stoisk z obrazami olejnymi młodych artystów, ceramikę artystyczną i użytkową, stoisko z przepięknym ręcznie dmuchanym szkłem w niezapomnianych zieleniach. Nieopodal nas, na stoisku ciszącym się wielkim zainteresowaniem, można było kupić wyroby biżuteryjne i galanterię z kości (!). My z naszą biżuterią ceramiczną również byliśmy atrakcją, gdyż czasy masowego importu z Chin oraz towarów w sklepach internetowych jeszcze nie nadeszły - zauważa Lilianna ze Studio Cedrowy.

- Na jarmarku dawniej można było kupić wszystko i to było dobre, bo na co dzień w sklepach było mało rzeczy. Garnki, patelnie, buty. Wydaje się jednak, że to wszystko potem bardzo popsuło myślenie o tej imprezie, zwłaszcza u nas, bo jarmarku nigdy nie łączyliśmy z turystycznym wydarzeniem, za blisko mieszkamy - zauważa Bernard.

To samo podkreślają młodsi mieszkańcy Trójmiasta. Nie traktowali Jarmarku Dominikańskiego jako atrakcji, zwłaszcza w momencie, kiedy zaczął kojarzyć się z produktami z Chin - Było pełno ubrań, torebek, podrabianych perfum. Pamiętam, że artystyczna biżuteria to były może dwie uliczki. Na każdym kroku próbowano coś wcisnąć, raz nawet nabrałam się na okazyjny zapach, który okazał się bublem (młodzieńcza naiwność). Jarmark kojarzył mi się z tłumem, chaosem i zapachem pieczonej kiełbasy, ale słyszałam, że ostatnio dużo się zmieniło, może nawet pojadę sprawdzić - Alicja na co dzień mieszka w Sopocie, a w Gdańsku głównym miała praktyki dziennikarskie, więc zdarzało jej się biegać między straganami i szukać rozmówców do ulicznych sond - Trochę dni tam spędziłam, więc miałam okazję napatrzeć się na asortyment, zmęczyć oczy miszmaszem.

Czasy się jednak zmieniły i zaczęliśmy większą wagę przykładać do estetyki i minimalizmu, zwłaszcza w oczyszczaniu przestrzeni z krzykliwych banerów. Wydaje się, że Jarmark Dominikański wpisał się w dobry nurt, który od kilku lat promuje Natalia Wielebska - Przebywanie w przestrzeniach, gdzie jest zbyt dużo wizualnych bodźców i informacji, źle wpływa na nasze samopoczucie. W tym roku właśnie w sierpniu mija siedem lat, odkąd weszła w życie ustawa krajobrazowa, dająca gminom prawne narzędzie do walki z chaosem reklamowym. Wiele miast zdecydowało się na działanie i między innymi w Gdańsku widać tego wspaniałe efekty. Nie mniej obok regulacji prawnych ważna jest także edukacja i propagowanie takich praktyk - to staramy się robić w Traffic Design. We współpracy z Gdynią np. stworzyliśmy poradnik szyldowy.

Ładne stoiska to jednak tylko opakowanie. Co zawartością?

Ważne akcenty

 Już po kolorach mapki z wystawcami widać, że dominują artyści i rzemieślnicy. Popularnością cieszą się produkty regionalne, przyprawy, miody i chleby. Strefy gastronomiczne porozkładane są tak, żeby nie męczyć zapachami w każdej alejce, ale zachęcać nimi tam, gdzie można spokojnie usiąść i rozkoszować się smakiem. Sam rozkład stref z jedzeniem jest wyjątkowo sprzyjający, co podkreślają także dostawcy - Zaopatrujemy działającą podczas Jarmarku gastronomię w produkty spożywcze od lat, ale jeszcze nigdy nasi dostawcy nie trafiali do punktów tak sprawnie i szybko. W tym roku wszystko jest wyjątkowo dobrze oznaczone - zdradził kierownik jednej z firm.

To, co zauważalne w tym roku, to stoiska ukraińskie. Z rękodziełem, gadżetami i jedzeniem. Przyciągają wzrok, a osoby je obsługujące nieśmiało się uśmiechają. Odwzajemnienie uśmiechu jest jedynie drobnym gestem, ale tak potrzebnym w dzisiejszych czasach. Nawet jeśli za tandetę uznamy papier toaletowy z wizerunkiem Putina.

A co z artystami? Ci nieśmiało chowają się w swoich namiotach, a szkoda. Ich jednak najbardziej dotknęła "badziewna" renoma Jarmarku. Dla galerii sztuki ta impreza jest złem, a prawdziwi malarze nie powinni zniżać się do poziomu taniej rozrywki. Dlatego nie wszyscy chcą się przyznawać, że tu są.

Raj dla geeków

Na Jarmark Dominikański zawsze jeździło się po białe kruki, stare meble i porcelanę, od której uginają się tam stoły. W strefie dla kolekcjonerów zawsze można było wyszperać cuda, choć za niektóre trzeba naprawdę słono zapłacić. Nikt z wystawców w tej strefie nie jest tam przypadkowo i dobrze wie, jak cenny towar posiada, odpowiednio go wyceniając. Tu raczej nie trafimy na okazje, ale, warto skusić się na opowieści. Można usłyszeć historię o monecie, którą w kieszeni nosił sam Napoleon (autentyk).

Antyki antykami, są rzadkie monety, perełki w postaci porcelany od Rosenthala, są (już także antyczne) kasety magnetofonowe i winylowe płyty, ale prawdziwa zabawa zaczyna się na stoiskach z używanymi zabawkami. To tam kolekcjonerzy figurek mają szansę uzupełnić swoje serie o brakujące egzemplarze. Są pudła z "Petshopami", których nie sposób już kupić w normalnych sklepach. Są Pokemony, postacie z filmów Anime i gier komputerowych. Są nawet same gry i stare konsole. Klienci takich stoisk są towarzystwem bardzo mieszanym - od zachwyconych dzieci, po dorosłych, którzy dokładnie wiedzą, czego szukają.

A szukają np. zabawek z jajek niespodzianek z lat 90. Za te gotowi są zapłacić nawet kilkaset złotych - cała kolekcja - lub od kilku do kilkudziesięciu za pojedynczą sztukę. Posegregowane i wyeksponowane krokodyle z serii wypuszczonej przez markę Ferrero około 1995 roku zwróciły uwagę kobiety z Zielonej Góry, która schylała się razem z synem nad stoiskiem. - Tych dwóch brakowało mi do kompletu. Odwiedzałam Gdańsk już kilka razy i zawsze udaje mi się kupić brakującą postać. Nie wydałabym na to fortuny, ale większą radość sprawia mi taka pamiątka, niż np. magnes. Z synem wynajdujemy zwierzątka, mamy na nie w domu specjalną skrzynkę - podkreśliła, że nie jest typową kolekcjonerką, ale akurat te zabawki wspomina z sentymentem, a zbieranie zaczęła od kilku własnych znalezionych w pudłach z dzieciństwa.

Warkoczykowe szaleństwo i zwierzęta na patelni

Międzynarodowe Targi Gdańskie S.A doprecyzowały w regulaminie, kto może zostać wystawcą. Jako niepożądany asortyment określają między innymi "asortyment do świadczenia usług fryzjerskich np. warkoczyki i związane z tym usługi fryzjerskie, malowanie tatuaży, pokazy baniek mydlanych; sprzęt AGD, fotele do masażu, wyciskarki do soków, obieraczki, czyszczenie okularów itp.; bielizna, pościel, ręczniki, zabawki plastikowe, balony, okulary, perfumy, kosmetyki, obuwie i odzież z produkcji masowej, towary imitujące znane marki". I o ile stoiska z pokazami obieraczek i namioty z bielizną w większej części zniknęły, a baniek mydlanych trochę szkoda, to kolorowe włosy przygotowane do zaplatania warkoczyków powiewają nad Motławą.

Tęczowe pasma nie przeszkadzają jednak zupełnie w pozytywnym odbiorze całości, tak jak kilka stoisk z bazarową odzieżą, bo całkiem jeszcze nie zniknęła.

Inaczej sprawa ma się z osobami wykorzystującymi zwierzęta w pokazach, a właściwie w ulicznym wyczekiwaniu na monety. Choć jarmark ma delikatny charakter sztuki cyrkowej, wydaje się, że jako społeczeństwo "wyrośliśmy" z męczenia stworzeń dla zarobku i rozrywki. Wspominała o tym między innymi Idalia Tomaczak w jednej z audycji radia Muzo.FM, negując ideę wystawiania papug "do zdjęć i potrzymania" czy innych ptaszków wyciągających z pudełek wróżby. W Gdańsku wciąż można spotkać osoby z żywymi wężami na szyi, chętnie oddawanymi turystom do zdjęć. W trzydziestostopniowym upale, z setkami głaszczących rąk, nieznanymi zapachami człowiek nie czułby się dobrze, ale przynajmniej wiedziałby, dlaczego to robi. Tutaj jednak nie zmieni tego miasto, organizator. Póki ktoś będzie chciał za takie atrakcje płacić, póty będą one przeliczane na cennik: pogłaskanie - 5 zł, zdjęcie - 15 zł.

Kilka kolejnych lat na czary

Co w takim razie ze stwierdzeniami o "chińskim badziewiem na stoiskach" i "omijaniu od kilku lat łukiem tego wydarzenia", które tak często pojawiają się jako komentarze o Jarmarku Dominikańskim? Trzeba przyznać, że Gdańskowi wystarczyło te kilka lat omijania, by charakter imprezy zmienić, a autorce tekstu - gdyniance przez większość życia - jedna wizyta, by chcieć odczarować to wydarzenie, czego zupełnie się nie spodziewała.