Reklama

Choć podejście do zwierząt coraz bardziej się zmienia, przykuty do budy pies wciąż jest nieodłącznym elementem krajobrazu niejednej polskiej wsi. Waruje przy pustej misce, w oczekiwaniu na resztki z obiadu - jeśli w ogóle je tego dnia dostanie. Dzięki coraz większej świadomości i ludzkiej empatii, u progu domostwa oprawców zjawiają się służby. Wśród nich inspektorzy z organizacji pozarządowych. 

To właśnie oni od kilkudziesięciu lat działają na rzecz dobrobytu zwierząt nie tylko gospodarskich, ale przede wszystkim tych domowych. Teraz ich dalszy los, a przez to życie tysięcy zaniedbanych, konających psów i kotów, wisi na włosku. Wszystko przez plany Ministerstwa Rolnictwa, które po prawie 26 latach zamierza zmienić przepisy. Dlaczego? Obrońcy zwierząt mają swoje teorie. - Tu chodzi o coś więcej niż o tego pojedynczego "kundla" na łańcuchu. I my, tacy malutcy, niewiele możemy z tym zrobić - mówi prezes DIOZ.

Odbieranie zwierząt z rąk oprawców. Jak wyglądają obecne przepisy?

Reklama

Zanim o zmianach, przyjrzyjmy się, jak wygląda obecny system. Do tej pory na mocy ustawy o ochronie zwierząt z 1997 r. w Polsce o dobrobyt czworonogów dbają: organy państwowe tj. Inspektorat Weterynaryjny, policja czy straż gminna, a także instytucje pozarządowe: organizacje, fundacje, inspektoraty. Każda osoba przynależąca do tych instytucji, która przejdzie odpowiednie szkolenia, może dokonać interwencji. Sprawdza wówczas stan zwierzęcia i - w przypadku rażącego zaniedbania - może odebrać je właścicielowi. Ta procedura odbywa się w dwóch trybach: administracyjnym i karnym.

W pierwszym przypadku zwierzę może zostać tymczasowo odebrane opiekunowi na podstawie decyzji wójta. Żeby jednak zabrać psa w tym drugim trybie (najpierw odbiór, później zgłoszenie), musi być zagrożenie jego życia. - Pies nie może przebywać w danym miejscu, bo grozi to jego śmiercią - tłumaczy Łukasz Balcer, Dyrektor Schroniska dla Bezdomnych Zwierząt w Celestynowie, inspektor od ponad dwudziestu lat.

- Jeśli mamy lato, jest żar i 30 stopni na plusie, a pośrodku posesji leży pies przywiązany łańcuchem do budy bez wody, to po kilku godzinach to zwierzę umrze. W związku z tym nie może czekać kilku dni, aż uzyskamy zgodę od gminy na zabranie go po weekendzie. Wtedy będzie już za późno - tłumaczy. Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami w Polsce, w którego zarządzie zasiada, to właśnie organizacja pozarządowa z 155-letnią tradycją.

Gdyby w życie weszły przepisy, również jej pracownicy utraciliby uprawnienia do przeprowadzania interwencji. A to właśnie one, zupełnie nagle, stały się dla ministerstwa problemem.

Ratowanie zwierząt przez organizacje. "Skończymy z tym"

- Skończymy z odbieraniem zwierząt rolnikom przez różne organizacje, które czasem robią to tylko z chęci zysku. Takie uprawnienia będzie miała tylko Inspekcja Weterynaryjna - zapowiedział szef resortu rolnictwa w grudniu podczas Zjazdu Polskiej Wsi.

Teraz w ministerstwie trwają prace nad projektem ustawy, który ma trafić do Sejmu w ciągu dwóch miesięcy. - Nowe przepisy zakończyłyby erę ochrony zwierząt w Polsce - mówi Konrad Kuźmiński, prezes Dolnośląskiego Inspektoratu Ochrony Zwierząt i tłumaczy: - Znamy ten system. System, który jest całkowicie niewydolny i w którym działanie polega na spychologii albo na niezauważaniu problemu.

Prezes DIOZ, organizacji pozarządowej, która od lat odbiera zwierzęta z rąk oprawców, podkreśla, że codziennie otrzymuje blisko 50 zgłoszeń i próśb o interwencję. - Ludzie nam ufają. Dostajemy zdjęcia, pakujemy się i jedziemy na drugi koniec Polski działać. Jak pani coś zgłosi urzędnikom z Inspektoratu Weterynarii w piątek o 17.01, to może (może!) dostanie pani odpowiedź po weekendzie. No a chore zwierzęta nie poczekają - mówi mi Kuźmiński.

Zresztą, kilka naszych pierwszych rozmów w ogóle nie doszło do skutku. "Przepraszam, pilna interwencja. Odezwę się jutro" - głosił SMS tuż przed umówionym spotkaniem. Godzinę później w mediach społecznościowych pojawiała się nowa relacja o wstrząsających warunkach w gminnych przechowalniach zwierząt czy na wiejskich podwórkach.

Inspekcja Weterynaryjna. "Już jest niewydolna"

Z kierownictwem Głównego Inspektoratu Weterynarii także trudno się skontaktować. Powód jest jednak zgoła inny. - Dzisiaj nie da rady. Wszyscy na konferencjach - tłumaczył uprzejmie głos w telefonie. Podstawową różnicą między organizacjami pozarządowymi a organami państwowymi jest to, że pierwsi w gumiakach z zapchlonymi kotami w ramionach przemierzają wsie, drudzy przy biurkach siedzą zasypani "po uszy" dokumentami.  

- Gdyby zapowiadane przez ministerstwo zmiany weszły w życie, interwencje na taką skalę jak mamy dziś by się skończyły, bo inspekcja byłaby niewydolna. Poza tym, że musiałaby jako jedyna instytucja interweniować, miałaby też dużo innych obowiązków, którymi dzisiaj się zajmuje - ocenia Dyrektor Schroniska w Celestynowie - Trzeba byłoby zatrudnić wówczas dziesiątki tysięcy nowych pracowników, bo taka aktualnie jest liczba osób działających na rzecz ochrony zwierząt.

Inspekcja nie działa w weekendy. To kolejny problem, na który wskazuje Balcer. - Zwierzęta będą miały bardzo małe szanse na to, że nadejdzie dla nich szybka pomoc. Państwowa Inspekcja Weterynaryjna będzie obciążona dużą ilością spraw, a niektóre sprawy sądowe ciągną się latami. Na to wszystko po prostu nie będzie czasu przy takiej skali obowiązków nałożonych na Inspekcję - mówi.

"Inspekcja Weterynaryjna nie stwierdziła zwierząt"

Konrad Kuźmiński zwraca z kolei uwagę na jakość przeprowadzonych interwencji przez organy państwowe w Polsce. Bo, jak zauważa, co z tego, że do nich doszło, skoro zaniedbane zwierzę nie zostało nawet przez urzędników znalezione.

- Po zapowiedziach ministra odsyłaliśmy część zgłoszeń do inspektoratu. Zaczęliśmy dostawać masę odpowiedzi, że "nie stwierdzili zwierząt na miejscu". Wtedy sami musieliśmy interweniować i rozsyłać im zdjęcia, że zwierzęta jak stały, tak stoją na tych łańcuchach. Jak w takim razie wygląda praktyczna strona tych interwencji, skoro nie zauważają psa, który - umówmy się - nie jest wielkości pchły? - pyta Kuźmiński - Dopiero po złożeniu przez nas stosownej skargi, okazało się, że jednak da się odnaleźć zwierzę.

Mówi o problemie relacji korupcjogennych. Czy powiatowemu inspektorowi weterynaryjnemu, który jedzie do gospodarstwa, gdzie dostanie mleko, drób, mięso, serek zależy na znalezieniu zagłodzonego psa koleżanki ze wsi? - Te wszystkie gminne powiatowe instytucje działają w taki sposób, że się każdy z każdym zna - zaznacza.

- My wystąpiliśmy z postulatem, żeby w przypadku interwencji, dokumentów nie weryfikował powiatowy lekarz weterynarii czy gmina tylko przykładowo sąd rejonowy pierwszej instancji. To chyba jedyny filar, w którym ta niezależność od społeczeństwa się zachowała - proponuje swoje rozwiązania szef DIOZ.

"Oni kontrolują tylko bydło. Nie podchodzą do psów"

Ponadto, według Kuźmińskiego, pracownicy Inspekcji Weterynaryjnej mają wiedzę teoretyczną głównie w zakresie nadzoru nad bezpieczeństwem żywności. - Taka inspekcja jeździ po gospodarstwach rolnych i kontroluje głównie bydło - zauważa.

 - Oni nigdy sami z siebie nie zwracają uwagi na psy na łańcuchach czy zagłodzone koty. Czasem przyjeżdżamy tydzień po ich wizycie na tę samą posesję, a tam: rozpadająca się buda, obok psy z żebrami na wierzchu. Trzeci pies w ogóle nie ma budy, tylko ziemiankę sobie wykopał. Zlewy obrzydliwe dostają do jedzenia. Skiśnięty chleb z ziemniakami - opisuje prezes DIOZ i rozkłada ręce.

Jeśli mowa o dobrostanie to tej wiedzy, jego zdaniem, także brakuje. - Mieliśmy na przykład ucho u psa, z którego lała się ropa. Organy państwowe stwierdziły wtedy, że "robimy problem z zapalenia ucha". My jednak tego psa odebraliśmy, poddaliśmy leczeniu i biegły profesor z uniwersytetu ocenił, że mało brakowało, a doszłoby do zakażenia mózgu i śmierci. Tego typu sprawy są ciągle bagatelizowane - oburza się 26-letni inspektor.

"Testowaliśmy system, zablokowali naszego mejla"

W związku z pomysłem ministerstwa Dolnośląski Inspektorat Ochrony Zwierząt zaczął przekazywać wszystkie zgłoszenia organom państwowym.

- Dostaliśmy odpowiedź od ministra, że bez podstawy prawnej się tym nie zajmie. Co więcej, postraszył nas prezesem urzędu ochrony danych osobowych, bo przekazując dalej zgłoszenia, wpływające do nas łamiemy RODO. Prokuratura Krajowa zablokowała z kolei naszego mejla, a z Komendy Głównej Policji dostałem telefon, że to nie może tak wyglądać, bo to jest za dużo roboty i ilość zgłoszeń paraliżuje ich codzienną pracę. Chcieliśmy przetestować ten system i powierzyć interwencje polskiemu państwu i nie wyszło z tego nic.

O komentarz poprosiłam szefa sejmowej komisji ds. rolnictwa, Roberta Telusa. Dopytuję, co, jeśli okaże się, że sam Inspektorat Weterynaryjny będzie zbyt przeciążony ilością zgłoszeń. - Inspekcje nie dotrą do każdego zwierzęcia - zauważam.

- Ja myślę, że takiej sytuacji nie będzie - odpowiedział polityk - A nawet jeśli będą, to wtedy będziemy myśleć, żeby do inspektoratu weterynarii zatrudnić więcej osób, stworzyć cały wydział, który będzie odpowiadał za dobrostan zwierząt.

Ministerstwo: Strach jest przedwczesny

Kiedy zauważam, że organizacje pozarządowe boją się nie tylko utraty swoich dotychczasowych praw, ale przede wszystkim pogorszenia jakości interwencji, usłyszałam, że ten strach jest "przedwczesny".

 - Wszystkim nam zależy na tym, żeby to organizacje państwowe, publiczne, bo do tego są stworzone, mogły kontrolować rolników. Nie ktoś, kto nie ma do tego prawa. To na pewno musi się odbywać w obecności policji. Nie może być tak, że ktokolwiek będzie chciał, będzie mógł wejść na podwórko i zabrać rolnikowi zwierzęta. To musi być uregulowane odpowiednimi przepisami - mówił Robert Telus przewodniczący sejmowej Komisji Rolnictwa i Rozwoju Wsi.

Powtórzył jeszcze kilka razy, że będzie tak, żeby to inspekcje państwowe mogły sprawdzać stan zwierząt i kontrolować ich dobrostan. - Nam zależy, żeby zwierzęta były hodowane w dobrostanie - oświadczył.

Sęk w tym, że tu nie trzeba nic zmieniać. W Polsce Inspekcja Weterynaryjna już odpowiada za wszystkie zwierzęta w Polsce. Ona już teraz może nadzorować ich stan. Problem polega na tym, że jest niewydolna.

- Czasem Inspekcja Weterynaryjna odpowiada nam w ciągu dwóch, trzech dni. Czasem jest cisza przez wiele dni - relacjonuje Konrad Kuźmiński.

Nie potrafi sobie wyobrazić urzędnika, który miałby - tak jak jego zespół - wejść na posesję i fizycznie odebrać zwierzę. - Taka pani urzędnik wejdzie do właściciela i własnoręcznie odetnie psa z łańcucha? Ja tego nie widzę. W większości przypadków oni do tych zwierząt nawet nie podchodzą, bo się ich boją - twierdzi.

- Przy obecnej liczbie organizacji pozarządowych, działań, które te organizacje podejmują i interwencji, które przeprowadzają, nie będzie można tej skali nadrobić jednym państwowym inspektoratem weterynaryjnym - stwierdza także Łukasz Balcer.

Zwierzęta skazane na śmierć. "My je socjalizujemy"

"Ziomek" to w prasłowiańskim języku naszych przodków "ten, który mieszka na mojej ziemi". Nie bez powodu w XXI wieku pieszczotliwie nazywamy tak naszych czworonożnych przyjaciół. Choć dla wielu mieszkańców wsi to wciąż tylko żywy podwórkowy alarm, mentalność Polaków coraz bardziej się zmienia. Zapewniamy zwierzętom dobre warunki w mieszkaniach, dbamy o ich zdrowie i samopoczucie. Oczywistym staje się fakt, że zwierzak w domu jest częścią rodziny.

Taka idea przyświeca też organizacjom pozarządowym.

- W ciągu mojego ponad 20-letniego doświadczenia odbierałem zwierzęta z pseudohodowli i miejsc, w których ludzie się nad nimi znęcali: chcieli z siekierą iść za szopę i zabić zwierzę, bo się zestarzał i był już niedołężny. Takie zwierzęta ratujemy z rąk oprawców i socjalizujemy w naszym schronisku - mówi Łukasz Balcer.

Schronisko w Celestynowie, którego jest dyrektorem i jednym z najstarszych pracowników. - Działamy już ponad 65 lat. Przez cały ten czas priorytetem jest zawsze dobro zwierzęcia - mówi przedstawiciel organizacji pozarządowej.

Sanatorium dla zwierząt

DIOZ zajmuje się z kolei budową "Raju dla zwierząt" - wielohektarowego terenu, w którym uratowane zwierzęta mogą cieszyć się życiem. Nieustannie trwa tam budowa nowych domów, sektorów dla psich seniorów, szczeniaków czy "chorutków". Ma powstać tam także sztuczne jezioro, które w upalne dni będzie cieszyć niejednego czworonożnego amatora wodnych sportów.

To wszystko dlatego, że organizacje, które odbierają zwierzęta, w głównej mierze przejmują nad nimi opiekę: leczą je na koszt darczyńców, bo gminy nie partycypują w tych kosztach. Właściciele odebranych zwierząt tym bardziej. - Zapowiadane przez ministerstwo rolnictwa zmiany mają to całkowicie wykluczyć, a systemu zwyczajnie na to nie stać - mówi prezes DIOZ. Gdzie więc, w przypadku wejścia w życie nowych przepisów będą trafiały zwierzęta?

- Jedna z naszych interwencji dobitnie pokazuje, gdzie będą jeździły zwierzęta. I to wygląda jak średniowiecze - mówi. Chodzi o tak zwaną "przechowalnię" psów, którą gmina na niejasnych zasadach zorganizowała na swoim terenie.

Przechowalnie psów. "Gorzej niż w Ukrainie"

Kilkanaście psów, niewielkie boksy. W środku nie widać trawy, betonu czy piasku - skołtunione, ciemne od brudu psy brodzą we własnych odchodach i rzygowinach. Gdzieniegdzie rozlane zlewki z rosołu, w niektórych miejscach resztki zgniłego chleba wystają spod kału. Z podziurawionych, wilgotnych domków wygląda czternaście migoczących par oczu.

Z jednej budy nikt się nie wychyla - oczy ostatniego psa zgasły kilka godzin wcześniej. Ze środka wystaje tylko sztywny, czarny ogon. - Jeden szczeniak nie doczekał naszej pomocy - komentuje Konrad Kuźmiński.

- Ratując zwierzęta z Ukrainy, myślałem, że to tam jest tragedia. Polska mnie niestety cały czas zaskakuje - dodaje.

Gminna przechowalnia psów, czyli jak mieć schronisko i nie stosować się do przepisów. - Wymogi dotyczące schronisk są teraz szczególnie restrykcyjne, więc gminy, żeby nie wprowadzać żadnych wymogów, otwierają "przechowalnie", których ustawodawca w ogóle nie przewidział. Czym są te miejsca? Jakie kryteria mają spełniać? My tego nie wiemy - nie kryje wzburzenia Kuźmiński.

Kto zapłaci za leczenie zwierząt?

Przypomina historię psa, którego koszt leczenia przez cztery miesiące wyniósł DIOZ 50 tys. złotych. - Gdyby ten pies został odebrany przez gminę, która na zwierzęta ma roczny budżet 10 tys. złotych, to zapadałby decyzja o jego eutanazji - mówi.

Jaka jest prognoza zapowiedzianych przez ministra Henryka Kowalczyka zmian? - Masowe eutanazje, znacznie niższa jakość przeprowadzanych interwencji - wymienia bez cienia zawahania Kuźmiński.

Na kwestie finansów zwraca uwagę także dyrektor schroniska w Celestynowie. - Pytanie czy Inspekcję Weterynaryjną będzie stać na leczenie psa odebranego z pseudohodowli, czy z interwencji. To kosztuje dziesiątki tysięcy. I właśnie za to płacą organizacje pozarządowe - podkreśla. - Finansują operacje ze zbiórek, od darczyńców, z jednego procenta podatku. To są miliony złotych, które idą na opiekę nad zwierzętami. Czasami leczenie zwierzęcia, które było krzywdzone, wymaga miesięcy w specjalistycznych całodobowych klinikach weterynaryjnych.

Pseudoorganizacje i luki w prawie

Co w takim razie miał na myśli wicepremier Henryk Kowalczyk, mówiąc "organizacjach, które dla zysku kradną zwierzęta"? Zdaniem dyrektora schroniska, faktycznie istnieją pewne luki prawne, którym należy przeciwdziałać - Ale nie w taki sposób - zaznaczył.

- Od lat zajmuję się opieką nad zwierzętami i patrzę na to systemowo - zaczął - Niektóre organizacje rzeczywiście kradną zwierzęta i z tym powinno się walczyć.

Podkreślił jednak, że w zdecydowanie inny sposób, bo teraz ucierpią na tym "porządne organizacje". - Nie ma dokładnych wytycznych. Przez to stworzyła się przestrzeń do zakładania pseudofundacji i kradzieży zwierząt. To wszystko teoretycznie w świetle ustawy - tłumaczy Balcer.

Wówczas na terenie danego gospodarstwa zjawiają się "patoinspektorzy" i wymachując przed nosem domowników swoją legitymacją, zabierają zdrowe, szczęśliwe zwierzęta. Odzyskanie ich może ciągnąć się nawet latami.

- Chcąc uciąć taką patologię, powinno się albo uściślić przepisy, albo bardziej ścigać tych, którzy łamią prawo - podkreślił Balcer.

Rzecznik Praw Obywatelskich zabiera głos

Głos w sprawie zabrał także Rzecznik Praw Obywatelskich, Marcin Wiącek, który w liście do ministra rolnictwa zauważył, iż warto rozważyć wprowadzenie przepisów o charakterze gwarancyjnym, które uchroniłyby opiekunów zwierząt przed nadużywaniem uprawnień przysługujących takim organizacjom i jednocześnie nie odbierały całkowicie praw instytucjom pozarządowym. Wskazał, że wieloletnia praktyka pokazała, że to właśnie te organizacje dźwigają największy ciężar ratowania zwierząt w przypadkach nieciepiących zwłoki.

Jednym z bardziej praktycznych rozwiązań jest ogólnopolska baza zwierząt i obowiązek ich zaczipowania. O tym mówił z kolei dyrektor schroniska w Celestynowie. - Oczywiście obowiązkowo także sterylizacja i kastracja. My cały czas to propagujemy, ale tego wciąż jest za mało. Stąd problem z bezdomności - wyjaśnia Łukasz Balcer.

Na brak obowiązkowego ubezpieczenia i rejestru zwierząt wskazuje też Kuźmiński. - Państwo nie wie, ile zwierząt jest w posiadaniu Polaków. Nie mamy kontroli nad pseudohodowlami. Każdy może sobie rozmnażać zwierzęta i oddawać komu chce. Wystarczy wejść na OLX: kilkaset stron "oddam", "sprzedam". Nikt tego nie kontroluje. Czarno to widzę. W cywilizowanym kraju coś takiego jest nie do pomyślenia - mówi.

"Pokazujemy patologię, więc chcą zamknąć nam usta"

W chwili, gdy budżet prozwierzęcych organizacji nadszarpnięty jest napływem zwierząt z Ukrainy. W czasie kryzysu ekonomicznego, przez który gminy obcinają budżety. W momencie, gdy bardziej niż kiedykolwiek potrzebny jest silny, dobrze skonstruowany system, ministerstwo, zamiast uderzyć punktowo, planuje zlikwidować potężny odłam ochrony zwierząt w Polsce. Dlaczego? 

- Ten pomysł to wyjście naprzeciw oczekiwaniom dużego lobby. Głównie chodzi o futra i o producentów bydła. Organizacje pozarządowe mają stracić swoją pozycję i po prostu nie wtrącać się do wielomilionowego biznesu - mówi bez ogródek Konrad Kuźmiński - To ma być kara dla nas za to, że walczymy z ubojem rytualnym, fermami zwierząt na futra i nagłaśniamy takie sprawy.

Za sprawą DIOZ Polska usłyszała m.in. o "kucyku pani radnej". Chore zwierzę, które nie mogło samodzielnie stanąć na nogi, nie tylko zostało odebrane w trybie interwencyjnym, ale też jego zdjęcia trafiły do sieci. - Po pierwsze pokazaliśmy rolnika, który jest oprawcą, po drugie pokazaliśmy policjanta, który jest oprawcą, po trzecie przedstawiciela PiS, który jest oprawcą, przewodniczącego rady powiatu, który jest oprawcą i członka izby rolniczej, który jest oprawcą. I to wszystko w jednej osobie - wymienia.

- Na różnego rodzaju posiedzeniach pani radna zapowiadała, że zrobi wszystko, żeby organizacje nie miały więcej takich uprawnień. No i robią to, powoli - wzrusza ramionami Kuźmiński.

Oni, przeciwnicy organizacji, jego zdaniem nawet zgadzają się, że większość tych interwencji jest zasadna, ale te przysłowiowe "kundle" na łańcuchu "nic dla ministerstwa czy producentów bydła nie znaczą". - Konającymi w samotności psami nikt się nie interesuje - dodaje.

Hot-dogi w schronisku. "O tym rozmawiamy w Sejmie"

Jak wskazuje oazą wolności i praw obywatelskich są Stany Zjednoczone. - Tam nie państwo odbiera zwierzęta ludziom, tylko też organizacje. Nie ukrywajmy, w tej robocie trzeba mieć empatię. Żeby to dobrze robić, trzeba wykazać się miłością do zwierząt - tłumaczy z przejęciem.

- Coś zdziałać w Sejmie na posiedzeniach? - odpowiada pytaniem na pytanie - Zero pojęcia o pojęciu!

Konrad Kuźmiński opowiada mi, jak na jednym posiedzeniu, w którym brał udział, największe zainteresowanie wzbudzał temat, jak można wyciągnąć pieniądze dla gminy ze schronisk. - Może jakąś działalność gospodarczą otworzyć na terenie schroniska? Może hot-dogi zacząć sprzedawać? Zorganizować sale konferencyjne? Do tego sprowadzają się nasze rozmowy o zwierzętach - wymieniał.

Na jednej komisji jej przewodniczący miał nie wiedzieć, czym się zajmuje kynologia. - Oni nawet nie wiedzą, o czym rozmawiają - przekonuje prezes DIOZ.

Kuźmiński: Uczymy się o pantofelku zamiast o psie, w co drugim domu

Konrad Kuźmiński wyraził też nadzieję, że mentalność Polaka, który symbolicznemu Azorowi przynosi co trzeci dzień resztki ze stołu, można zmienić. - Ale trzeba zacząć od góry - dodaje z gorzkim śmiechem, jakby mówił o czymś niewykonalnym. - Jeżeli my nie mamy w szkole edukacji, jeżeli jest ciche przyzwolenie na znęcanie się nad zwierzętami choćby ze strony wymiaru sprawiedliwości to wiele lat potrzeba, żebyśmy się czegoś nauczyli - tłumaczy.

- Im bardziej rozwinięte społeczeństwo, tym większą ma empatię w stosunku do słabszych istot. W Tadżykistanie nikt nie zwraca uwagi na psy, bo nie mają co do garnka włożyć. Rozwój społeczny jest tam na poziomie minimalnym, szczególnie na obszarach wiejskich. No to proszę, my trochę jesteśmy takim Tadżykistanem. Potrzebujemy oświecenia społecznego, intelektualnego. Jak człowiek zobaczy, że można inaczej to będzie czynił inaczej, ale my nie mamy wzorców. Polskie dzieci uczą się o pantofelku, a w podstawie programowej brak wiedzy o psie, którego co druga osoba ma w domu - mówi.

Od razu wyprzedza moje pytanie i dodaje, że wielokrotnie w Ministerstwie Edukacji poruszana była kwestia wprowadzenia na lekcje przyrody i biologii tematu zwierząt domowych. - Ale nie, cały czas jest opór. Ciężko cokolwiek zmieniać, jeśli władza niechętnie podejmuje dialog - podkreśla.

"W takim razie będziemy kraść"

Choć posłusznie "da głos", sam o niego nie poprosi. Pies czy podwórkowy kot nie zawalczy o swoje prawa, skona na łańcuchu, zdechnie z głodu, zawyje po raz ostatni pod tępym ostrzem siekiery swojego właściciela. Jak poprawić los zwierząt w Polsce, skoro, zamiast walczyć z problemem, społecznicy zmuszeni są walczyć z systemem? Według Łukasza Balcera należy wypracować system współpracy z instytucjami rządowymi, uściślić przepisy, żeby uchronić opiekunów zwierząt przed pseudoorganizacjami i móc nieprzerwanie działać w imieniu tych najbardziej bezbronnych stworzeń.

Konrad Kuźmiński ma bardziej radykalne podejście. Jeśli nowe przepisy wejdą w życie, dalej zamierza ratować zwierzęta. Jeśli nie na mocy prawa, to na mocy sumienia.

- Teraz państwo to kontroluje. My odbieramy zwierzęta, ale wszystko zgłaszamy, dokumentujemy. Opisujemy, w jaki sposób realizujemy ustawowe kompetencje. Jeżeli nam to odbiorą, tylko głupek by uznał, że organizacje przestaną działać - zapowiedział.