Reklama

6:56. -9 stopni Celsjusza. Niebo nad Zakopanem powoli robi się coraz jaśniejsze. Śnieg i ozdobne lampki sprawiają, że widok jest iście bajkowy. Spotykamy się w Kuźnicach, tuż przy stacji kolejki linowej.

- Mamy szczęście, że dziś działa, bo zimą różnie bywa. Czasem muszę iść na piechotę - rzuca na powitanie Michał Trzebunia pracujący w Wysokogórskim Obserwatorium Meteorologicznym IMGW-PIB na Kasprowym Wierchu. Za chwilę zaczyna 48-godzinny dyżur.

Reklama

Na sobie ma sportowe, ciepłe ubranie. W ręku plecak pełny jedzenia oraz rzeczy na zmianę.

- Przygotowujemy się na każde warunki. Musimy radzić sobie z tym, co serwuje nam przyroda.

Niczym lot rakietą w kosmos

Trzebunia meteorologiem jest od 2000 roku. Pracę w najwyżej położonym budynku w Polsce zaczął, mając 22 lata.

- To zajęcie zafascynowało mnie dzięki tacie, wieloletniemu pracownikowi oraz kierownikowi obserwatorium. Jako dziecko bywałem u niego na Kasprowym. Ciekawiło mnie spędzanie samotnej nocy w górach, z dala od cywilizacji. I te wszystkie "zabawki" meteorologiczne oraz radiostacje - z perspektywy chłopca to ekscytujące niczym lot rakietą w kosmos.

Rozmawiamy, czekając na wagonik Polskich Kolei Liniowych na Myślenickich Turniach - stacji pośredniej. Dotarliśmy na nią po kilku minutach jazdy. Pogoda? Jak na zamówienie. Słońce i bezchmurne niebo pozwalają dostrzec ośnieżone drzewa i górskie szczyty.

- To się chyba nigdy nie nudzi? - pytam.

- Nie. Mimo że znam w okolicy wszystkie szlaki i trasy narciarskie, wciąż lubię te widoki.

Zabijając czas, wspominamy początki pracy Michała.

- Wchodzenie w zawód jest trudne. Na pewno miałem dużo nauki, musiałem poznać zasady. Mój zawód polega na raportowaniu. Jeśli chcemy mieć jakiekolwiek prognozy pogody, musi istnieć system stacji pracujących w jednakowym trybie. Takich - należących do systemu Światowej Organizacji Meteorologicznej - są tysiące. Wszystkie wysyłają co godzinę określone parametry. Kiedyś wykorzystywano telefaksy. Dziś wszystko wpada na serwer. Część modeli prognostycznych tworzy prognozę automatycznie, a całą resztę weryfikują synoptycy.

43-latek podkreśla, że technologia - w tym przypadku - nie zastąpi człowieka.

- Wystarczy, że otrzymamy dane niepasujące do całości. Przykład? W okolicy klatki meteorologicznej pojawia się ptak. Przy tak czułych urządzeniach temperatura wzrasta z 4 do 10 stopni. Znikąd. Natychmiast należy to zweryfikować.

Nieprzerwanie od ponad 80 lat

Wątek przerywa nadjeżdżający wagonik. Jest sporo po godzinie ósmej, ale z uwagi na warunki pogodowe, dopiero teraz możemy bezpiecznie wjechać na szczyt. Wraz z nami są pracownicy restauracji oraz obsługa kolejki.

Po kilku minutach docieramy na Kasprowy Wierch. Do przejścia zostaje nam kilkadziesiąt metrów po zaśnieżonych i śliskich schodach. Bez trudu pokonuje je Michał. Z większym wysiłkiem ja. Wreszcie otwieramy drewniane drzwi obserwatorium.

Położone jest na wysokości 1937 metrów n.p.m. Za jego projekt odpowiadają architekci Aleksander i Anna Kodelscy. Działalność uroczyście zainaugurowano 23 stycznia 1938 roku. Pierwszym kierownikiem stacji został Edward Stenz.

W okresie wojennym obserwatorium przejęli Niemcy. Stało się stacją meteorologiczną dla Luftwaffe - monitorowano pogodę, by skuteczniej przeprowadzać naloty. Po wojnie próbowano je wysadzić, ale uszkodzono tylko dach rotundy.

Krótko po zakończeniu walk i wznowieniu służby meteorologicznej obserwatorium zaczęło działać na nowo, nieprzerwanie do dziś.

Budynek mieści się kilometr od granicy między Tatrami Zachodnimi i Wysokimi. Północne okna wychodzą na przepaść i Kocioł Suchy, na południu jest Dolina Cicha. Wschód słońca podziwia się nad Doliną Stawów Gąsienicowych, a zachody - nad Kotłem Goryczkowym. Średnia roczna temperatura powietrza wynosi -0,7 stopnia Celsjusza.

Drewno i cynamon

Wita nas Justyna właśnie kończąca dyżur. Gotowa do wyjścia łapie worek ze śmieciami ze swojej zmiany i biegnie, by zdążyć na odjazd kolejki.

Łącznie w obserwatorium pracuje sześć osób - dwie kobiety i czterech mężczyzn. W budynku pachnie drewnem, cynamonem i kawą. Na ścianach ułożono boazerię. Jest też sporo okien, za którymi widać monumentalne szczyty i turystów czasem mylących to miejsce z kolejką. Niektórzy - spóźnieni na wagonik - chcieliby nawet nocować. Nie ma jednak takiej możliwości - muszą schodzić ze szlaku pieszo.

- Herbaty? - zagaduje 43-latek.

Przygotowuje specjalną - z imbirem, pomarańczą, cynamonem i domowym sokiem malinowym.

O 8:57 w obserwatorium rozbrzmiewa alarm. To znak, że meteorolog musi wysłać raport. Podążam za Michałem długim korytarzem. Wchodzimy do półokrągłego pomieszczenia z komputerami.

- Mam pięć minut, by wypuścić depeszę - mówi, klikając "wyślij".

Depesza meteorologiczna, o której wspomniał, to SYNOP - grupa znaków opisujących temperaturę, ciśnienie, warunki pogodowe i inne parametry obserwowane na stacji. To ciąg zunifikowany dla całego świata. Gdyby Trzebunia dostał taką z Chile, bez problemu mógłby ją odczytać.

Dane te stanowią podstawę większości prognoz pogody.

- O, mogłabyś napisać o różnicy między meteorologiem a synoptykiem. Ludziom często się to myli. Synoptycy zajmują się tworzeniem prognoz na podstawie depesz wysyłanych przez nas - meteorologów.

Czy podczas dyżuru da się wyspać?

- Nie. Mamy, co prawda, pokoje z łóżkami, ale dla mnie budzenie co godzinę nie ma większego sensu. Jeśli mam czas, bo warunki pogodowe sprzyjają, wypełniam go czytaniem książek czy pogłębianiem wiedzy o meteorologii. To drugie pozwala mi lepiej zrozumieć zjawiska atmosferyczne.

Trzebunia pracuje sześć dni w miesiącu. Oznacza to, że ma trzy 48-godzinne zmiany.

- Wysyłam depeszę co godzinę, ale naszym zadaniem na stacji jest stałe monitorowanie tego, co dzieje się z pogodą na zewnątrz. Dziś mam komfort - bezchmurne niebo, dynamika zdarzeń bardzo mała, więc można pozwolić sobie na większe rozluźnienie. Jeśli mielibyśmy deszcz, wiatr, burze, to wtedy wymagana jest ode mnie stała uwaga. Notujemy, kiedy te zjawiska się zaczynają i kiedy kończą. Z burzami - bez względu na godzinę - musimy wysyłać oddzielną depeszę.

"Zostajesz samemu na noc..."

Rozmowę ponownie przenosimy do kuchni. Michał wypakowuje zapasy żywności, z których za moment przyrządzi śniadanie. Na kuchence kolejna porcja kawy. Opieram się o kaloryfer, choć w budynku panuje przyjemne ciepło.

- Grzejemy tu elektrycznie. Za dawnych czasów mieliśmy centralne ogrzewanie i piece. Na szczęście to już przeszłość, a my jesteśmy bardziej ekologiczni.

Czy na szczycie można czuć się bezpiecznie?

- Tak. W okresie burz czy opadów nie ma większego zagrożenia. Obserwatorium jest po remoncie, wymieniono poszycie dachowe, spoiny, instalację elektryczną. Nigdy w tej pracy się nie bałem, bo nie bardzo jest czego. Raz byłem na dyżurze, gdy zasypało nas tak, że nie można było otworzyć drzwi. Jesteśmy na to przygotowani. Poza umiejętnościami meteorologicznymi bardzo duży nacisk kładziemy na to, by pracujący tu umieli poruszać się w terenie górskim. Większości wydaje się, że to lekka praca, ale to życie na odludziu. Ktoś, kto nie czuje się dobrze sam ze sobą, może mieć kłopot. Trzeba być pewnym. Zostajesz samemu na noc, ciemno, daleko, samotnie...

Meteorolog uspokaja jednak - w obserwatorium nie straszy. - Choć gdy mocno wieje to wszystko skrzypi - mówi z uśmiechem.

Od duchów przechodzimy do legend. A właściwie ludzi będących wzorcami dla kolejnych pokoleń pracowników.

- Zdecydowanie Jurek Mitkiewicz - wieloletni kierownik obserwatorium, taternik, alpinista i przewodnik tatrzański. Zmarł pod koniec listopada w wieku 94 lat. Myślę, że warto wspomnieć o moim ojcu - Janie Trzebuni - również wieloletnim kierowniku.

Dzicy lokatorzy

Michał wstaje, nakłada kurtkę i poleca mi zrobić to samo. Idziemy na dach. Widoczność jest idealna. Stojąc na rotundzie, znów dostrzegam szczyty i drzewa pokryte dużą warstwą śniegu. Podchodzimy do przyrządów meteorologicznych. Oszronione dopełniają białe otoczenie. Mężczyzna otwiera klatkę, pokazuje termometry, deszczomierz i tradycyjny heliograf.

- Przestrzenie wokół są idealne dla zwierząt, prawda? - pytam, wchodząc z Trzebunią już do budynku.

- Zdecydowanie. Regularnie, prawie codziennie, można spotkać tu kozicę górską. Drugim stałym mieszkańcem jest lis. Co chwilę mamy z nim przygody. Co noc próbuje dostać się do budynku i zapasów ze spiżarki. W zimie są ślady. Rano widzimy, gdzie chodził i węszył. Myślę, że parę razy wszedł, ale nie spotkałem go w środku. W budynku urzędują myszy. Rezydował też u nas gronostaj. Kradł chleb z kuchni... W okolicy mamy świstaki. Mieszkają głównie w Dolinie Gąsienicowej, ale jeden z nich w okresie suchym gnieździł się gdzieś w pobliżu obserwatorium. Chodził pod oknami podobnie jak kozice - rano lub wieczorem. Widzimy też kruki, raz dostrzegłem orła. No i niedźwiedź. On - na dyżurze mojego taty - włamał się do budynku. Kolejka miała duży przestój i magazynowaliśmy śmieci. Gdy to wywęszył, wszedł do przedsionka razem z drzwiami frontowymi. To było z 15 lat temu. Wziął, co chciał i wyszedł. Ojciec spokojnie czekał, aż drapieżnik opuści budynek.

Pracownicy myślą co jakiś czas o adopcji kota. Mógłby urozmaicać im dyżury i - przy okazji - polować na myszy. - Może kiedyś się uda, choć niektórzy z naszej ekipy mają uczulenie na sierść zwierzęcia.

- Nie czujesz się tu samotny? - zagajam, dopijając zimową herbatę.

- Nie. Umiem dobrze spędzać czas sam ze sobą. Niektórzy za tym nie przepadają. Ja lubię być z partnerką, rodziną, przyjaciółmi, ale też lubię czasem rozbiegać się we własnych myślach. A ponadto w pracy zdarzają się czasem sytuacje, gdzie coś "wysiądzie" i trzeba naprawić. Człowiek przez awarie elektryczności czy braku łączności uczy się zaradności. Nikt tu nie przyjedzie i nie pomoże, jesteśmy zdani na siebie.

"Święta? Niektórzy chcą spędzać je w pracy"

Trzebunia wspomina o świętach.

- Spędziłem je tu parę razy. Jeśli pracujesz, to raczej bez rodziny, choć - gdybym chciał - mogłaby tu być moja partnerka. Jednak nie korzystałem z tego rozwiązania. Nigdy też nie byłem na Kasprowym w Boże Narodzenie podczas dyżuru taty. Niektórzy obserwatorzy chcą spędzać święta w pracy. Ja nie mam problemu - mogę pracować lub nie.

Kolejka w dniach 24-27 grudnia działa, jak zawsze. Wyjątkiem mogą być niesprzyjające warunki meteorologiczne.

- W święta ludzi jest tu dużo. Z roku na rok coraz więcej. 20 lat temu Polacy niechętnie wyjeżdżali. Teraz rezerwują z rodziną hotel czy domek. Ruch świąteczny rozwija się prężnie. Widać to też na szczycie Kasprowego.

Podobnie jest w sylwestra. Dochodzą do tego również pokazy fajerwerków, które Trzebunia może oglądać już w ciszy i spokoju, bez turystów.

- Choć nie jestem fanem tego typu rozrywki, muszę przyznać, że w bezchmurną noc widać je nawet z odległości 150 kilometrów - z Krakowa, Bielska. Robi to wrażenie. Jednak gdy pomyślę, ile stresu kosztuje to zwierzęta... Na świecie powinno być więcej miejsc, gdzie ludzie próbują zachowywać się bardziej pronaturalnie - stwierdza mój rozmówca.

"Do przyrody mam duży szacunek"

Od pierwszej chwili wiedziałam, że to człowiek gór. Tak zresztą odpowiedział na moje pytanie w Kuźnicach. Co go ukształtowało?

- Pracuję w górach nie tylko jako meteorolog, ale też instruktor narciarstwa i przewodnik. W każdym z tych zawodów muszę adaptować się do warunków dyktowanych przez naturę. Często trzeba dotrzeć do pracy w nieprzyjemnych okolicznościach - przy wiejącym wietrze, padającym deszczu. Ktoś, kto musi dostosowywać się do przyrody, zaczyna zupełnie inaczej odbierać rzeczywistość. Powinniśmy czuć, że umiemy sprostać warunkom, jakie rzuca rzeczywistość dookoła. Etat tutaj ma wady - 48 godzin bez snu, czasem zimno, kiepskie dojście. A z drugiej strony jesteśmy w górach, są piękne widoki, mogę zjechać na nartach.

Trzebunia podkreśla, że do przyrody ma duży szacunek.

- Nawet jeśli ludziom wydaje się, że ją zmieniamy, to jeśli nie potrafimy jej rozumieć, nie damy rady funkcjonować w jej otoczeniu. Często ludzie próbują dostosować przyrodę do siebie. Do Morskiego Oka idą nieprzygotowani. Potem pojawiają się głosy o busach, oświetleniu trasy i hotelu. Pomyślmy, jeśli zrobilibyśmy to, pozbawilibyśmy się tej satysfakcji, magii, chwili refleksji z przyrodą.

Najważniejsze cechy człowieka gór?

Wypijamy kolejną zimową herbatę, by jeszcze raz wspólnie podziwiać widoki za oknem.

- Chyba całkiem fajna ta moja praca, co? - pyta Trzebunia.

Wychodząc, robię jeszcze jedno zdjęcie. Słońce świeci nieprzerwanie, odbijając się od śniegu. Za chwilę podjedzie kolejny wagonik, który zabierze mnie prosto do Kuźnic.