Reklama

"Sami swoi. Początek", film, który wkrótce z kin wyruszy do platform streamingowych, to sympatyczna, ciepła opowieść poprzedzająca wydarzenia opisane w jednej z najsłynniejszych polskich komedii. Do "Samych swoich" Sylwestra Chęcińskiego z 1967 roku prequelowi jednak bardzo daleko. Bo i zadania ma inne. Film Artura Żmijewskiego ma nas zabawić i trochę zarobić. Jedno i drugie mu się udaje, choć zaskakujące są niekomediowe, wręcz nostalgiczno-dramatyczne momenty filmu. Najsłynniejsza bodajże do czasów "Misia" komedia PRL-u miała ambicje dużo większe. Niemal boskie: formatować nowe społeczeństwo i zmieniać bieg historii.

Pomnik-czołg

Z propagandą komunistyczną czy peerelowską kojarzy się przede wszystkim kino wojenne, w tym serial "Czterej pancerni i pies", oglądany z wypiekami na twarzy do końca PRL, a nawet bardzo popularny jeszcze w latach 90. Opowieść o dzielnych czołgistach i ich bolszewickich braciach ufundowała kilka z najważniejszych karier w polskim kinie, z Januszem Gajosem i Franciszkiem Pieczką na czele, i zamieniła w ulubione dziecięce place zabaw pomniki-czołgi, natrętnie ustawiane w czasach komuny przed polskimi szkołami i urzędami.

Reklama

"Czterej pancerni" budzili wielkie emocje długo po 1989 roku. Bodajże żaden inny serial nie wzbudził tylu dyskusji na temat tego, czy należy go emitować w publicznej telewizji, a jeśli tak, to jak. Czy ma go poprzedzać dyskusja historyków, a może towarzyszyć mu, mają napisy informujące o polityce ZSRR? W debatach tych wzięła udział spora część najważniejszych publicystów, historyków i politologów, aż w końcu serial sam się zestarzał na tyle, że dziś ogląda go starsze i średnie pokolenie mające sentyment z czasów PRL, ewentualnie grupki fanów peerelowskiego kina.

Na tym tle, rok młodsi "Sami swoi" nie budzili wielkich kontrowersji. Wręcz przeciwnie - ogólną sympatię. Przecież historia Pawlaków i Kargulów wspominała o Kresach, utraconej części Polski. Dla wielu ludzi, którzy ją oglądali pod koniec lat 60. pamięć rodzinnych stron i długiej tułaczki do innego świata było nie aż tak odległe, mniej więcej tak jak dla nas ataki na World Trade Center, akcesja Polski do Unii Europejskiej albo następująca po niej emigracja. O Kresach w tym czasie nie mówiono niemal wcale. Temat był zakazany i był oprócz Katynia najkonsekwentniej strzeżoną sprawą przez cenzurę.

Dlatego zabużański akcent bohaterów, ich przygody sprzed wojny i niezadawnione waśnie z tamtego "zabronionego" świata pamięci był potężnym doznaniem. Także wspomnienie i obraz rzeczywistości, w której przybysze musieli się urządzić, budziły sentyment, a dla młodszego pokolenia były nauką o życiu pokolenia rodziców.

Emigracja z terenów dzisiejszej Ukrainy i Białorusi była w wielopokoleniowej historii tych chłopskich rodzin najważniejszym wydarzeniem. Całkowitym zerwaniem z tym, co było i budową nowego. Władzom gomułkowskim zależało na tym nowym pokoleniu - było pierwszym wchodzącym w dorosłość, które urodziło się już w Polsce Ludowej pod rządami komunistów. Zależało także na tym, by ukazać złego Niemca, który - do czego w tym czasie w pełni już dorosła propaganda gomułkowska - znowu grozi naszym granicom. No i w końcu, albo przede wszystkim, pokazaniu, że przymusowe w gruncie rzeczy wysiedlenie, tułaczka rodzin, zerwanie z "ojcowizną", urządzanie się w nieznanej i niepewnej rzeczywistości, było w gruncie rzeczy wesołą przygodą. A także awansem społecznym, bo to, co "było kiedyś" było zacofane, a to, co "obecne" jest nowoczesne i dobre. Efekt ten osiągnięto za sprawą błyskotliwych manipulacji, które śmiało mogą przejść do historii propagandy.

Wesoły camper

Już samo przesiedlenie w filmie pokazane jest bardzo - uwzględniając warunki - cukierkowo. Wesoła podróż odbywa się w wagonie - mieszkaniu, w którym Pawlakowa w osobnym łóżku leży w połogu. Ogólny komfort, jakiego nie powstydziłaby się nie tylko kolejowa salonka, ale i niejeden współczesny camper. Ekspatrianci, czyli ludzie przymusowo wysiedleni, tak naprawdę tyle czasu nie mieli. W wydanej niedawno pracy naukowej "Przesiedleńcy. Wielka epopeja Polaków, 1944-1946" profesora Grzegorza Hryciuka ta podróż wygląda zupełnie inaczej. Zaczyna się na wypełnionych dworcach i improwizowanych stacjach załadunkowych pełnych przerażonych ludzi, którym dano mało czasu na spakowanie, którzy nie wiedzą dokąd jadą. Ich traumę dodatkowo pogłębia pamięć niedawnych wywózek stalinowskich na Syberię, których doświadczyły całe Kresy po 1939 roku, a potem niemieckich transportów do obozów koncentracyjnych. Upychanie ludzi siłą do pociągów nie kojarzyło się im dobrze.

Prawdziwi Pawlakowie o warunkach takich jak w filmie mogliby pomarzyć, a dla ciężarnej Pawlakowej podróż byłaby gehenną. Przede wszystkim znajdowałaby się w wypełnionym nie tylko swoimi bliskimi wagonie, gdzie ludzie siedzieli na czym popadło, a podróż wlokła się niemiłosiernie. Pociągi zatrzymywały się, czasem na wiele godzin. W wagonach bywało okropnie gorąco lub zimno. Do tego dochodziła całkowita niepewność jutra. Podróżni padali ofiarą złodziei, walczyli z insektami, brudem i kurzem. W filmie to niemal wesoła wakacyjna "podróż za jeden uśmiech". 

Słodka trauma

Geniuszem propagandowym "Samych swoich" Chęcińskiego było to, że traumatyczne pokoleniowe doświadczenie pokazał w sposób zabawny i ciepły. Propaganda komunistyczna operację przedstawiała jako zasiedlenie starych piastowskich ziem sprawiedliwie odzyskanych przez Polskę po wielu wiekach, a przesiedleńców jako beneficjentów awansu społecznego. Tacy są też Kargule i Pawlaki.

Jednak rozprawa z przedwojennymi Kresami jest w filmie subtelna. Niejako przy okazji. Oto bohaterowie ganiają krowę po polu, modlą się, kłócą z sąsiadami. Przy okazji, tak się składa, że w tle widzimy potworną nędzę, a na nogach nie mają obuwia. Tworzy to ogromny kontrast z nową rzeczywistością, w której chodzą w wyprasowanych sukienkach i koszulach pod krawatami, a jedyne co im doskwiera to to, że nie mogą się dostosować do elektryczności i szybkiego postępu. Zmiana na lepsze następuje za szybko, a problemem jest to, co ze sobą przywieźli.

O ile faktycznie wieś kresowa mogła tonąć w nędzy, to fałsz dotyczy przede wszystkim drugiej części. Domy, do których wchodzili ekspatrianci, były często zrujnowane, rodziny były nieustannie przemieszczane, dokwaterowywano i przekwaterowywano, a problem aktów własności ostatecznie na Ziemiach Odzyskanych w pełni nie jest rozwiązany często do dzisiaj. Instalacje elektryczne w poniemieckich domach faktycznie mogły być, tyle że musiały minąć często lata, nim popłynął nimi prąd. Pod koniec lat 60., gdy film kręcono, wciąż co piąte gospodarstwo wiejskie nie miało prądu.

Werwolf i panzerfaust

Do propagandowych "Samych swoich" Chęcińskiego polityka i historia wdzierają się dużo ostrożniej niż do przepełnionych nią rozrywkowych współczesnych "Początków" Żmijewskiego. W starym filmie pojawia się najpoważniejszy problem - czerwonoarmistów, tak naprawdę, stanowiących ogromne zagrożenie dla kobiet, a także montującego się aparatu bezpieczeństwa, którego paranoja mogła dotknąć nawet przypadkowych osób. Tyle że tu kontakty są serdeczne, a zagrożenie stwarza jedynie... posthitlerowski Werwolf - organizacja tak naprawdę w tych czasach naprawdę obecna już tylko w propagandzie po to, by powiązać z nią podziemie niepodległościowe.

Mamy także wątek referendum "3 x Tak", do którego namawia sołtys, sprawiedliwy rozjemca i społecznik, a bohaterowie zarzekają się, że żadną “reakcją nie są", popierają reformy i głosują, jak trzeba. Tak naprawdę referendum odbywało się w warunkach terroru, większość wsi i tak zagłosowała inaczej, niż chciały władze komunistyczne, które w końcu musiały je sfałszować.

Radykalnie z realiami rozjeżdża się inny element. Kargulowie i Pawlaki to ludzie permanentnie uzbrojeni. W najsłynniejszej scenie Leonia Pawlakowa daje jadącemu do sądu synowi granat, mówiąc, że "sprawiedliwość musi być po naszej stronie". W innej ze scen w rękach bohaterów pojawia się nawet niemiecki Panzerfaust - granatnik przeciwpancerny. W połowie 1946 roku nie tylko posiadanie broni mogłoby sprowadzić na bohaterów nieszczęście, ale i samej amunicji. Przypadkowo znaleziony w wiejskiej chałupie pocisk szybko doprowadziłby do uwięzienia i torturowania gospodarza w celu sprawdzenia, czy nie ma związków z "reakcyjną bandą", czyli podziemiem niepodległościowym.

Korzyści z chłopomani

"Sami swoi. Początek" wpisują się w trwającą od kilku lat modę na ponowne odkrywanie i opowiadanie historii polskiej wsi. Niedawno mieliśmy remake "Znachora" i nowatorskich, ilustrowanych "Chłopów". Tym razem mamy film dużo lżejszy, przyjemny, ale też będący cieniem oryginału, do którego się nieustannie odwołuje. Trudno o to obwiniać Artura Żmijewskiego, który we współczesną wersję wplótł, tyle realiów historycznych ile się dało, ale zrobił to wprost, czasem wręcz w łopatologiczny sposób. Są więc i bolszewickie zsyłki, i niemieckie pacyfikacje. Łamie się w ten sposób zresztą lekki, komediowy schemat, który dominował we wszystkich wcześniejszych trzech filmach z serii.

Przed Żmijewskim nikt nie stawiał jednak tak ambitnych celów, jakie stawiano przed Chęcińskim. Efektem jest to, że na pewno współczesnym "Samym swoim" bardzo wiele brakuje do subtelności i wielowarstwowości filmu sprzed ponad pół wieku. Nie są też tak błyskotliwi. Paradoks polega na tym, że genialna komedia sprzed lat sporo swojej przebojowości zawdzięczała czasom, w których była zlecona, i za którymi ogólnie rzecz biorąc, nie ma co tęsknić.