Reklama

Widnieje na ósmym miejscu listy największych jezior w Polsce. Położone na Wybrzeżu Słowińskim w województwie pomorskim. Od Bałtyku oddzielone piaszczystą mierzeją, przeciętą przepływającą przez nie rzeką Łupawą. Jego powierzchnia to 2468 ha. Maksymalna głębokość? Zaledwie 2,6 m.

Wchodzi w skład Słowińskiego Parku Narodowego. Gardno przyciąga turystów. Szczególnie upodobali je sobie windsurfingowcy, ale też wędkarze i żeglarze. Stale rozwija się baza hotelowa. Nic dziwnego - okolica zachwyca nie od dziś.

Relaks zamienia się w horror

Reklama

Cofamy się do powojennej Polski. Kraj oddycha i powoli odbudowuje się po tragedii. W lipcu 1948 roku harcerki z łódzkiego Związku Harcerstwa Polskiego, a dokładniej członkinie 15. Łódzkiej Żeńskiej Drużyny Harcerek im. "Zośki"(nazywanej Małą Piętnastką, działającą przy Szkole Podstawowej nr 161 w Łodzi) jadą na obóz nad Bałtyk. Trafiają do miejscowości Gardna Wielka. Wszystkie chcą odpocząć i zrelaksować się w promieniach letniego słońca.

17 lipca ogłoszono, że nazajutrz, w niedzielę, odbędzie się specjalny rejs - wycieczka nad morze przez jezioro Gardno do Rowów.

Plan jest następujący. Dziewczynki z opiekunkami zabierają dwie łodzie rybackie. Przygotowują je pracownicy lokalnego gospodarstwa rybnego. Większa może pomieścić 12-14 osób. Ma silnik i kabinkę. Druga - mniejsza i bez napędu - co najwyżej 6-7.

Rejs od początku nie idzie gładko. Jego start ulega opóźnieniu o około sześć godzin. Powód? Mechanik dopiero w dniu wycieczki montował silnik na większej łodzi. Ruszają dopiero około 16.

Łajbami mogącymi pomieścić około 20 osób płyną łącznie 42 - 36 dziewczynek, nauczycielka Eugenia Leszewska, dorosła harcerka Teresa Czyżykowska, dwie miejscowe kobiety - pracująca w kuchni obozowej Halina Kowal (żona mechanika łodzi) oraz partnerka sternika Rozalia Zabłocka, a także sternik i mechanik.

Jeszcze przed rejsem tych dwóch ostatnich ostrzegają okoliczni rybacy. Podkreślają, że na łodzi jest za dużo osób. Przestrogi te zostają zignorowane przez przewoźnika. Jedynie opiekunka innej drużyny harcerskiej zdaje się na poważnie brać te słowa. Zawraca swoją grupę.

Na pokład motorówki wsiada łącznie 31 chętnych. Do doczepionej do niej na dwumetrowym łańcuchu łódki kolejnych 14. Mają do pokonania łącznie ponad siedem kilometrów. Trasa? Przez Gardno na jego przeciwny, północno-zachodni kraniec.

Łodzie od początku silnie się kołyszą. W pewnym momencie dziewczynki krzyczą, że ta większa przecieka, a pod nogami zbiera im się woda. Gaśnie silnik. Mechanik nie potrafi go uruchomić. Fale tylko pogarszają sytuację. Kontrolę nad nią tracą przewoźnik i mechanik. Próbują wybierać wodę czerpakiem. Pasażerki są przerażone.

Krzyki niosące się po jeziorze

Kolejny błąd to przerzucanie harcerek do mniejszej łodzi. Ta - gwałtownie przeciążona - nabiera wody i błyskawicznie się przewraca.

Słychać rozpaczliwe krzyki i płacz. Tonąca łódź i fale wywracają do góry dnem większą. Do brzegu jest około kilometr.

Na łodziach nie ma kamizelek ratunkowych. Zdecydowana większość dziewczynek nie umie pływać. Nic dziwnego - w ostatnich latach toczyła się wojna, a Łódź oddalona jest od dużych akwenów. Umiejętność ocalającą w tamtym momencie życie posiadają tylko dwie młode pasażerki.

Jedna z nich - Zofia Erdman - trenuje pływanie sportowe. Postanawia sama dotrzeć do brzegu. Inna z harcerek odpływa, patrząc na chaos dziejący się wokół idących na dno łodzi. Zdoła utrzymać się bez pomocy na wodzie i ostatecznie - w ostatniej chwili - zostaje uratowana.

Reszta desperacko próbuje wczołgać się na przewróconą łódź z silnikiem. Siedzą już na niej mechanik i przewoźnik. Jednak dziewczynki i ich szamotanie tylko pogarszają sprawę. Łapią się wzajemnie, odruchowo wciągając pod wodę.

Krzyki docierają do rybaków. Natychmiast biorą oni wszelkie łodzie dostępne na brzegu i ruszają na miejsce tragedii. Jako pierwszą ratują Zofię Erdman, która przepłynęła znaczną część dystansu.

Kolejne ofiary wyjmują z wody, dopóki nie brakuje miejsca w łodziach. Następnie transportują je na brzeg. Tam pomocy udzielają mieszkańcy Gardny Wielkiej.

Jednak niewielu w tamtym czasie zna zasady reanimacji. Nie wiedzą, jak przywrócić dziewczynkom oddech. Ostatecznie udaje się uratować 15, które utrzymały się na wodzie lub łodzi oraz przewoźnika i mechanika. Ginie 21 dziewczynek oraz cztery kobiety.

Gardno jest płytkie. Tego samego dnia znaleziono ciała wszystkich ofiar oraz sprowadzono na brzeg przewrócone łodzie.

Pogrzeb, komisje i proces

Starosta słupski Andrzej Przybylski pojawia się na miejscu tragedii. Kieruje dalszą akcją oraz sporządza raport o okolicznościach katastrofy. Uratowanymi zajmuje się lekarz ze Słupska oraz mieszkańcy. Dziewczęta umieszczone zostają w pobliskiej sali gimnastycznej. Nie mogą zasnąć - to ochrona przed opóźnionymi skutkami zalania płuc wodą.

Następnie przeniesiono je do innego obozu harcerskiego do wsi Siecie. Stamtąd odbierają je rodziny.

Z Łodzi do Gardny Wielkiej docierają prezydent miasta Eugeniusz Stawiński i I sekretarz łódzkiej PPR - Ignacy Loga-Sowiński.

Zbiorowy pogrzeb 17 harcerek odbywa się w Łodzi, na Starym Cmentarzu przy ulicy Ogrodowej, 22 lipca 1948 roku. W uroczystościach żałobnych bierze udział około 25 tysięcy osób. Prowadzi je biskup Kazimierz Tomczak oraz 40 księży.

Pozostałe ofiary - zgodnie z wolą rodzin - pochowano odrębnie.

Po tragedii powołano dwie komisje do jej zbadania. Śledztwo trwał jednak krótko, gdyż okoliczności są oczywiste. Jeszcze na miejscu przesłuchane są ocalałe harcerki.

30 i 31 sierpnia 1948 przed sądem w Słupsku odbywa się proces. Przewoźnika Wacława R. skazano na pięć lat więzienia. Zarzucono mu, że zabrał na łodzie nadmierną liczbę pasażerek, źle je rozlokował, doprowadził do wywrócenia łodzi, przy czym przeciekającą motorówkę zabrał z gospodarstwa rybackiego bez wiedzy zarządcy. Ten - Wacław T. - za kratki trafia na dwa lata. Powód? To on skierował opiekunkę do R., wiedząc, że ten nie ma koncesji na przewóz ludzi łodziami.

Mechanika nie skazano nigdy - ucieka on w trakcie przewozu do aresztu w Słupsku. Nigdy nie zostaje ujęty. Po latach ustalono, że zbiegł za granicę. Ginie w 1949 roku, podczas próby nielegalnego przekroczenia granicy do Polski.

W 2009 roku obok kościoła w Gardnie Wielkiej odsłonięto obelisk upamiętniający tragiczne zdarzenia z 1948 roku. W 2018 roku w pobliżu grobów harcerek na Starym Cmentarzu odsłonięto tablicę pamiątkowo-informacyjną.

Tragedia podczas kąpieli w Wiśle

Katastrofa na jeziorze Gardno to nie jedyna traumatyczna historia z okresu powojennej Polski. 23 czerwca 1961 roku grupa uczniów ze Szkoły Podstawowej nr 17 przy ul. Krochmalnej w Lublinie jedzie na wycieczkę do Kazimierza Dolnego. Podczas kąpieli w Wiśle życie traci 13 dzieci. Winą obarczona zostaje wuefistka Jadwiga H.

W Tygodniku Interii rozmawiamy z jednym z ocalałych. Waldemar ma wtedy 12 lat.

- Część chciała pływać, a niektórzy zostali na trawie. Do wody wchodziliśmy wężykiem, jeden za drugim. Byłem na początku, tuż przy Jadwidze H. Zanurzyliśmy się do kolan. Bawiliśmy, biegaliśmy. Dotarliśmy do niedużej piaszczystej wysepki, około 120 metrów od brzegu. Ktoś wetknął w nią gałęzie drzew. Później - po tragedii - powiedziano nam, że to ostrzeżenie, by dalej nie iść. W pewnym momencie - to ułamki sekund - piach zaczął osuwać nam się spod nóg. Wciągnął mnie wir i zalała woda. Zdążyłem wcześniej nabrać powietrza. Gdy wypłynąłem, zobaczyłem Basię - piękną dziewczynę. Machała rękami, krzyczała. Uderzyła mnie w ramię. Na moment zdrętwiałem i przypomniałem sobie słowa mamy. Przed wyjazdem powiedziała: "Uciekaj jak najdalej od topielca. Nie daj się złapać, bo pójdziesz z nim na dno". To zdanie uratowało mi życie. Odpływałem, patrząc, jak tonie koleżanka. Za mną mogli być inni, ale nie myślałem o tym. Tak bardzo chciałem dotrzeć na ląd.

W nurcie Wisły toną: Małgorzata, Mirosława, Maria, Ewa, dwie Elżbiety, dwie Barbary, Lechosław, Waldemar, Zbigniew, Czesław i Adam.

Przeznaczenie oszukują: Henryk, Krystyna, dwóch Waldemarów oraz wuefistka.

Ciała 12-latków odnajdywane są stopniowo. Służby wyławiają wciąż trzymające się za ręce dziewczynki.

- Wszędzie ze sobą chodziły, papużki nierozłączki. Pływające dmuchane koła należały do nich. Przyjaciółki pochowano w sąsiadujących grobowcach.

Zbiorowy pogrzeb ma miejsce cztery dni po wypadku. Ofiary spoczywają na cmentarzu przy ul. Lipowej w Lublinie. Ceremonia opóźniona ze względu na odnalezienie ostatniej ofiary. Żałobnicy czekają na trzynastą trumnę.

 "W uroczystościach żałobnych wzięli udział rodzice, rodziny, przedstawiciele Kuratorium, nauczyciele, młodzież szkolna oraz licznie zebrani wzdłuż trasy przemarszu konduktu pogrzebowego mieszkańcy Lublina. Na 13 samochodach wieziono 13 jednakowych trumien okrytych wieńcami i licznymi wiązankami kwiatów" - czytamy w "Kurierze Lubelskim" z 28 czerwca 1961 r.

Kilka tysięcy zebranych. Białe trumny wiozą wypożyczone z FSC żuki. Za wszystko płaci miasto.

- Podczas uroczystości lunął okropny deszcz. Mówiono, że niebo płacze za dziećmi. Wróciłem do domu zmoknięty - wspomina Waldemar.

Co czuje młody człowiek patrzący na śmierć kolegów i koleżanek?

- Strach. Przerażenie. Unikałem ludzi. Pierwszej nocy nie mogłem zasnąć. Zamykając oczy, widziałem Basię dotykającą mojego ramienia. Koszmar. Na drugi dzień poszliśmy po świadectwa. Każdy brał je z kupki, nie zorganizowano nic oficjalnego. Zmarłe dzieci żegnano wtedy w domach. "Odwiedziłem" Leszka. Jego matka, patrząc na mnie, zaczęła krzyczeć: "Mój Lesio nie żyje, a ty żyjesz?". Szybkim krokiem szła w moją stronę. Uciekłem. Bałam się spotykać rodziców ofiar, wychodzić z domu. Nigdy nikomu o tym nie mówiłem - puentuje Waldemar.