To dobry czas, żeby zajmować się kosmosem. Trzy marsjańskie misje, jedna po drugiej, po półrocznym locie docierają właśnie na Czerwoną Planetę. Każda z nich jest wynikiem wielu lat wysiłków inżynierów ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Chin i USA. Lata ciężkiej pracy nad dopieszczeniem wszystkich, najdrobniejszych elementów misji, wreszcie, jeśli wszystko pójdzie dobrze, zostaną nagrodzone.
Trzy sondy będą sprawdzać, co takiego spowodowało, że Mars, z podobnego Ziemi, pokrytego oceanem świata, zmienił się w wyschniętą na pieprz pustynię. A chiński i amerykański łazik będą kontynuowały trwające od lat poszukiwania jakiegokolwiek śladu marsjańskiego życia - przeszłego bądź - czego naukowcy wciąż nie wykluczyli - istniejącego do dziś w postaci zagrzebanych w pyle i lodzie mikrobów.
ZOBACZ RÓWNIEŻ: "Życie to nie cud, to kosmiczna infekcja". Czy jesteśmy sami we Wszechświecie?
Ale dla Artura Chmielewskiego, który ma już na koncie 15 misji kosmicznych, nigdy nie było złego czasu na zajmowanie się kosmosem. Nawiązując do pierwszego lotu radzieckiego Sputnika, mówi:
Jego droga w kosmos zaczęła się już w dzieciństwie. Jak opowiada, od małego fascynowały go kosmiczne misje - jako dziecko zrzucał z dachu bloku "lądowniki" i budował plastelinowe łodzie podwodne, które testował w wannie. - To wszystko później się przydało, bo okazało się wiele lat później, że miałem zaplanować misję, która wyśle łódź podwodną na Tytana, jeden z księżyców Saturna - wspomina. Miałem jako dziecko doskonały trening w Polsce - dodaje.
Chmielewski jest dziś jednym z czołowych inżynierów w Jet Propulsion Laboratory - pracującego na rzecz NASA instytutu z kalifornijskiej Pasadeny, który wyspecjalizował się w budowaniu niezwykle złożonych i pomysłowych pojazdów kosmicznych.
To właśnie tutaj, w wielkim, zalesionym kampusie, po którym przechadzają się podkradające inżynierom kanapki jelenie, powstawały wszystkie amerykańskie łaziki marsjańskie - od Sojournera, wielkości dużego pudełka na buty, który w 1996 roku stał się pierwszym samobieżnym pojazdem poruszającym się po innej planecie, po dwa kolosy - Curiosity i Perserverance - mobilne laboratoria naukowe wielkości Land Rovera.
Curiosity z powodzeniem bada Marsa od 8 lat. Perserverance, który ma wylądować na Czerwonej Planecie 18 lutego, jest do niego pozornie bardzo podobny, bo opiera się na takim samym podwoziu i systemie zasilania opartym na generatorze wytwarzającym prąd z ciepła rozpadającej się bryłki promieniotwórczego plutonu. Ale 8 lat to szmat czasu i, poza powierzchownym podobieństwem, nowy łazik jest pod każdym względem doskonalszą konstrukcją.
Wśród zadań, jakie ma wykonać są i poszukiwania śladów życia za pomocą baterii czujników i laserowego działka, które będzie wypracowywać marsjańskie skały w celu analizy ich chemicznego składu, i przygotowania do przyszłej kolonizacji planety przez ludzi. Perserverance ma na pokładzie niewielkie urządzenie, "mechaniczne drzewo", które będzie wytwarzać tlen z marsjańskiego dwutlenku powietrza. MOXIE, bo tak ochrzczono instrument, wyprodukuje dość tlenu, by móc - hipotetycznie - utrzymać przy życiu niewielkiego psa. Ale jeśli zadziała tak, jak chcą inżynierowie, w przyszłości większe wersje urządzenia mogą utrzymywać przy życiu załogi marsjańskich misji czy baz i produkować paliwo do powrotnych rakiet.
Łazik ma też na pokładzie "pasażera na gapę" - niewielki śmigłowiec Ingenuity, który, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ma wykonać serię krótkich lotów nad marsjańską powierzchnią. Będzie pierwszym latającym pojazdem wykonującym kontrolowane starty i lądowania na innym świecie, zaledwie 118 lat po pierwszym locie braci Wright.
Ale to dopiero początek. Artur Chmielewski wyjaśnia: - To będzie tylko demonstracja technologii, ale jednym z moich obecnych zadań jest przygotowanie następnego marsjańskiego śmigłowca, który będzie mógł prowadzić na Marsie badania naukowe. Zastanawiamy się właśnie, jak najlepiej wykorzystać helikopter na śmigłowcu, gdzie polecieć, jak dostać się w miejsca, do których nigdy nie dotrą łaziki?
Artur jest jedynym inżynierem w rodzinie pełnej artystów, co od początku było źródłem problemów. - Ojciec wysłał mnie do Pałacu Kultury na malarstwo i rzeźbę, ale niestety, a może i stety, byłem beztalenciem - śmieje się podczas rozmowy przez internetowy komunikator. - Na złość ojcu uczyłem się fizyki i matematyki. Zwykle jest odwrotnie, dzieciom każe się uczyć przedmiotów ścisłych, a one chcą być w zespole muzycznym, albo tańczyć, albo malować. U mnie było troszeczkę odwrotnie - dodaje.
Ostatecznie udało mu się trafić na inżynierskie studia na Uniwersytecie Michigan, w sercu amerykańskiego przemysłu samochodowego. Stamtąd trafił do pracy w branży motoryzacyjnej, ale kosmos nadal go wołał. Ostatecznie, po wielu próbach, trafił do zespołu budującego w Jet Propulsion Laboratory jeden z pierwszych nowoczesnych samochodów elektrycznych. - Okazuje się, że w życiu przydaje się wszystko - wspomina i dodaje:
Teraz sam chce przekazywać wiedzę i inspirację następnym pokoleniom. Jego wydana właśnie książka "Kosmiczne wyzwania", napisana wspólnie z Eweliną Zambrzycką-Kościelnicką, to po części autobiografia, a po części przewodnik po świecie kosmicznej inżynierii, poszukiwaniach życia na innych planetach i naszej wiedzy o Układzie Słonecznym. Książka, ilustrowana przez Papcia Chmiela, jest przeznaczona dla dzieci - ale nie tylko. - Komiksy mojego ojca też miały być dla dzieci, a czytali je 20- 30- czy 40-latkowie - śmieje się Chmielewski. - Mam nadzieję, że rodzice też wiele dowiedzą się z mojej książki.
To może być pierwszy krok na podobnej, kosmicznej karierze. W której wyobraźnia odgrywa kluczową rolę. Równie ważną, co twarda matematyka. Chmielewski tłumaczy:
A bez kreatywności nie da się osiągnąć naprawdę ambitnych, kosmicznych celów. Sam Chmielewski, poza marsjańskim śmigłowcem, pracuje już nad kilkoma nowymi pojazdami kosmicznymi. O części z nich nie może wiele powiedzieć, choć sugeruje, że jeden z nich może wkrótce szukać śladów życia w atmosferze Wenus. Ale chce pomagać także tu, na Ziemi. - Przygotowujemy misję Oasis, która jest niezwykle ważna, bo wykorzysta te same technologie, których używamy do szukania wody na Marsie, do poszukiwania nowych źródeł wody na Bliskim Wschodzie, które zapewnią warunki do życia dla setek milionów ludzi - opowiada.
Liczy też, że wkrótce coraz więcej będziemy słyszeć o polskich badaniach kosmosu. Już dziś polscy naukowcy i inżynierowie biorą udział w najambitniejszych kosmicznych misjach - budowali kluczowe instrumenty na potrzeby badającej jądro komety sondy Rosetta czy marsjańskiego lądownika InSight. Ale Chmielewski chce, by sięgali dalej. - Chciałem zorganizować polską misję na Marsa. Naukowcy i inżynierowie z wielu firm od razu rzucili się na to wyzwanie. Mogliśmy to zrobić i mam nadzieję, że wciąż taką misję zbudujemy. Ale ludzie na szczycie od razu zaczęli kręcić nosem. "A co, jak się nie uda? A co jak się zepsuje?". Tymczasem tutaj trzeba podjąć wyzwanie. Trzeba się w to rzucić. I dlatego napisałem tę książkę dla młodych ludzi. Żeby oni też nauczyli się podejmować wyzwania - mówi.
Ale dla niego samego książka okazała się bezcenna jeszcze przed jej wydaniem. Bo dzięki niej udało mu się wreszcie, po latach, blisko współpracować z ojcem. - Zawsze powtarzał mi: "zostaw coś po sobie, te wszystkie statki kosmiczne, które budujesz odlatują stąd i będą leciały miliony lat. Zostaw coś tutaj. Napisz książkę, posadź drzewo". No i mieliśmy wspaniałe rozmowy z ojcem przy okazji prac nad książką. Rozmawialiśmy o kosmitach, o tym jak mogliby wyglądać na różnych planetach. To było jeszcze miesiąc czy dwa miesiące temu. To było wspaniałe - wspomina Artur.