Reklama

W dużym skrócie - świat jest brutalny, a ludzie dzielą się na tych, którzy tłumią mordercze instynkty lub dają im upust. A przecież niektórych z nich nie wolno było ostatnio w kinie przedstawiać tak źle. Przez ostatnie lata dotyczyło to Indian, którzy 35 - lat temu orzeczeniem Kevina Costnera, zatwierdzonym przez 40 milionów widzów w kinach USA, zostali ogłoszeni wyłącznym uosobieniem szlachetności i to według norm wyznawanych zapewne przez kogoś w rodzaju świetego Franciszka.

A co z Mormonami? Oni w ogóle tradycyjnie są tymi dobrymi i padają wyłącznie ofiarą. W dawnych czasach, w kinie, kiedy indianie w kinie byli jeszcze źli, Mormoni byli zazwyczaj tymi dobrymi, na których czerwonoskórzy napadali. Tu są tacy sami jak oni i jak dominujący już wówczas od lat w USA biali protestanci. Każdy ma swoją gadkę. Indianie, jak to Indianie, walczą o swoją ziemię, Mormoni o religię i swoje królestwo Boże na ziemi, protestanci o swoją władzę nad Ameryką i wolność robienia czego chcą. Każdy o tym mówi i ma mocne wytłumaczenie moralne, które w ostateczności sprowadza się do tego, co jest kluczowym elementem “Świtu Ameryki". Do masakry.

Reklama

Autentyczna masakra legła zresztą u podstaw tej opowieści.  A zarazem jeden z najciemniejszych epizodów w historii Mormonów i Stanów Zjednoczonych. Wydarzenie wstydliwe, ponure, takie, o jakim Ameryka najchętniej nie pamięta, chyba że jak w "Świcie Ameryki" odkryje je po to, by szukać w nim źródeł swoje siły. Czyli okrucieństwa.

Prawdziwa masakra

Serial jest okrutny. Ale prawdziwy masowy mord w sumie przebiegał w sposób jeszcze bardziej przebiegły i straszny. Masakra w Mountain Meadows wciąż pozostaje jednym z najbardziej kontrowersyjnych i tragicznych wydarzeń w historii Stanów Zjednoczonych. Jej konsekwencje były długofalowe zarówno dla Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych w Dniach Ostatnich (LDS Church), czyli Mormonów, którzy opanowali część terytorium, tworząc tam nieformalne państwo religijne, jak i dla ich relacji z resztą społeczeństwa amerykańskiego.

Wydarzenia miały miejsce pomiędzy 7 a 11 września 1857 w południowym Terytorium Utah. Zaczęło się od ataków na idących przez środkowe stany do Kalifornii osadników. Po kilkudniowym oblężeniu i walkach otrzymali oni ofertę, że zostaną przeprowadzeni przez niebezpieczne terytorium pod eskortą. Miało to pozornie zabezpieczyć bezpieczeństwo samozwańczego państewka. I wtedy ich wymordowano. W sumie, w walkach i rzezi zabito około 120 kolonistów, pozostawiając przy życiu tylko małe dzieci, które jako niepamiętające wydarzenia miały zostać przejęte i wychowane przez morderców. To, a także wcześniejsze rozdzielenie kobiet i mężczyzn, późniejsze zorganizowane rozdysponowanie dobytku ofiar, przypomina najgorsze sceny z historii dwudziestego wieku.

Sprawstwo później próbowano przypisać wyłącznie Indianom - południowym Pajutom, ale z czasem ustalono, że jej zleceniodawcami, a także współsprawcami byli mormońscy osadnicy oraz milicja terytorialna. Historycznie i prawnie, wielu ze sprawców mordu miało spore szczęście. Wkrótce później wybuchła wojna secesyjna i sprawa na jakiś czas poszła w zapomnienie. Ostatecznie po ponad 20 latach skazano na śmierć jedną osobę. Mormoni przez lata zaprzeczali sprawstwu masakry, czyli inspiracji ze strony samozwańczego państwa. Dziś to oczywiście stan ze stolicą w Salt Lake City, znaną z olimpiady, bogactwa i dzisiejszych pokojowych, skromnych i przyzwoitych, choć silnych w biznesie, przedstawicieli społeczności mormońskiej. Jeśli chodzi o tragiczną, wstydliwą przeszłość to ostatecznie, po 150 latach, w 2007 roku, LDS (kościół mormoński) wyraził ubolewanie, lecz nie przeprosił.     

Jest tylko Ameryka

"Świt Ameryki" pokazuje jednak dużo bardziej złożone, i prawdziwe, okoliczności tych wydarzeń. To nie była wojna religijna. Mormoni, ich liczne żony, jak i dzieci, są także wśród ofiar. Podobnie jak być może, choć może to już być serialowa narracja, Indianie. W obu grupach mieszają się ludzie różnego pochodzenia, rasy, religii i majątku, których pchają do przodu instynkty. Od tego najważniejszego - chęci przeżycia i eliminowania zagrożeń, po bardziej skomplikowane - chęć władzy i posiadania. Częste obrazy pokazujące Amerykę z lotu ptaka podkreślają uniwersalność albo może globalność tej historii.

Ma ją podkreślać też tytuł. Zaskakujący. Zresztą fatalnie przetłumaczony przez polskiego dystrybutora, co w końcu jest elementem naszej tradycji. “Świt Ameryki" powinien odnosić się do okresu wcześniejszego o co najmniej kilkadziesiąt lat albo i kilkaset. "American Primeval" to dosłownie “amerykańska pierwotność". Przebiegła gra słów, bo pierwotność to i ten dziki świat, dziś znany z wielkich parków narodowych, a wówczas z tego, jeśli wierzyć serialowi, że niełatwo go przebyć pozostając żywym, a do tego jeszcze nikogo nie zabijając. Ale amerykańska pierwotność to też opowieść o jakiś pra-Amerykanach, ale nie Indianach, a przodkach tych obecnych Amerykanów. Bezwzględnych, ale i determinowanych. Takich, którzy się nie wahają.   

Dość charakterystyczne, że sami twórcy serialu nie krępowali się przed typowym dla Stanów Zjednoczonych mocarstwowym akcentem. To film o “Ameryce". Bo przecież to ich kraj jest Ameryką. A Ameryka światem. Reszta to dodatki. Tak myśleli starożytni Rzymianie, rosyjscy przedstawiciele doktryny Trzeciego Rzymu, tak myśli się w Chinach. To myślenie imperium, powszechne za oceanem.    

Jak z Cormaca Mc Carthy’ego

“Świt Ameryki" nie jest więc opowieścią o jednej masakrze, waśni religijnej, tej czy innej grupie, która ma być bardziej winna od innych. To opowieść o krwawych, mrocznych korzeniach nowej nacji, która kilkadziesiąt lat później miała stworzyć globalne imperium. O miejscu, terytorium, okolicznościach, które sprawiają, że ludzie zachowują się tak, a nie inaczej.

Pytanie, czy przyciągają one określony typ ludzi, czy ludzie, którzy tam przybywają tacy się szybko stają, o ile przeżyli i wytrzymali, pozostaje pytaniem otwartym. To duch miejsca, a to przywodzi na myśl zmarłego niedawno jednego z największych pisarzy amerykańskich Cormaca Mc Carthy’ego.

To właśnie Ameryka z jego książek. Przede wszystkim z “Krwawego południka", ale i tych osadzonych w różnych okresach czasu, jak znanych także z ekranu “Rączych koniach" czy “To nie jest kraj dla starych ludzi". Rzeczywistość jest okrutna, irracjonalna i krążą w niej złe duchy. Ale, czego dowodzi “Droga", najbardziej ponura, a zarazem futurystyczna powieść Mc Carthy’ego, gra toczy się o to, by pozostać w niej człowiekiem, a nie przejść na stronę upiorów. Czy to ci pierwsi stworzyli imperium, czy ci drudzy, czy może w nim jedni i drudzy walczą ze sobą do dzisiaj? Na to pytanie odpowiedzi musimy szukać już nie w serialu i książce, a w internecie i codziennej prasie.

Pierwsze imperium

Imperia są tak stare jak ludzka cywilizacja, gdzie więc te współczesne mogą szukać swoich korzeni? Zdaniem Eckarta Frahma, amerykańskiego historyka i pisarza, pierwszym państwem spełniającym w pełni te warunki była starożytna Asyria. Obraz, który wyłania się z jego książki “Asyria. Historia i upadek pierwszego imperium w historii świata" faktycznie nie pozostawia większych wątpliwości. A także niestety, rodzi jak najwięcej porównań do dzisiejszych czy 20. wiecznych imperiów. Począwszy od tak ponurych spraw jak deportacje czy planowe wynaradawianie wielkich grup ludzkości i masowe zbrodnie po rozwój cywilizacji, aż po typową imperialną tolerancję, gdzie każdy ma prawo do swojej religii i kultury, byle był w pełni lojalny wobec imperatora.

Tonąca w mrokach przeszłości Asyria miała spisaną historię obejmującą, bagatela, około 2000 lat a jej początki toną w mrokach początków ludzkiej cywilizacji. Upadła w momencie, w którym wydawało się, że osiąga swoją świetność i to także na pewno jest przestrogą dla wszystkich tych, którzy sądzą, że to ich imperium jest właśnie wiecznie i że są ludem wybranym na zawsze. Były takie przed nimi i będą po nich.    

Eckart Frahm, Asyria. Historia i upadek pierwszego imperium w historii świata, Rebis, Poznań, 2025