Bilet w jedną stronę kupiłam spontanicznie, padło na Indonezję. W Dżakarcie lądowałam z myślą o szybkim prysznicu, spacerze po porcie i Starym Mieście, spojrzeniem na dawną Batawię, może jeszcze chińską dzielnicę Glodok. Stolica Indonezji, podobnie jak filipińska Manila, uchodzi za jedno z brzydszych miast świata, ma też jednak swoich miłośników.
Nie zdążyłam wyrobić sobie własnego zdania. Jetlag i 24-godzinna podróż pokonały mnie natychmiast. Obudziłam się w środku nocy, w hotelowym łóżku. Miasto tętniło życiem - ciemne, ale wcale nie ciche. Pozostało wyjść w poszukiwaniu kolacji i spróbować zdrzemnąć się przed porannym lotem do Dżogdżakarty, z której miałam ruszyć w głąb wyspy.
Miejscowi nie mówią o niej inaczej niż Dżogdża. To tutaj Indonezyjczycy przylatują na studia, to tutaj można się delektować tak lokalną, jak i międzynarodową kuchnią w najlepszym wydaniu, to tutaj znajduje się słynny pałac wodny z podziemny meczetem. Można też podziwiać sztukę uliczną, której nie powstydziłby się Berlin. To wreszcie tutaj na placu Alun-Alun Kidun, aby mieć szczęście z zawiązanymi oczami przejść pomiędzy dwoma dorodnymi figowcami, albo jeździć autami ozdobionymi neonami z Hello Kitty. Wbrew pozorom nie jest to czysto turystyczna rozrywka, bo jak słyszę od studentów, plac to najpopularniejsze miejsce randek w mieście.
Wieczorem można jeszcze zajść na Malioboro. Najważniejsza ulica w mieście to jeden wielki bazar. Znaleźć tu można wszystko - od lokalnego ulicznego jedzenia, sprzedawanego przez kobiety o zmęczonym spojrzeniu wprost z chodnika, poprzez wózki lokalnych handlarzy z mydłem i powidłem, stragany pełne wątpliwej jakości pamiątek, po warsztaty, w których lokalni rzemieślnicy tworzą rękodzieło. Wędrując, mimo późnej pory, wciąż zatłoczonymi zaułkami Dżogdży, trafiam do pracowni batiku.
Przez chwilę przyglądam się artyście, który tworzy na tkaninie fantazyjne wzory, używając do tego wosku. Widząc moje zainteresowanie uśmiecha się szeroko i pyta o imię. - Ty jesteś Aga, ja jestem Adi - mówi, tłumacząc przy okazji jak powstają unikalne batikowe cuda. - Najpierw na tkaninę nakłada się gorący wosk, potem zanurza się ją w barwniku, taką barwierską kąpiel czasem trzeba powtarzać wielokrotnie, aż do uzyskania pożądanego efektu - mówi Adi.
- W piątki uczniowie i urzędnicy w całym mieście muszą nosić batikowe koszule, taki mamy tu zwyczaj - opowiada Adi. - Batik z Dżogdży poznasz po tym, że jest w kolorze brązowym, indygo, czarnym albo kremowobiałym, każdy z kolorów ma swoją symbolikę - podkreśla, wskazując na rozwieszone płachty. - Po zakończeniu farbowania trzeba usunąć wosk. Aby to zrobić moczy się materiał w gorącej wodzie, wtedy odsłania się wzór - opowiada rzemieślnik, wprawnym ruchem rozprowadzając gorący wosk na materiale. Słyszę także, że każdy z motywów ma własne znaczenie - mogą wskazywać na miłość, wierność i walkę ze złem. - Chcesz spróbować? Nie bój się, najwyżej poparzysz palce - śmieje się Adi, zapraszając na niewielkie krzesełko.
Niedaleko w kącie między opryskaną olejem ścianą, a zrobioną z drzwi starej szafy ladą, spotykam matkę z córką, które sprzedają lumpie. Zawijane w papier ryżowy warzywa i tofu albo mięso rulony przypominają nieco sajgonki, są jednak od nich większe. Smażone w głębokim tłuszczu i polane gęstym sosem stanowią lokalny przysmak. Zapach rozgrzanego oleju unosi się w wąskim przejściu, gdy przysiadam nad obitym żółtą ceratą stołem. Tym razem nie wosk, a lumpia parzy mi palce. - Jedz, jedz - uśmiecha się do mnie Leia, która pilnuje, aby lumpie nie przypaliły się w gorącym tłuszczu, z namaszczeniem mieszając je drewnianą łyżką. Popatrz, mamy tego sporo, a noc długa - mówi, nakładając na tackę kolejne porcje. Do hotelu odwozi mnie becak - tradycyjna indonezyjska riksza. Mam wątpliwość co do ostrości widzenia staruszka, który w dość beztroski sposób kieruje tym osobliwym pojazdem, on uśmiecha się szeroko i mijając na milimetry autobusy i nieustannie trąbiące samochody za każdym razem przekrzykując ruch uliczny, powtarza jak mantrę: Panienko, jest OK.
Popularność wśród zagranicznych turystów Dżogdża zawdzięcza jednak przede wszystkim swojemu położeniu - łatwo stąd dotrzeć do dwóch najważniejszych sakralnych zabytków indonezyjskiego archipelagu - największej na świecie buddyjskiej świątyni Borobodur i Prambanan - drugiego największego kompleksu hinduistycznego w całej Azji.
- Wyobraź sobie, jak mgła spowija starożytne mury, światło poranka delikatnie oświetla stupę świątyni, której wysokość sięga 35 metrów. Jeszcze przed pandemią można było stąd oglądać wschody słońca, teraz jest to niemożliwe, pierwsze zwiedzanie od 8:30 - mówi Ian, przewodnik, z którym zwiedzać będę buddyjski Borobodur.
Spotykamy się przed 9:00, wilgotność powietrza sięga już prawie 100%. - Musimy się pospieszyć zanim zrobi się tu jak w piekle - mówi Ian i nie ma na myśli wyłącznie bezlitośnie palącego słońca. Jeszcze niedawno to miejsce odwiedzało rocznie niemal 4 miliony turystów, wśród których 1,5 miliona stanowili w większości wyznający islam Indonezyjczycy. Nikomu nie przeszkadzał upał ani setki schodów do pokonania. Obecnie władze w trosce o pochodzący z VIII wieku zabytek, ograniczyły liczbę zwiedzających do 1 200 osób dziennie, a razem z biletem dostaje się tu specjalne, wyplatane z liści pandanu, upanat sandals - klapki, które mają chronić obiekt przed zniszczeniem.
Odzyskana dla świata i oczyszczona z wulkanicznego pyłu świątynia z tysiącami reliefów przedstawiających życie Buddy, zaprojektowana w kształcie mandali, ma kształt piramidy, symbolizującej wszechświat i pozwala zwiedzającym przechodzić przez kolejne dziewięć poziomów, mających być odbiciem duchowej podróży ku oświeceniu.
- Chodźmy, chodźmy - mówi Ian gdy tłum zaczyna płynąć szerokim chodnikiem w stronę wejścia, a grupa roześmianych przedszkolaków fotografuje się z opiekunkami na tle kompleksu. Obok wycieczka Chińczyków ubrana w jednakowe bordowe koszulki pokrzykuje coś do mężczyzny wypożyczającego parasole. - Weź koniecznie - mówi przygarbiony staruszek, gdy próbuję go ominąć. Na górze jest wielki upał - zachęca, kiwając przy tym głową. Niesienie na górę nieporęcznego przedmiotu nie wydaje mi się jednak zbyt zachęcającą opcją.
Zaczynam swoją wędrówkę słuchając opowieści Iana o andezytach, z których zbudowano świątynie, a których nie łączy żadne spoiwo. - Takie starożytne klocki LEGO - śmieje się mój przewodnik. Gdy docieramy na szczyt, moim oczom ukazuje się duża stupa, symbolizująca pełne oświecenie. Dookoła niej 72 mniejsze rzeźby, w których znajdują się figury Buddów. Poza bujną roślinnością ciasno okalającą okolicę, można dostrzec na horyzoncie Merapi - aktywny wulkan, którego pył po wybuchu w 2010 pokrył sanktuarium popiołem. Jesteśmy w końcu w centrum Pacyficznego Pierścienia Ognia, erupcji i trzęsień ziemi nie brakuje. Siadam na chwilę w cieniu, koszula klei mi się do mokrej skóry. Zamykam oczy, delektując się ciszą zanim dotrą tutaj przedszkolaki i ci, którym wspinaczka na górę zajęła nieco więcej czasu.
W alejkach otaczających Prambanan z drzew spada dojrzałe mango. Przed wejściem kobiety w hidżabach fotografują się na tle dużego białego napisu, lekki wiatr rozwiewa ich kolorowe szaty. Zanim w XII wieku dotarli tu muzułmańscy kupcy, którzy upowszechnili islam, na Jawie dominowały buddyzm i hinduizm.
Tuż po wejściu do kompleksu, wspinając się po stromych schodach, słyszę legendę związaną z tym miejscem. Oto dawno temu żył potężny książę Bandung Bondowoso, który zakochał się w pięknej księżniczce Loro Jonggrang. Chcąc ją poślubić, musiał spełnić jeden warunek: zbudować tysiąc świątyń w jedną noc. Dzięki pomocy demonów niemal ukończył zadanie, lecz sprytna Loro Jonggrang obudziła mieszkańców i rozpaliła ogniska, by stworzyć iluzję świtu. Duchy uciekły, a książę zdołał zbudować tylko 999 budynków. Wściekły, przemienił księżniczkę w kamień, który stał się elementem tysięcznej świątyni.
Pochodzący z IX wieku, zbudowany z wulkanicznych skał kompleks poświęcono Trimurti - trójcy hinduistycznych bogów: Brahmie, Wisznu i Śiwie, temu ostatniemu, dedykowana jest zresztą główna świątynia Prambanan. Jej strażniczką jest bogini Kali. - Ludzie, którzy mają złe serce, zostaną zmiażdżeni, próbując przejść przez jej usta - mówi kobieta, którą mijam przy wejściu. - Ty masz dobre, widzę to w twoich oczach - uśmiecha się, widząc moją konsternację i przepuszcza mnie przez kamienny próg.
Archeolodzy do dziś nie potrafią rozwikłać zagadki budowli, którą w 1814 roku odkrył przez przypadek brytyjski oficer. Wybuchy wulkanu na wieki pogrążyły to miejsce w zapomnienie, początkiem XVIII wieku powoli zaczęto odkrywać je na nowo. Rekonstrukcja świątyni Śiwy zaczęła się dopiero w 1937 roku, choć używanie cementu jako spoiwa, dla kamiennych bloków nie było może najszczęśliwszym pomysłem. Ostatecznie w 1991 roku odrestaurowany kompleks wpisano na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Spaceruję po alejkach sanktuarium tuż przed zachodem słońca. Miękkie światło rozlewa się po dachach świątyń. Ciepły wiatr niesie chwilowe wytchnienie. Schodząc z głównego turystycznego szlaku trafiam jeszcze do powstałego w VIII wieku kompleksu Candi Sewu. Podobnie jak Borobodur zbudowany w formie mandali, nadającej geometryczny porządek budowlom, składa się z 240 stup (choć kiedyś podobno było ich tysiąc, stąd nazwa sewu), z większą świątynią w centralnym punkcie i ośmioma pomniejszymi wskazującymi kierunki świata. Strażnik mówi, że niewiele osób odwiedza to miejsce, mimo, że znajduje się niecały kilometr od Prambanan. - Tak to jest, że czasem to, co najbliżej nas, pozostaje niewidoczne. I nie mówię tylko o tej świątyni - żegna mnie staruszek, uśmiechając się i dobrotliwie kiwając głową.
Trafiam też w środek jawajskiej dżungli. Gdy stoję na mostku w punkcie widokowym i patrzę na spływający po zboczu wulkanu Semeru wodospad Tumpak Sewu, nazywany indonezyjską Niagarą, nie robi na mnie jeszcze ogromnego wrażenia. Choć pojawiająca się nagle między strumieniami wody tęcza, dodaje mu sporo uroku. - Widziałem w życiu sporo wodospadów, ale ten jest najpiękniejszy - mówi przewodnik prowadzący mnie przez dżunglę, gdy po prowizorycznych schodach idę w dół, mając wrażenie, że oblepiająca mnie wilgoć za chwile stanie się tak gęsta, że będzie jej można dotknąć palcami. Powietrze jest ciężkie, ciemne chmury wiszą nisko. Jeszcze tylko kawałek przez mostek sklecony z kilku bambusowych drągów i moim oczom ukazuje się w pełnej krasie spływający ze 120 metrów Tumpak Sewu.
Żeby dotrzeć pod wodospad, trzeba poświęcić sporo czasu i zboczyć z głównych szlaków wiodących przez wyspę. Trzeba też trochę się namęczyć, ale widok wynagradza wszystko. Tutaj można poczuć potęgę natury i zanurzyć się w niej bez reszty. Nawet wtedy, gdy ulewny tropikalny deszcz zalewa oczy. Droga powrotna na górę w strugach wody nie należy do najłatwiejszych, zwłaszcza gdy brodzisz w sięgającej kolan wodzie rwących rzek, by za chwilę wspinać się po śliskich, mokrych kamieniach patrząc na twarz ubranego w plastikową pelerynę przewodnika, wyciągającego z uśmiechem dłoń, który mówi: Panienko, jest OK.
Po podróży wśród najpiękniejszych wodospadów warto jeszcze zobaczyć najpiękniejszy widok Indonezji. Tak przynajmniej mówią Jawajczycy o wschodzie słońca nad wulkanem Bromo. Choć, jak wielokrotnie przyjdzie mi się później przekonać, tych deklarowanych "najpiękniejszych widoków" będzie jeszcze sporo. A każdy z nich będzie na swój sposób wyjątkowy. Tymczasem w środku nocy ruszam Jeepem w kierunku punktu widokowego, gdzie słońce wschodzi pomiędzy wulkanami.
Wyboista droga dłuży się niemiłosiernie. Nagle jeepów zaczyna przybywać. Jadą w kawalkadzie pod górę, by ustawić się przy zboczu w równym szeregu. - Dalej się nie da, trzeba przejść do bazy - mówi kierowca, wskazująca kierunek. W prowizorycznej bazie, przy niewielkim ognisku staram się choć trochę dosuszyć moje trekkingowe buty, wciąż jeszcze mokre po niedawnych przygodach z wodospadami. Przy indonezyjskiej wilgotności powietrza suszenie czegokolwiek na zewnątrz to tylko pobożne życzenie. - Skąd jesteś? - zagaduje mnie staruszka w jasnoróżowej czapce naciągniętej na uszy. Nazywa się Niya i parzy mi herbatę. Dopytuje czy mamy wulkany i czy w moim kraju też tak zimno. Na wysokości ponad 2000 metrów termometr wskazuje dziś niespełna 10 stopni na plusie.
Ścieżka, która prowadzi do punktu widokowego na wzgórzu Penanjakan jest wąska i błotnista. Niektórzy podążają nią już 2 godziny przed świtem, aby zająć strategiczne pozycje. Gdy pierwsze promienie słońca nieśmiało zaczynają rozświetlać granatowe niebo, tłum natychmiast gęstnieje. Z minuty na minutę robi się jaśniej, błyskają flesze aparatów, telefony ustawione na statywach z długim czasem naświetlania, rejestrują spektakl, który rozgrywa się tu każdego dnia.
Łuna światła oświetla wulkany, które powoli wyłaniają się z mroku. W dali majaczy Semeru, na pierwszym planie dominuje Batok - jedyny wygasły pośród tego skupiska. Bromo chowa się w kłębach dymu pomiędzy pozostałymi wzniesieniami, ale to właśnie nad jego kraterem stanę tuż po wschodzie słońca.
Lokalni sprzedawcy krążą pomiędzy turystami nosząc w rękach tandetne pamiątki, czapki i rękawiczki. W oczach mają pustkę. Spektakularny wschód słońca za ich plecami, określany często w przewodnikach jako ten "najpiękniejszy na świecie", zdaje się nie robić na nich najmniejszego wrażenia. Jak widać, każdy widok potrafi spowszednieć, zwłaszcza gdy mieszkasz na wyspie, gdzie 4,5 miliona ludzi żyje poniżej granicy ubóstwa. Yanu niesie suszone kwiaty jawajskiej szarotki. Jego siostra wyplata z nich także wieńce i zwierzęta. Bunga abadi - jak nazywają roślinę miejscowi symbolizuje wieczną miłość i oddanie. Używa się jej oddając cześć bogom i przodkom. Umieszczona w domu ma zapewnić szczęście i ochronę przed złymi mocami.
Od przewodnika słyszę, że podczas odbywającego się co roku festiwalu mieszkańcy wspinają się na Bromo i chcąc przebłagać bogów góry wrzucają w czeluści krateru między innymi bukiety szarotek. - Dziś nie będziemy nic wrzucać, ale teraz idź już posłuchać wulkanu - mówi mi z uśmiechem. - Zobacz zrobiło się jasno, nikogo już tu nie ma - dodaje. Rzeczywiście wielojęzyczny tłum tuż po wschodzie słońca rozpłynął się bezszelestnie. Yanu po raz ostatni z nadzieją w oczach wyciąga w moją stronę ciasno związany bukiet szarotek.
Niewyspana, zmęczona i głodna ruszam jeszcze posłuchać odgłosów ziemi. Jedziemy po rozciągającej się dookoła pradawnej kalderze wulkanu Tengger, z której wyłoniło się pięć mniejszych stożków - wulkanów w wulkanie. Krajobraz przypomina scenografię postapokaliptycznego filmu, a czarny piach wiruje dookoła, gdy kierowca terenówki przyśpiesza wzniecając tumany kurzu. Gdy wysiadam z auta kurtka i czapka nie są mi już potrzebne. Palące słońce daje o sobie znać. - Tam prosto i na górę - mówi mój kierowca, widzimy się na parkingu. Idę. Upał staje się nieznośny, czuć siarkę, co rusz ktoś proponuję konną podwózkę - Only one hundred miss (w uproszczeniu "tylko sto tysięcy rupii (ok. 40 zł)" - przyp. red.). U szczytu schodów prowadzących do krateru kłębią się ludzie. Coraz bardziej śmierdzi siarką, powietrze drapie w gardło. Na górze ziejąca paszcza wulkanu, ciągłe pomruki i szmery. Spaceruję po krawędzi słuchając wnętrza ziemi. To zdecydowanie jedno z tych miejsc, które zostaje we wspomnieniach na długo.
Inny wulkan, inna noc. Na wschodniej Jawie, w kraterze wulkanu Ijen, natura pokazuje swoje dwa oblicza. Turkusowe jezioro, niebieskie płomienie i żółte osady siarki tworzą pejzaż tak samo piękny, jak koszmarny. Przyjezdni wspinają się tu nocą, by zobaczyć "błękitną lawę". Miejscowi mówią, że Ijen to ich przekleństwo i błogosławieństwo jednocześnie.
Trasa zaczyna się w środku nocy. W świetle czołówek żwirowa droga zamienia się w strome podejście. Po obu stronach stragany oferują herbatę, kurtki i maski przeciwgazowe. Z tłumu co rusz wyłaniają się mężczyźni z dwukołowymi wózkami. - "Lamborghini dla panienki?" - pytają, proponując wjazd na górę za sto dolarów. Wózki ciągną we dwóch, ocierając pot z czoła, wiozą na górę spragnionych wrażeń. Wielu z wózkarzy to dawni górnicy. - Lepiej wozić turystów, niż codziennie schodzić do piekła - przyznają.
Na dnie krateru można to piekło zobaczyć na własne oczy. Wśród gryzących oparów górnicy wydobywają siarkę jak przed wiekami - prowizorycznymi narzędziami i gołymi rękami. Każdy z nich niesie na ramionach kosze ważące 70-80 kilo. Niespełna 30 złotych za kurs, maksymalnie 300-400 za tydzień. Cena? Choroby płuc, zwyrodnienia kręgosłupa, blizny na barkach i życie krótsze niż gdziekolwiek indziej. - Jeszcze dziesięć lat temu pracowało ich tu czterystu. Dziś zostało kilkudziesięciu - mówi mój przewodnik Hadi Yono.
O świcie na szczycie wschodzące słońce odsłania niemal księżycowy krajobraz. Czarna ziemia, żółte wykwity siarki i turkusowe jezioro - największe kwaśne jezioro na świecie. Kusząco gładka tafla, a w rzeczywistości trucizna: woda rozpuszcza metal, kontakt ze skórą kończy się poparzeniem. Kiedy ziemia ma się zatrząść, do jeziora spadają martwe ptaki. Górnicy wierzą, że to anioły ostrzegające ich przed katastrofą.
Na tablicach białą farbą wymalowane słowa "hati hati" - uważaj. Nie każdy bierze je sobie do serca. Niektórzy zginęli, bo stężenie trujących gazów było za wysokie, inni spadli, próbując zrobić selfie nad przepaścią. A jednak kolejne grupy wspinają się, by choć przez chwilę zobaczyć spektakl z innej rzeczywistości. Stoję na krawędzi krateru, w gardle czuję pieczenie, oczy łzawią. Pod spodem turkusowe jezioro kwasu błyszczy jak drogocenny kamień. Górnicy niosą swoje kosze, wózkarze wiozą ludzi okrytych kocami. I tak codziennie, niezmiennie od lat.
Pomiędzy wszystkimi miejscami, które będąc po tej stronie świata warto odwiedzić, trafiam też w codzienność zwykłych ludzi. Tam, gdzie natura kipi egzotyczną roślinnością i rzadko docierają turyści spotykam kolejne osoby ciekawe moje inności tak jak bardzo jak ja ich historii. Tych, którzy robią mi herbatę, albo podają koktajli z flaszowca, o którym mówi się tu sirsak. Tych, u których jem tradycyjną sałatkę gado gado i czarną zupę rawon, i tych, którzy widząc Europejkę dają jej bez pytania jako dodatki do obiadu frytki i colę, nie wiedząc, że wolałaby tradycyjny nasi goreng. Kupuję na straganach kolorowe owoce i egzotyczne warzywa, zaglądam do sklepików i na zaplecza restauracji w małych wioskach, spotykając się z wszechobecną życzliwością. Gwizdki ze skrzyżowań przeludnionych miast wciąż dźwięczą mi w uszach. Czasami myślę, że to był tylko sen, a to po prostu Jawa.