Reklama

Wbrew licznym legendom jego droga do sławy i bogactwa nie była usłana różami. Urodzony w Szkocji, w robotniczej części Edynburga, dorastał w biednej rodzinie i w wieku lat 13 musiał rzucić naukę. Nigdy już do niej wrócił, a brak wykształcenia przez resztę życia był przyczyną jego kompleksów, czego dowodzi lektura nietypowej dość autobiografii Connery’ego "Być Szkotem".

Dla nikogo, kto śledził rozwój jego kariery, nie jest tajemnicą, że był seksistą wyznającym teorię, że powołaniem kobiety jest sprawianie przyjemności mężczyźnie. Wychowany w rodzinie, gdzie patriarchat wpisany był w porządek świata, przez dekady powtarzał to, co znał z rodzinnego domu. Ale bomba wybuchła dopiero w 1965 roku, gdy był już gwiazdą pierwszej wielkości, bohaterem czterech filmów o Bondzie.

Reklama

W wywiadzie, jakiego Connery udzielił wtedy "Playboyowi", nieświadomy jego poglądów dziennikarz spytał, jak radzi sobie z tym, że czasem - jako 007, musi uderzyć kobietę. Zwłaszcza, gdy wciela się ona w jego wroga. Ku jego zdumieniu Sean Connery najzwyczajniej w świecie odpowiedział: - Nie widzę nic złego w biciu kobiet, jednak nie radzę uderzać ich tak jak mężczyzn. Za to uderzenie otwartą dłonią w pewnych okolicznościach - np. gdy kobieta jest dziwką albo histeryczką - jest zupełnie usprawiedliwione".

Dziś, w dobie #metoo taka wypowiedź mogłaby go kosztować karierę, ale w latach 60., gdy świat dopiero oswajał się z pierwszą falą feminizmu, skończyło się na oburzeniu bardziej świadomej grupy pań. Znacznie bardziej nagrabił sobie piękny Sean ponad 20 lat później, gdy w wywiadzie telewizyjnym (1987) ze słynną Barbarą Walters, powtórzył swoje słowa.

Tym razem prężnie rozwijający się ruch feministyczny nie darował mu już zniewagi. Pojawiła się fala tekstów oskarżających ex Bonda o mizoginizm, a nawet o sadyzm. Connery mętnie próbował tłumaczyć, że mówił "o skrajnych okolicznościach", ale ze swojej wypowiedzi się nie wycofał. Musiało minąć kolejne 20 lat, nim w 2006 roku aktor przyznał, że jakiekolwiek przejawy przemocy wobec kobiet są niedopuszczalne.

Tyle tylko, że było już za późno i na zawsze pozostał tym, który "nie widzi nic złego w biciu kobiet". Nie przeszkodziło to jednak paniom wybierać go kilka razy z rzędu "najseksowniejszym żyjącym mężczyzną", po raz ostatni w wieku 60 lat. Gdy przekazano mu tę wiadomość w 60. urodziny, tylko wzruszył ramionami: "Cóż, chyba nie ma wielu seksownych martwych mężczyzn?"- rzucił. Z kolei na koniec XX wieku magazyn "People" ogłosił go "najseksowniejszym mężczyzną stulecia".

Jak młody bóg

Thomas Sean Connery urodził się w rodzinie robotniczej 25 sierpnia 1930 roku. Po ojcu jest Irlandczykiem, po matce - Szkotem. Ojciec był robotnikiem w fabryce kauczuku, matka pracowała jako sprzątaczka. Mieszkali w lokalu bez ciepłej wody i łazienki. Miejsca w mieszkaniu było tak mało, że jako dziecko sypiał w... szufladzie szafy rodziców. Na zmianę z młodszym bratem.

Choć był bardzo zdolny (jako pięciolatek sam nauczył się czytać), 13-letni Tom musiał iść do pracy, by pomóc rodzicom. Zaczął od rozwożenia mleka, potem był gońcem. W wieku 16 lat zaciągnął się do Royal Navy. Młodzi mężczyźni rozpoczynali służbę w marynarce od... zrobienia tatuażu. Poważny jak na swój wiek chłopak wytatuował sobie jednak nie imię ukochanej, ale słowa: "Mama i Tata". Drugi tatuaż głosił: "Scotland Forever". Mówił potem, że odzwierciedlają one jego dwa zobowiązania na całe życie: rodzinę i Szkocję.

W marynarce nie czuł się najlepiej, a w dodatku chorował na wrzody. Zwolniono go więc do cywila, gdzie imał się różnych zajęć: zajmował się polerowaniem trumien, był także ratownikiem na pływalni i wykidajłą w nocnym klubie.

Bardzo szybko urósł i osiągnął swój ostateczny wzrost - 189 cm. Znajome panie z jego lat szczenięcych wspominają, że wyglądał "jak młody bóg", i miał tego świadomość. Pozował więc jako model zwykle starszym koleżankom z uczelni artystycznej. No i trenował kulturystykę, a głównie podnoszenie ciężarów pod okiem byłego instruktora siłowni w armii brytyjskiej. W 1950 roku był nawet trzeci w konkursie Mr. Universe.

W poszukiwaniu źródeł dochodu Connery pomagał za kulisami w King Theatre podczas zawodów kulturystycznych, które odbyły się w Londynie w 1953 roku. Wtedy też zorganizowano w teatrze przesłuchania do brytyjskiej wersji musicalu "South Pacific". Postanowił spróbować szczęścia i dzięki aparycji otrzymał rolę kpt. Hamiltona Steevesa. - Miałem rąbać na scenie drzewo i śpiewać: "Nie ma to jak dama" - wspominał ze śmiechem. Wtedy niespodziewanie dla samego siebie zaczął myśleć o aktorstwie.

Od dzieciństwa największą pasją Connery'ego była piłka nożna. Grał w  Szkockiej Lidze Młodzieżowej i był w tym dobry. Miał już 23 lata, gdy pewnego dnia dostał propozycję kontraktu. W biografii pisze: "Zdałem sobie sprawę, że piłkarz w najwyższej formie jest do lat 30, czyli zostało mi siedem. Postanowiłem zostać aktorem i okazało się, że tak był to jeden z moich bardziej inteligentnych ruchów".

Wtedy też zaprzyjaźnił się z amerykańskim aktorem Robertem Hendersonem, który wspierał go w wyborze zawodu i przekonywał, że ma talent. Kazał mu pracować z dobrym skutkiem nad pozbyciem się szkockiego akcentu i wymową. W dalszej karierze pomogły Connery'emu występy w telewizyjnym teatrze, był m.in. "Makbetem" w kanadyjskiej produkcji. W 1958 zagrał w wojennym melodramacie "Inne miejsce" u boku Lany Turner, z którą ponoć miał romans. W "Annie Kareninie" Rudolpha Cartiera był hrabią Wrońskim, u boku Claire Bloom. Już wówczas imię Thomas zastąpił drugim Sean, by bardziej się wyróżniać. Jakby sam jego wygląd nie wystarczał, by go zapamiętać.

Ale jego prawdziwa, wielka kariera zaczęła się z chwilą, gdy został agentem 007.

Nazywam się Bond. James Bond

Tak naprawdę nie do końca wiadomo, jak producenci wpadli na pomysł, by to Connery zagrał agenta 007. Podobno wypatrzyła go i zachwyciła się nim (jak większość pań) żona słynnego producenta Broccoliego. Wiadomo było, że Ian Fleming marzył o tym, by grał go Cary Grant. Tyle tylko, że gdy produkcja ruszyła, miał już skończone 60 lat i był o wiele za stary. Potem wskazał na swojego kuzyna Christophera Lee, który jednak zdaniem producentów nie pasował do roli. Na spotkanie z nimi - Harry'm Saltzmanem i Albertem Broccolim - Connery poszedł z marszu. Miał założyć garnitur, ale zlekceważył zalecenie. Mimo to, od razu im się spodobał. Wielki, piękny facet poruszający się lekko jak kot. Albo jak pantera. Tylko Flemingowi wydał się "przerośnięty", ale już po pierwszym filmie pisarz został jego wielkim fanem.

Sam Connery, gdy przeczytał powieść, uznał, że nie nadaje się do roli. Tłumaczył: "Bond to był wytworny facet. Uważałem, że ja, z moim robotniczym pochodzeniem, jestem ostatnim człowiekiem, który mógłby spełnić wymagania stawiane dżentelmenowi z Eton. Byłem bliski tego, by roli nie przyjąć".

Dziś trudno wyobrazić sobie Bonda, który dorównywałby mu klasą, charyzmą, aparycją. Sam Connery za idealnego Bonda uważał swojego następcę - Rogera Moore’a. Imponowało mu jego pochodzenie, a także wykształcenie - w końcu był absolwentem Royal Academy of Dramatic Art, której mu zazdrościł.

Można podejrzewać, że gdyby histeryczny Fleming zobaczył brzydala Craiga w tej roli, oprotestowałby ten wybór. Nie dożył jednak nawet trzeciego filmu z Connerym, choć zdążył świętować sukces dwóch pierwszych produkcji: "Doktor No" z Ursulą Andrews u boku Connery’ego i "Pozdrowienia z Rosji", oba w reżyserii Terence’a Younga, który najwięcej wniósł do wizerunku postaci. Ponoć nauczył wszystkiego chłopaka z robotniczej rodziny: także tego, jak się poruszać i zachowywać w wytwornym towarzystwie i przy stole. Uczeń był pojętny.

Young podpatrzył w jakimś przedwojennym filmie sposób filmowania bohatera-agenta: najpierw widzimy jego plecy w bliskim kadrze i dopiero gdy pada pytanie o nazwisko, Connery odwraca się i mówi: "Nazywam się Bond. James Bond".

Young nakręcił jeszcze czwartą część z Connerym, "Operacja piorun" (trzecią, dla wielu najlepszą, "Golfinger", uważaną za "Bondowski wzorzec z Sèvres" zrealizował Guy Hamilton). Ten sam, który nakręcił także szósty, ostatni film z Connery’m, "Diamenty są wieczne". I to właśnie za sprawą tego filmu Sean swojego bohatera znienawidził. Przynajmniej tak napisał w autobiografii i powtarzał w wywiadach. Prawdopodobnie z powodu pieniędzy za rolę, które jego zdaniem, były śmiesznie małe.

 Ale Connery nie cierpiał wszystkich serii i już zawsze miał odmawiać udziału w kontynuacjach. Co prawda zagrał jeszcze w siódmym Bondzie, ale jak wiadomo - u konkurencji. Nie był to dobry pomysł, bo mimo świetnej obsady "Nigdy nie mów nigdy" nie dość, że nie miał statusu "prawdziwego Bonda", to okazał się niewypałem. Connery zrobił na złość producentom, bo był zdania, że choć zarobili na nim miliony, źle go opłacali. Co nie do końca było prawdą. Mimo to pokłócił się z nimi i wytoczył nawet proces, który sąd odrzucił. Skąpy jak prawdziwy Szkot? Podobno pioruńsko. Często jednak powtarzał, że wstydzi się wydawać w restauracji za jeden obiad tyle, ile jego ojciec zarabiał w ciągu tygodnia. Więc może bardziej doświadczenie wielkiej biedy?

Pierwszego Bonda, "Doktora No" nakręcił za... 6 tys. funtów. Przy czwartym filmie dostał 200 tys. dolarów i udział w zyskach, co wtedy było rzadkością. Tylko w obliczu faktu, że za ostatniego, nakręconego dla konkurencji zgarnął... pięć milionów dolarów, to wciąż jest bardzo mało. Mimo że nie był aktorem, który w wyborze ról kierował się gażą, bo ról chybionych ma na koncie niewiele.

Prawdopodobnie chciał udowodnić Broccoliemu, ile naprawdę jest wart, dlatego przyjął rolę w "Nigdy nie mów nigdy".

 Zabawna historia wiąże się z artykułem we francuskich mediach. Gdy tamtejszy tygodnik napisał, że Connery stracił rolę Bonda, bo wyłysiał i przytył, aktor dostarczył oświadczenie swojego krawca, złożone pod przysięgą, że ma zaledwie o 2,5 cm więcej w pasie niż w czasach, gdy kręcił pierwszego Bonda, czyli "Doktora No". A potem założył sprawę w sądzie i wygrał odszkodowanie.

Kobiety jego życia

Odpowiedź na pytanie: "czy najseksowniejszy mężczyzna XX wieku był kobieciarzem", brzmi: jasne, że tak. Choć w autobiografii był dyskretny, opowiadał w niej zresztą więcej o Szkocji niż o sobie, jego nazwisko łączono z wieloma kobietami.

Spotykał się m.in. z Laną Wood  i Carole Mallory, a także z piękną Polką, Magdą Konopką, która poza "Penthousem", robiła karierę filmową w kiepskich filmach we Włoszech, gdzie wplątała się w kilka afer. Miała zostać dziewczyną Bonda, ale ostatecznie nie wygrała castingu. Jej drogi z agentem 007 skrzyżowały się dopiero, gdy wdała się w romans z Seanem Connerym. Krótki, ale wystarczający, by zainteresowały się nią światowe media. Dziś mało kto ją pamięta.

Sean Connery po raz pierwszy ożenił się z urodziwą aktorką Diane Cilento w 1962 roku. Mieli syna, aktora Jasona Josepha (polscy widzowie pamiętają go zapewne z telewizyjnego serialu "Robin z Sherwood"). Niestety, nie odziedziczył ani urody, ani talentu po ojcu, a małżeństwo z Cilento przetrwało dekadę. Para rozstała się w aurze skandalu. Wiele lat później w swojej autobiografii "My Nine Lives" (z 2006 roku) Cilento twierdziła, że mąż znęcał się nad nią psychicznie i fizycznie, ba, pisała wręcz, że bił ją do nieprzytomności, czemu zaprzeczył ich syn. Książka zaszkodziła jednak na tyle Connery’emu, że musiał odwołać swoje wystąpienie w szkockim parlamencie w 2006 roku, gdyż połączono jej wyznania z pamiętną wypowiedzią o biciu kobiet. Mimo że aktor zaprzeczył wyznaniom żony, a syn, z którym miał mieć "fatalne relacje", wziął jego stronę.

Trzy lata po pierwszym rozwodzie Connery poślubił francusko-marokańską malarką Micheline Roquebrune, z którą był aż do śmierci. Małżeństwo okazało się szczęśliwe, mimo że co jakiś czas pojawiały się dowody niewierności sławnego małżonka, w postaci wyznań mało dyskretnych pań. Tak naprawdę jednak głośno było o jedynym romansie gwiazdora, z końca lat 80., z piosenkarką i autorką tekstów Lynsey de Paul.

Roqueberne okazała się jednak wyrozumiałą i kochającą żoną. Nie tylko dzieliła z mężem jego wielką pasję - grę w golfa, ale wspierała go również w działaniach na rzecz odzyskania niepodległości przez jego ukochaną ojczyznę - Szkocję. Gdy w latach 90. Connery, by uniknąć płacenia gigantycznych podatków w Wielkiej Brytanii, postanowił przenieść się na stałe na Bahamy, nie protestowała. By nie płacić podatków na Wyspach, mogli tam mieszkać maksymalnie 90 dni w ciągu roku.

To z kolei skomplikowało polityczną działalność Connery’ego - szkockiego patrioty. Aktor założył bowiem w latach 90. (gdy jego gaża sięgnęła 20 mln dolarów) lokatę bankową, z której odsetki (około 10 tys. funtów miesięcznie) otrzymywała Szkocka Partia Narodowa. W 2001 prawo zakazało tego osobom na stałe nie mieszkającym w Wielkiej Brytanii i musiał ją zlikwidować.

Wyjeżdżając na Bahamy, ogłosił publicznie, że wróci dopiero wówczas, gdy Szkocja odzyska niepodległość.

Nie tylko James Bond

Gdyby Sean Connery zagrał wyłącznie w filmach z Jamesem Bondem i tak przeszedłby do historii kina. Na szczęście jednak znamy go również wielu innych, i to znacznie lepszych.

Prawdopodobnie największą aktorską kreacją Connery’ego jest rola franciszkanina-erudyty, Williama z Baskerville w "Imieniu róży" (1986) Jeana-Jacques’a Annauda, adaptacji głośnej powieści Umberto Eco. Jego kontrkandydatami w wyścigu o nią byli m.in. Michael Caine, Jack Nicholson, Paul Newman, Marlon Brando i Robert De Niro, ale Francuz wybrał jego. Baskerville, w którego się wciela, zostaje poproszony o wyjaśnienie okoliczności śmierci pewnego zakonnika w benedyktyńskim klasztorze. Tymczasem na klasztor spadają kolejne zabójstwa, które wywołują panikę. Śledztwo podjęte przez Wilhelma i jego ucznia ujawnia, że giną od trucizny podawanej w tajemniczy sposób. Okazuje się, że zatruto karty "Poetyki" Arystotelesa, którą fanatyczny mnich Jorge uznał za niegodną czytania. Tymczasem manuskrypt przechodził z rąk do rąk.

Film słusznie zyskał miano kultowego, choć na temat błędów merytorycznych, jakie popełnili w nim twórcy, napisano setki tekstów. Niewiele jest jednak dzieł, w którym charyzma Connery’ego uderza nas z taką siłą. Chyba nawet "Nietykalni", za których rok później aktor otrzymał upragnionego Oscara, nie dają mu takiego pola do popisu, jak adaptacja prozy Eco.

Ten ostatni obraz, arcydzieło kina gangsterskiego Briana De Palmy, podobnie jak kolejne części Bondów, znamy wszyscy. Tylko Connery dostał Oscara za rolę w "Nietykalnych", choć mamy tu jeszcze wielka rolę De Niro jako Ala Capone. Akcja rozgrywa się w Chicago okresu prohibicji, gdzie króluje Capone, nieuczciwi policjanci i przekupni sędziowie. Aby położyć kres rządom mafijnego terroru, agent federalny Eliot Ness (Kevin Costner) powołuje tzw. grupę "Nietykalnych". Swojego wroga numer jeden może pokonać dopiero po lekcji udzielonej mu przez doświadczonego, nieprzekupnego gliniarza Malone'a (Sean Connery). "Nie ufaj nikomu i strzelaj szybko, zawsze pierwszy" - brzmi rada starszego kolegi po fachu. Jak się okaże, skuteczna.

Do ulubionych filmów eks Bonda należy "Człowiek, który mógłby zostać królem" Johna Hustona (1975), pewnie dlatego, że zagrał w nim wraz z najlepszym przyjacielem Michaelem Cainem. To adaptacja epickiej opowieści Rudyarda Kiplinga osadzona w Indiach końca XIX wieku, o dwóch brytyjskich żołnierzach-dezerterach, którzy udają się w podróż do Kafiristanu, afgańskiego regionu z mitycznym miastem Aleksandra Wielkiego.

Ale przecież na koncie Connery’ego są jeszcze takie tytuły jak świetna "Twierdza" Michaela Baya, czy "Indiana Jones i ostatnia krucjata" Spielberga, filmy o Robin Hoodzie, a wreszcie świetne "Polowanie na Czerwony Październik" Johna McTiernana. Connery jest w nim absolutnie przekonujący jako sowiecki dowódca atomowej łodzi podwodnej, który próbuje uciec z niej w przejmującej adaptacji powieści Toma Clancy'ego. Nie umyka to uwadze służb wywiadowczych USA i Wielkiej Brytanii. Kiedy okręt obiera kurs na wody kontrolowane przez siły NATO, rozpoczyna się wyścig z czasem i gra nerwów. Aktor bardzo sobie ceni tę produkcję.

Niewielu aktorów odrzuciło tyle ról w głośnych filmach, co Connery. Nie chciał pojawić się m.in. w "Matrixie", bo "nie zrozumiał filmu". Bernardo Bertolucci rozmawiał z nim o roli Reginalda "R. J." Johnstona w "Ostatnim cesarzu", ale odmówił. Zdumiewa też, że odrzucił propozycję zagrania Gandalfa we "Władcy pierścieni" Jacksona, nim trafiła do McKellena. Powód? Uznał, że nie chce przez 18 miesięcy mieszkać w Nowej Zelandii.

Mieć święty spokój

Ostatnim filmem, w jakim Sean Connery zdecydował się wystąpić, była nakręcona w 2003 roku przygodowa "Liga Niezwykłych Dżentelmenów" Stephena Norringtona, a jego rola była największym atutem tego średniego filmu. Raz po raz pojawiały się informacje, że gotów jest wrócić na plan, jeśli dostanie ciekawy scenariusz, np. taki, w którym zagrałby... ojca Bonda? Żal, że taki się nie pojawił. Podkreślał jednak, że po 70-tce zaczął cenić sobie nareszcie przede wszystkim święty spokój.

W 2018 roku rodzina aktora poinformowała, że z powodu postępującej choroby wycofał się z życia publicznego. Cierpiał na demencję oraz chorobę Alzheimera. Przez ostatni rok życia miał już problemy z rozpoznawaniem najbliższych i przez większość czasu pozostawał zdezorientowany. Przebywał pod stałą opieką pielęgniarzy, mimo że mieszkał razem z żoną do samego końca.

Tak jak zapowiedział, nie wrócił do Szkocji i rodzinnego Edynburga, a przeprowadzone przed blisko dekadą referendum, w którym zdecydowano o pozostaniu częścią Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej, pozbawiło go złudzeń. Tytuł szlachecki przyznany mu przez królową Elżbietę II niczego nie zmienił.

Sean Connery odszedł we śnie na ukochanych Bahamach 31 października 2020 roku. Najseksowniejszy mężczyzna minionego stulecia. Niedościgniony James Bond.