Reklama

Pod hasłem "najwięksi aktorzy wszech czasów" American Film Institute publikuje trzy nazwiska: Marlon Brando, Jack Nicholson i Robert De Niro. Tego pierwszego nie ma wśród nas już bez mała ćwierć wieku. 86 -letni Jack Nicholson po raz ostatni pojawił się na ekranie w 2010 roku, i jego powrót na plan filmowy jest już raczej nierealny. Z wielkiej trójki pozostał więc już tylko "w akcji" on - Travis Bickle z "Taksówkarza", Jake LaMotta z "Wściekłego Byka"(obie role pochodzą z filmów Scorsesego), i wreszcie młody Vito Corleone z drugiej części "Ojca chrzestnego" Francisa Forda Coppoli. Wielkich, kultowych ról De Niro ma rzecz jasna na koncie znacznie więcej, ale to te dwie ostatnie przyniosły mu zasłużone statuetki Oscara.

Pierwszego odebrał w 1975 roku, drugiego  w 1981, czyli sześć lat w później. Czyli 42 lata temu. Naprawdę dawno. I nie ma co kryć, że (z małymi wyjątkami), ostatnie dwie dekady to najsłabszy okres w jego karierze. Już kilkanaście lat temu Peter Bradshaw z "The Guardian" zastanawiając się, czemu tak rzadko widujemy wielkiego aktora w wartościowych filmach, pytał: "Jakim cudem Robert De Niro gra w czymś tak fatalnym jak "Showtime", "Zawodowcy" czy  "Maczeta"? I dlaczego u licha nie współpracuje już ze Scorsese"? Dziś na szczęście drugie pytanie jest już nieaktualne, a po świetnym "Irlandczyku", w październiku czeka nas premiera "Czasu krwawego księżyca" Scorsesego z Robertem De Niro i Leonardem DiCaprio w rolach głównych. Po projekcji filmu w Cannes okrzyknięto go arcydziełem, podkreślając mistrzowskie kreacje duetu, o którego obsadzeniu na jednym planie Scorsese marzył od lat. Zapewne posypią się oscarowe nominacje dla twórców.

Reklama

Ale pytanie dziennikarza "Guardiana" o powód dziwnych wyborów gwiazdora "Taksówkarza" wymaga odpowiedzi.

"Ocieplić ekranowy wizerunek"

Udzielił jej sam Robert De Niro, w wywiadzie dla "Variety" przyznając wprost: "W pewnym momencie poczułem, że mam dość bycia wiecznie »tym złym« i zacząłem szukać innych ról niż gangsterzy i złoczyńcy. Zależało mi na ociepleniu ekranowego wizerunku".

To był powód, dla którego po genialnych "Chłopcach z ferajny", przerażającym "Przylądku strachu" i znakomitym "Kasynie", (trzeba przyznać, że wszyscy bohaterowie De Niro osiągali szczyty okrucieństwa), jako aktor metodyczny poczuł się przytłoczony mrokiem, jaki go otaczał. Bo Robert De Niro tak naprawdę wcale nie grał swoich postaci - on po prostu się nimi stawał. W końcu zaczął odrzucać role gangsterów, które wciąż mu oferowano.

Można to zrozumieć, tyle że za pomysłem zmiany wizerunku, poszedł drastyczny spadek jakości jego filmów. To nie przypadek, że mówiąc o najlepszych kreacjach De Niro, sięgamy niemal wyłącznie do przeszłości. W końcu lat 90. aktor zwrócił się w stronę komedii. Poza dwoma produkcjami Davida O. Russella trudno jednak o dobre pozycje tego gatunku w jego dorobku. Z marnych scenariuszy nawet on nie był w stanie wiele wykrzesać. Wśród propozycji kina sensacyjnego też zaczął wybierać mało szczęśliwie. Miejsce oscarowych nominacji zajęły te od niezbyt pożądanych - Złotych Malin (ostatnio za "Co ty wiesz o swoim dziadku?", a wcześniej za wspomniany "Showtime").

W 2006 roku De Niro był o krok od powrotu na plan Scorsesego, który właśnie pracował nad "Infiltracją". Ale zdjęcia do filmu zbiegły się  z pracą nad jego reżyserskim dziełem "Dobry agent". Rolę przewidzianą dla niego zagrał Jack Nicholson. Trzeba było kolejnych 13 lat, by Martin i Bobby, dwaj wielcy amerykańscy artyści włoskiego pochodzenia z nowojorskiej "Małej Italii", spotkali się ponownie na planie.

W "Irlandczyku" (2019) De Niro nie tylko zagrał główną rolę, ale był również współproducentem filmu. Podobnie zresztą jak w "Czasie krwawego księżyca".

W artystycznym domu

- Tak naprawdę moja kariera zaczęła się od "Ulic nędzy" Martina, pół wieku temu. To on dał mi pierwszą szansę. Zatoczyliśmy koło i szczęśliwie jest tak, jakbyśmy nie mieli żadnej przerwy we wspólnej pracy - mówi aktor. Ale zanim przyszły zdobywca dwóch Oscarów wszedł na plan Scorsese, przebył długą i wyboistą drogę.

Swój stosunek do zawodu i oddanie sztuce w stopniu niespotykanym, aktor zawdzięcza ojcu. W artystycznym domu De Nirów dyskutowało się godzinami o sztuce, o tym, że wymaga poświęceń, uczciwości. Ojciec, Robert De Niro senior nie tolerował tych, którzy nie oddawali się jej bez reszty. Ta postawa stała się punktem wyjścia dla juniora, który miał zasłynąć z utożsamiania się z postaciami, w stopniu przekraczającym dotąd znane granice.

Robert Anthony De Niro Jr urodził się w rodzinie malarzy 17 sierpnia 1943 roku na Manhattanie w Nowym Jorku. Był jedynakiem. Jego matka Virginia Admiral była malarką ekspresjonistką, ojciec - Robert De Niro senior - abstrakcjonistą. Ojciec miał włoskie korzenie, którym zawdzięczał temperament i upór, przekazując go synowi. Od dzieciństwa mówił, że włoska krew u niego jest dominująca, często więc jest określany jako aktor amerykańsko-włoski. W 2006 roku otrzymał włoskie obywatelstwo, co go uszczęśliwiło.

Dzieciństwo Bobby'ego było smutne. Gdy miał dwa lata, ojciec oświadczył, że... jest homoseksualistą i chce rozwodu. Długo nie widywał syna. Był tak biedny, że mieszkał w komórkach na węgiel, dopiero pod koniec życia doczekał się uznania, a jego obrazy trafiły do najsłynniejszych galerii. Musiało minąć wiele lat, zanim syn zbliżył się do ojca, a w końcu nakręcił dokument "Remembering the Artist Robert De Niro Sr.". Na razie jednak, po rozwodzie rodziców, chłopiec przeprowadził się z mamą do niesławnej dzielnicy zwanej Małą Italią, gdzie mieszkał też Martin Scorsese, z pochodzenia Sycylijczyk. Czy mogli nie stworzyć duetu na miarę wszech czasów?

Mama założyła biuro z korektą dla wydawców. Jako czterolatek Bobby nauczył się czytać. Książki stały się jego miłością. Mama nabrała zwyczaju wciskania chłopcu do ręki książki i wypychania go z domu. Dorastając w dzielnicy rozboju, zyskał przydomek Bobby Milk, był bowiem chudy i biały jak kreda. Z zazdrością patrzył na skórę Afroamerykanów, a kiedy dorósł, odkrył, że pociągają go wyłącznie czarnoskóre kobiety. Jego obie żony były Afroamerykankami, wszystkie pozostałe partnerki również.

Martin Scorsese zwykł mawiać: "Gdybym nie został reżyserem, byłbym gangsterem", zaś nastoletni Boby naprawdę dołączył do gangu. Gangsterem nie został głównie dlatego, że wszędzie dźwigał z sobą książki i wzbudzał nieufność.

Jego zainteresowanie aktorstwem zaczęło się od roli w przedstawieniu "Czarnoksiężnik Oz", w którym grał Tchórzliwego Lwa. Jako 10-latek trafił na warsztaty teatralne dla młodzieży, lekcje dykcji i aktorstwa, za które mama płaciła maszynopisaniem. Chodził na nie jak natchniony.

Podwójny debiut

Od początku miał zupełnie inne wyobrażenie o karierze niż reszta kolegów. Zaczął naukę zawodu pod okiem Stelli Adler, adeptki metody Stanisławskiego. Aktorstwo stało się dla niego okazją do walki z nieśmiałością. - Miał teczkę z CV pełnym sesji zdjęciowych, gdzie był upozowany na starców, gdy reszta aktorów na amantów - wspominają jego profesorzy. Od początku bardziej od teatru interesowała go praca przed kamerą.

- Mogłem robić rzeczy, na które w prawdziwym życiu nigdy bym się nie odważył - przyznał po latach. Chodził na wszystkie przesłuchania. Pierwszą rolę dostał w "Wedding Party" (1969). W napisach końcowych błędnie wpisano nazwisko "Robert Diniro", a za rolę dostał... 50 dolarów. Był to eksperymentalny film, nieznanego jeszcze Briana De Palmy, u którego chciał zagrać. Gdy przesłuchanie poszło fatalnie, jąkając się, poprosił o drugą szansę. "Wpadł na scenę czerwony jak burak z napompowaną klatą i dosłownie eksplodował tekstem. To było wspaniałe" - wspominał De Palma. Dostał rolę, ale taśma z filmem przeleżała dwa lata na półce, nim reżyser go zmontował. Do kin wszedł za kolejne dwa. Po latach aktorzy i reżyser zostali gwiazdami pierwszej wielkości. To był pierwszy z ich wspólnych filmów, a praca stała się początkiem przyjaźni.

Był wtedy tak biedny, że nie miał na metro. Jeździł zdezelowanym rowerem, a na obiady chodził do znajomych. Pomogła mu Shelley Winters - zdobywczyni dwóch Oscarów, która wkręciła go na zajęcia Lee Strasberga jako obserwatora. Nigdy nie miał odwagi stawić się na przesłuchanie. Dopiero obejrzawszy "Ojca chrzestnego 2", za którego odebrał Oscara, Strasberg sam, bez przesłuchania, przyznał mu pełne członkostwo. Choć "Wedding Party" chwalono, mało kto widział film. Grał więc role w off-broadwayowskim teatrze, ale po 10 latach uprawiania zawodu, wciąż był nieznany. Był przekonany, że czeka go los ojca, bez reszty oddanego sztuce i przez większość życia niedocenianego.

Nic nie zapowiadało przełomu.

Taki duet się nie zdarza

De Niro długo bał się występów przed większą grupą ludzi. W 1971 roku jego przyjaciele wydali przyjęcie, na którym pojawił się Martin Scorsese.

- Znam cię - oświadczył Bobby’emu. - Włóczyłeś się z tymi łobuzami z gangu Kenmare Street. - Taa, może. Nie wiem... nie pamiętam - odburknął De Niro. Dziś wiemy, że ci dwaj artyści byli na siebie skazani. Ale Martin nie widział filmów z Bobbym, a on żadnego wyreżyserowanego przez Martina.

Niemal rówieśnicy, (Scorsese rocznik 1942) - jak po latach miał stwierdzić reżyser: "Tak sobie bliscy jak bracia syjamscy, zarówno na płaszczyźnie zawodowej, jak i emocjonalnej". "Łączyło ich nie tylko to. Boby odkrył w Martinie jedynego człowieka na świecie, który jak on potrafi pół dnia rozmawiać o tym, jak bohater ma wiązać krawat" - mówiła, była żona Scorsesego.  Martin lekceważył system gwiazdorski, Roberta nie interesowało zostanie gwiazdą, lecz zatracanie się w roli. Rodzina Scorsesego była religijna, a on sam chciał zostać księdzem. Ciężka astma uniemożliwiała mu zabawę na ulicy, więc od rana do wieczora oglądał filmy.

De Niro chodził do kina z ojcem. Na przyjęciu Scorsese opowiedział Bobby'emu o projekcie, którego scenariusz był gotów od lat, ale nikt nie chciał na niego wyłożyć pieniędzy. Nazywał się "Ulice nędzy" i opowiadał o mafii włoskiej grasującej w Nowym Jorku. Zielone światło otrzymał po sukcesie "Ojca chrzestnego". Bohaterowie filmu to grupa chłopaków, którzy włóczą się po ulicach Małej Italii, egzystując na marginesie sycylijskiej mafii ich ojców. Jednak tak naprawdę to film, który próbuje zarazić widza atmosferą i życiem włoskiej społeczności Nowego Jorku.

Robert De Niro, jako szalony i brutalny Johnny Boy, rozsadzał ekran. Tuż po Oscarze za "Ojca chrzestnego" Coppola miał pomysł na drugą część filmu. Doszedł do wniosku, że Corleone-Brando jest zbyt nobliwy i musi to skorygować. Ale potrzebny był młody Brando wyglądem przypominający Marlona. Początkowo zamierzał go odchudzić i odmłodzić. Brando zażądał jednak niebotycznego honorarium, więc zrezygnował. Obejrzawszy "Ulice nędzy", zadzwonił do Scorsesego, pytając o nieznanego chudzielca. Ten powiedział: "Ten chłopak to geniusz, bierz go!". Tak niespodziewanie De Niro dostał rolę u boku Ala Pacino, nazywając ten moment, jednym z najważniejszych w życiu.

Wkrótce wybrał się na Sycylię, do Palermo, siedziby najokrutniejszej włoskiej mafii - rodu Corleone. Trafił w sam środek krwawych starć. Po raz pierwszy doświadczył strachu o życie, ale ani myślał wracać. Po powrocie zaczął poprawiać konsultanta Coppoli - tak świetnie opanował tamtejszy dialekt. Gdy wrócił, obejrzał kilka razy film z Brando w roli Corleone. Nie chciał odgrywać Marlona grającego Vita. Uczynił to tylko elementem kreacji. Kontynuacja "Ojca chrzestnego" to ponownie efekt współpracy Coppoli z Mario Puzo, ukazujący losy rodu Corleone. Wydarzenia stanowią prequel pierwowzoru, przedstawiając drogę młodego Don Vito do zostania "ojcem chrzestnym".

Rola De Niro nie była tak duża jak Brando, ale to kreacja doskonała - głęboka, przejmująca. De Niro większość kwestii mówi po sycylijsku i robi to niczym w ojczystym języku, podczas gdy po angielsku mówi jak w obcym. Sceny z jego udziałem to najlepsze fragmenty filmu, a Coppola stworzył najlepszy sequel w dziejach kina. W dodatku po raz pierwszy dwóch aktorów nagrodzono statuetką za tę samą rolę. Film zdobył sześć Oscarów, w tym dla De Niro. Brando obejrzawszy go, powiedział: "Robert De Niro to najzdolniejszy z żyjących aktorów. Wątpię, czy zdaje sobie z tego sprawę".

Jak Brando, De Niro też nie odebrał statuetki. Ale Brando nie chciał, a De Niro nie mógł. Grał wtedy w filmie Bernardo Bertolucciego "Wiek XX". Na pytanie dziennikarza, czy jest wzruszony decyzją Akademii, odpowiedział: "Oscary dostaje mnóstwo ludzi, którzy na nie wcale nie zasłużyli. Więc czym się wzruszać?".

Taksówkarz", czyli współczesny horror

Wybitny amerykański krytyk Roger Ebert, który jako pierwszy w Ameryce docenił wielkość dzieła Scorsesego, pisał po premierze "Taksówkarza" w 1976 roku, że to ‘jeden z niewielu prawdziwie współczesnych horrorów’. Jego opinia jest wciąż aktualna.

Paul Schrader, gdy pisał scenariusz "Taksówkarza", przed oczami miał Jeffa Bridgesa. Tymczasem Scorsese postawił jeden warunek: główną rolę dostanie Robert De Niro, inne nazwisko nie wchodzi w grę. Przygotowania do roli De Niro zaczął od wizyty w urzędzie miasta, gdzie odnowił pozwolenie na jazdę taksówką. (Utrzymywał się tak, gdy nie dostawał ról). Jeździł nocami jak jego bohater. Tylko raz ktoś go rozpoznał. - O Jezu, De Niro za kierownicą. Niedawno dali ci Oscara i nie masz pracy? Przyjedź do mnie, znajdę ci lepszą - krzyknął facet, którego podwoził. Wciąż powtarza to jako anegdotę.

Fabułę "Taksówkarza" znają wszyscy. Główny bohater, weteran wojny w Wietnamie, sfrustrowany otaczającą rzeczywistością i samotny, poznaje dziewczynę, która odrzuca jego względy z uwagi na prostackie gusta. To powoduje w nim uraz. Pracując jako taksówkarz, poznaje mroczne oblicze miasta - prostytucję dzieci, korupcję. Kumulacja negatywnych emocji doprowadza go do podjęcia radykalnych kroków, a ukryte psychopatyczne skłonności znajdują ujście. Zamierza zbawić świat, eliminując zepsute jednostki.

Film zebrał genialne recenzje. Sam film i De Niro wydawali się murowanymi kandydatami do Oscarów. Obraz miał już na koncie Złotą Palmę w Cannes. W samej Ameryce zarobił 200 milionów dolarów. Podczas gali statuetkę odebrała żona zmarłego Petera Fincha za rolę w "Sieci". To można było zrozumieć, ale Oscar za najlepszy film dla "Rocky'ego" sprawił, że krytycy nie zostawili suchej nitki na akademikach.

Trzy lata później powstał "Wściekły Byk". Oparty na historii życia słynnego boksera Jake'a LaMotty, ukazywał lata jego triumfów, a potem porażek. Agresywna, niepokonana bestia na ringu, w życiu prywatnym popadała w błędne koło szaleństwa i furii, niszcząc najbliższych. De Niro nie tylko przytył 30 kilogramów (wówczas aktorzy nie posuwali się do takich poświęceń), ale także przez rok trenował z LaMottą. Dzięki temu sceny walk niezwykle realistyczne, przeszły do historii kina.

Jak wiemy, za rolę odebrał drugiego Oscara. Po raz kolejny pominięto Scorsesego, i jak wiadomo nie ostatni.

Wielkie role Roberta De Niro nie kończą się oczywiście na filmach Scorsesego, ale to jego produkcje dały materiał dla kreacji, z których prawie wszystkie trafiły do panteonu kina. Nie wolno więc pominąć "Chłopców z ferajny" - wzorcowego przykładu wielkiego gangsterskiego kina i roli De Niro, do której przygotowania obrosły legendą, zresztą jak sam film. Tym razem Bobby nie wspinał się po szczeblach mafijnej drabiny, ale był jej na szczycie. Dla wielu to najlepszy i najmocniejszy film Scorsesego.

Rola psychopaty w "Przylądku strachu" to był odlot. Poza tatuażami, których wykonanie (zmywalną farbą) zajęło tydzień, Bobby zapłacił 10 tysięcy dolarów dentyście, by ten "połamał mu zęby", a już po zakończeniu zdjęć dał mu tym razem 20 tysięcy, by je doprowadził do poprzedniego stanu. Postać gwałciciela dokonującego zemsty na rodzinie prawnika, który jego zdaniem mało skutecznie go bronił, to jedna z najbardziej przerażających postaci, jakie zagrał. I wreszcie kompletnie inny Scorsese - musical "New York, New York", dla którego Robert nauczył się gry na saksofonie i grał niczym zawodowiec.

Warto pamiętać też o wspaniałej  "Misji" Rolanda Joffe'a, gdzie zagrał przechodzącego wewnętrzne oczyszczenie bratobójcę . Innej wielkiej roli w dziele Sergia Leone "Dawno temu w Ameryce", długo niedocenianym z winy producentów, którzy film przemontowali, niszcząc genialną pracę reżysera, też nie wolno pominąć. Epicki gangsterski dramat trwający niemal pięć godzin wciąż stanowi arcydzieło gatunku i jest stawiany na równi z "Ojcem chrzestnym". Do obu filmów (Joffe'a i Leone) niezapomnianą muzykę napisał Ennio Morricone i nikt nie wie, dlaczego nie uhonorowano jej Oscarem.

Ale są w dorobku De Niro także filmy kameralne, kręcone z uwagi na partnerów z planu. Jak choćby "Zakochać się", gdzie aktor partneruje Meryl Streep w skromnej, poruszającej opowieści o parze, która spotyka się przypadkiem w kolejce podmiejskiej i zakochuje w sobie. Oboje są w związkach, oboje cierpią. Meryl Streep to ulubiona aktorka De Niro, czemu trudno się dziwić. Para spotkała się wcześniej, u początku kariery obojga, na planie "Łowcy jeleni" Michaela Cimino, wstrząsającej opowieści o wojnie wietnamskiej i traumie, jaka demoluje życie tym, którzy w niej walczyli.

Narkotyki, niemyte dusze

Było ich czterech. John Belushi - aktor komediowy i piosenkarz, jego brat James (obu znamy z zespołu "Blues Brothers"), Robin Williams i właśnie on - Robert De Niro. Przełom lat 70. i 80. był najbardziej zabawowym okresem w ich życiu, choć wszyscy mieli już wtedy rodziny. Ćpali regularnie, a dzień bez paru kresek kokainy był dniem straconym. Żaden z nich nie mógł się jednak równać z Johnem Belushim, który z czasem stał się chodzącą bombą zegarową - co kilka godzin serwował sobie mieszankę hery i koki - tak zwanego speeda.

De Niro i Williams byli ostatnimi, którzy widzieli go żywym nocą z 4 na 5 marca 1982 roku. Bobby odwiedził go o trzeciej w nocy w obskurnym hotelu Chateau Marmont. Chciał pogadać o scenariuszu, nad którym pracował, ale przyjaciel był w strasznym stanie. Bobby wciągnął trochę kokainy i wrócił do domu. Godzinę wcześniej zrobił to Williams. Żaden nie podejrzewał, że widzą Johna po raz ostatni. Śmiertelną dawkę heroiny zmieszanej z kokainą wstrzyknęła mu koło piątej rano Cathy Smith, kanadyjska piosenkarka i dilerka narkotyków. Skazano ją na 15 miesięcy więzienia za nieumyślne spowodowanie śmierci.

Robin Williams miał się zmagać z narkotykowym uzależnieniem do końca życia, choć dwie dekady był zupełnie czysty. W 2014 roku popełnił samobójstwo, będąc w ciężkiej depresji. De Niro, który najbardziej przeżył śmierć Belushiego, rzucił wówczas na zawsze narkotyki. Był u szczytu wielkiej kariery, był też szczęśliwym mężem i ojcem. Właśnie wchodził na plan "Króla komedii" swojego przyjaciela Martina Scorsesego. Wiedział, jak wiele ma do stracenia.

Nigdy, w żadnej publicznej rozmowie, nie wracał do tamtych dramatycznych wydarzeń. To wszystko opisał dopiero Shawn Levy w bestsellerze "The Castle on Sunset", opowiadając historię hotelu Chateau Marmont i jego słynnych mieszkańców, wśród których były tak wielkie gwiazdy, jak Jean Harlow, Natalie Wood, Jim Morrison. Levy zwrócił się z prośbą o wypowiedź także do De Niro, który swoim zwyczajem odmówił. Kończył właśnie zdjęcia do "Irlandczyka" Martina Scorsesego. (O filmie szeroko pisaliśmy niedawno przy okazji 80 urodzin Scorsesego).

My Home is my Castle

"My home is my Castle" , (Mój dom jest moja twierdzą) lubią powtarzać Amerykanie, ceniący sobie prywatność, ale De Niro w ogóle nie przyjmuje do wiadomości, że jest osobą publiczną. Nie rozmawia o życiu prywatnym, a za zdjęcia zrobione z ukrycia podawał ich autorów do sądu. I wygrywał.

W tym roku, na trzy miesiące przed 80.urodzinami, po raz siódmy został ojcem. Aktor ma dwoje dorosłych dzieci ze związku z  pierwszą żoną, Diahnne Abbott. Była partnerka Toukie Smith urodziła mu z kolei bliźniaki - Arona i Juliana (27 lat). Z drugą żoną, Grace Hightower doczekał się także dwójki, młodsze, córka Helen ma 11 lat.

Matką najmłodszego dziecka, o którego narodzinach zrobiło się głośno, niedawno jest 45-letnia, obecna partnerka aktora Tifany Chen, instruktorka sztuk walki, którą poznał w 2015 roku. Dziewczynka Cia urodziła się 6 kwietnia 2023 i jak zapewnia aktor "była dzieckiem planowanym". De Niro podkreśla, że wszystkie jego dzieci były "zaplanowane". Shawn Levy zdradza, że aktor jest wspaniałym tatą. "Jednym z najważniejszych jego osiągnięć jest utrzymywanie bliskich relacji ze swoimi dziećmi i byłymi partnerkami" - napisał.

"Nie sposób żyć bez tego, co kochasz"

Gdy w 2019 roku aktor oświadczył, że chyba pora pomyśleć o emeryturze, Scorsese powiedział mu: "Nie sposób żyć bez tego, co się kocha. A ty nie umiesz żyć bez aktorstwa. Poza tym mam kolejne projekt i nie przyjmuję odmowy po 24 latach separacji".

Był nim właśnie "Czas krwawego księżyca", pierwszy western w bogatym dorobku Martina Scorsesego. Ci, którzy widzieli już obraz w Cannes, zdradzają, że to jednocześnie kino kryminalne, historia toksycznej miłości i również znakomity thriller. Obraz jest adaptacją bestsellerowej powieści "Czas krwawego księżyca" Davida Granna. Opowiada o serii morderstw na rdzennych Amerykanach, które miały miejsce w Oklahomie na początku lat 20. XX wieku, po odkryciu bogatych złóż ropy pod ich ziemią. Mózgiem zbrodni miał być właśnie grany przez De Niro hodowca bydła, William Hale. Leonardo DiCaprio gra jego siostrzeńca, który staje się "młodszą wersją złoczyńcy".

Najwyraźniej na planie Scorsesego na wcielenie się w pozytywnego bohatera aktor wciąż nie ma co liczyć. Bądźmy jednak szczerzy- ci ostatni nie dają wielkiego pola do popisu artystom o skali talentu Roberta De Niro.