Reklama

"Śpiewała piosenki ABBY, co nie jest łatwe. Nauczyła się grać na skrzypcach, nosiła habit, była Żelazną Damą, zmierzyła się z lwem, opanowała wszystkie akcenty na ziemi - wymieniał prezydent Barack Obama, wręczając w 2015 roku Meryl Streep Prezydencki Medal Wolności. Tytułując ulubioną aktorkę "wielką damą Ameryki", wyznał : "Kocham się w niej od lat, wie o tym jej mąż, wie też Michelle. Nic na to nie mogą poradzić".

Choć nie gra już tyle, co jeszcze przed kilkoma laty, każda rola, świętującej w czerwcu 74 urodziny aktorki, jest wydarzeniem. Nic dziwnego, że na wieść, iż pojawi się w obsypanych nagrodami Emmy "Zbrodniach po sąsiedzku", fani liczą dni do premiery. Tym razem jej rola owiana została tajemnicą. Do czasu. Widząc strój i fryzurę aktorki (z ujęcia na planie), internauci spekulowali, że może przypadła jej rola nowej menadżerki apartamentowca, w którym dzieje się akcja "Zbrodni...". I trwaliby w tym przekonaniu nadal, gdyby znany z gadulstwa komik Steve Martin, nie napisał w mediach społecznościowych: "Mylicie się. Meryl zagra wybitną aktorkę teatralną. Kapitalna postać".

Reklama

Zrobił to bez wiedzy twórców "Zbrodni..." i ku ich wściekłości. I choć wpis szybko zniknął z jego konta, nastrój tajemnicy diabli wzięli. Chociaż... nie do końca, bo wciąż nie wiemy: scenarzyści wpisali postać Meryl Streep na listę ofiar, czy też sprawców kolejnej zbrodni?

Przypomnijmy, że serial opowiada o trójce mieszkańców nowojorskiego apartamentowca, których łączy obsesja na punkcie podcastów true cime. Z czasem zostają wplątani w prawdziwą zbrodnię. I to niejedną.

Trzeci sezon przebojowej serii z udziałem Streep trafi do sieci już w sierpniu.

"To mi przypomina kościół"

Ma na koncie trzy Oscary i najwięcej w całej historii kina, bo aż 21 nominacji do tej nagrody. Osiem Złotych Globów, dwie nagrody BAFTA, Złotą Palmę, francuskiego Cezara i wiele jeszcze prestiżowych nagród, którą czynią  ją najbardziej utytułowaną aktorką wśród nam współczesnych. Liczbą złotych statuetek przebija ją jedynie inna, wielka artystka - czterokrotna zdobywczyni Oscara, zmarła w wieku 96 lat Katharine Hepburn. Meryl wciąż jednak ma szanse, co najmniej powtórzyć jej rekord.

Swoją przygodę z kinem Meryl Streep zaczęła niezbyt szczęśliwie - od castingu do roli Dwan w "King Kongu" (1976). Producent filmu, wielki Dino De Laurentiis ujrzawszy 26 - letnią wówczas Meryl, powiedział do syna po włosku: "Ona jest brzydka. Dlaczego przyprowadziłeś mi tutaj to to?". Syn próbował tłumaczyć, że jemu się podoba, a słynny ojciec przeżył szok, gdy Streep odpowiedziała mu płynnie po włosku: "To to samo przyszło i samo wyjdzie. Przykro mi, że nie jestem dostatecznie urodziwa dla pańskiej wielkiej małpy". Włoch zaniemówił, a Meryl odwróciwszy się na pięcie, opuściła casting. Rolę dostała piękna Jessica Lange, ale to nie o niej wkrótce usłyszeć miał cały świat. Bo Meryl dostała od losu dar znacznie cenniejszy, niż uroda - wielki dar przemiany.

Odkryła go u siebie już jako kilkuletnie dziecko. Gdy przebierała się w ubrania mamy do przedstawień, jakie odgrywała w domu wraz z braćmi, wystarczyło, że podniosła w skupieniu brwi, zmarszczyła czoło lub przytuliła lalkę. Rozkrzyczani zwykle bracia milki wtedy z wrażenia. Nawet mali chłopcy dostrzegali, że stawała się wówczas kimś zupełnie innym. Dorosła i sławna Meryl, o tym świętym momencie przemiany w nową postać, mówi: "To mi przypomina kościół - za każdym razem czuję, jakbym podchodziła do ołtarza".

To, że zostanie jedną z największych aktorek wszech czasów, przepowiedział jej twórca "Absolwenta" Mike Nichols, gdy zobaczył ją w głośnym "Łowcy jeleni". Dekadę później, gdy w duecie z Nicholsonem obsadził ją w swojej "Zgadze", zanotował: "Nie wiem, jak ona to robi, ale po paru dniach na planie gość grający czarny charakter zaczyna bać się Meryl, a inny grający jej kochanka - zakochuje się w niej".

Jednym z pierwszych, który poznał się na jej talencie, był Woody Allen, obsadzając ją w "Manhattanie" w roli swojej byłej żony, pragnącej zbić majątek na publikacji opowieści o intymnych szczegółach z ich życia. Był rok 1979. Meryl miała 29 lat i gdy film Allena wchodził na ekrany, odbierała już pierwszego Oscara za "Sprawę Kramerów".

Demoniczna terrorystka

Wspominając dzieciństwo, Meryl śmieje się, że w wieku 9 lat wyglądała na... 40 i zachowywała się jak dorosła, a wielu rówieśników brało ją za nauczycielkę. Urodziła się 22 czerwca 1949 roku jako najstarsze z dzieci państwa Streep w Summit, w stanie New Jersey, w rodzinie redaktorki sztuki oraz farmaceuty. Bracia nazywali ją "terrorystką", bo nie dość, że ich rozstawiała po kątach, to rządziła także okolicznymi dzieciakami. Była postrachem okolicy, ale pod maską przywódczyni skrywała kompleksy - uważała, że jest brzydka i nikt jej nie lubi. Nosiła wtedy okulary o grubych szkłach i aparat ortodontyczny.

Talent artystyczny objawiła jako dwunastolatka, śpiewając po francusku kolędę "Cicha noc" w szkole. Publiczność w zdumieniu słuchała wspaniałego sopranu łobuziary, a burza braw skłoniła rodzinę do znalezienia nauczycielki śpiewu operowego. Przez kolejne cztery lata mówiło się o tym, jak wielką śpiewaczką zostanie Meryl. W wieku 16 lat po raz pierwszy odwiedziła z rodzicami Operę Nowojorską. Tego dnia na scenie debiutowała jej koleżanka z lekcji śpiewu. Po   tym występie zrozumiała, że nigdy nie zostanie operową śpiewaczką. Jej głos pasował do musicalu, (co kilka dekad później udowodni w świetnym "Mama Mia"), ale nie do opery.

Odetchnęła z ulgą, bo miała dość żmudnych ćwiczeń. Uwielbiała sport - uprawiała gimnastykę i świetnie pływała. No i interesowali ją już chłopcy, dla których odmówiła noszenia aparatu na zęby, a długie blond włosy rozjaśniała wodą utlenioną, by nabrały złotego koloru. Okulary zamieniła na szkła kontaktowe, a dla osiągnięcia idealnej figury wprowadziła dietę - zdarzało się, że jej całodzienne wyżywienie sprowadzało się do jabłka i paru listków sałaty. Brzydkie kaczątko powoli przeistaczało się w łabędzia, a krzykliwą łobuziarę zastąpiła milcząca, młoda dama. Przebiegła Meryl szybko bowiem odkryła, że chłopcy nie lubią, gdy dziewczyna się z nimi nie zgadza. Potakiwała więc im, wychodząc z założenia, że własne zdanie nie zapewni udanej randki. Świetnie się bawiła, widząc, jak nabierają się na jej udawane pozy.

Tak właśnie, nieświadomie już wówczas szlifowała aktorskie rzemiosło.

Polska idolka Meryl

W 1963 roku Meryl rozpoczęła edukację w nowojorskim Vassar College, na wydziale dramatycznym. O aktorstwie zaczęła myśleć, obejrzawszy adaptację szekspirowskiego "Juliusza Cezara", w której Marlon Brando grał Marka Antoniusza.

Występowała już wtedy na deskach szkolnego teatru. Gdy wykonała monolog Blanche z "Tramwaju zwanego pożądaniem", profesor był pod takim wrażeniem, że dał jej główną rolę w "Pannie Julii" Strindberga. Patrząc na królujące wtedy ekranowe piękności - Elizabeth Taylor czy Sophię Loren była jednak zdania, że na karierę w tym zawodzie nie ma szans. Gdy jednak w 1971 uzyskała licencjat z wyróżnieniem mama, która była jej mentorką, oświadczyła: "Meryl, jesteś taka zdolna, że możesz robić wszystko, na co masz ochotę. Jeśli tylko będziesz robić to z sercem". I Meryl uwierzyła.

Rozpoczęła studia na uniwersytecie Yale, na wydziale dramatycznym. Na opłacenie prestiżowej i drogiej uczelni dorabiała jako kelnerka. Pojawiała się też w kilkunastu produkcjach teatralnych rocznie na deskach studenckiego Yale Repertory Theatre.

W połowie studiów była tak wyczerpana, że zdiagnozowano u niej chorobę wrzodową. Kryzys pogłębił się gdy jednym z jej nauczycieli został Robert Lewis, wielki zwolennik "metody", nakazującej aktorowi głównym punktem odniesień czynić siebie samego. Introwertyczna Streep nie jest jej zwolenniczką.

Krótko przed  1974 rokiem na uniwersyteckiej scenie Yale Repertory Theatre Andrzej Wajda wystawiał "Biesy" Dostojewskiego. Wówczas to w małej roli - jako zakochana w Stawroginie Liza - w spektaklu pojawiła się studentka Meryl Streep. W książce "Kino i reszta świata" Wajda wspominał: "Zrobiła na mnie wrażenie kogoś niezwykłego. Nie przypuszczałem jednak, że zrobi hollywoodzką karierę, bo nie miała siły przebicia. Myliłem się. Okazało się, że w Hollywood to nie było potrzebne. Był potrzebny wyłącznie jej talent".

W "Biesach" jedną z ważnych ról Marię Lebiadkin, grała Elżbieta Czyżewska, która przewidziała przyszłe sukcesy studentki. Sama Meryl była urzeczona Czyżewską. Do dziś wymienia ją jako jedną z idolek. "Wydała mi się najbardziej fascynująca aktorską osobowością, jaką spotkałam. Miała w sobie taki europejski sznyt, jakiego nie znałam. To był styl kobiecości świadomej siebie, prawdziwie uwodzicielskiej, obcy kobietom wychowanym jak ja, w latach 60. i 70. w Ameryce".

Czyżewska okazała się niezwykle pomocna gdy William Styron zaczął pisać głośny "Wybór Zofii", którego bohaterka - Polka, przeszła przez piekło Oświęcimia. Książka doczekała się równie głośnej ekranizacji z wielką kreacją Meryl w roli Zofii. W kilku scenach aktorka mówi i czyta po polsku. ­Radzi sobie znakomicie, perfekcyjnie akcentując przedostatnią sylabę w słowach. (Później okaże się, że Meryl ma dar przejmowania akcentu osoby, z którą właśnie rozmawia, mający związek z jej muzycznym talentem). Meryl przyznaje, że pracując na "Wyborem Zofii", wzorowała się na Czyżewskiej.

Ale "Wybór Zofii" Alan Pakula nakręcił dopiero w 1981 roku. Meryl Streep miała już wtedy na koncie Oscara za "Sprawę Kramerów". Nim jednak do tego doszło, w 1975 roku, świeżo upieczona absolwentka Yale trafiła wprost na Broadway.

Miłość i śmierć

Wbrew temu, co myślała o swoim wyglądzie, młoda Meryl uchodziła za bardzo atrakcyjną - obdarzona wręcz alabastrową cerą, o długich, złocistych włosach i jasnych oczach, po swoich pierwszych rolach zyskała przydomek "jasnowłosej Walkirii". Zawdzięczała go recenzji jednej z najsłynniejszych amerykańskich krytyczek filmowych - Pauline Kael.

Właśnie na Brodwayu poznała swoją wielką miłość, Johna Cazala, a świadkiem narodzin uczucia pary był Al Pacino. Po latach w filmie o Cazalu (znanym najbardziej z roli starszego brata Michaela Corleone w "Ojcu chrzestnym") opowiadał, że nigdy nie spotkał tak zakochanych w sobie ludzi.

"Meryl czuła się jak zahipnotyzowana, w obecności tej czułej, dziwnej istoty, przypominającej jastrzębia" -  pisze w biografii "Znowu ona" Michael Schulman. "Był inny niż wszyscy, których znałam - dopowiada aktorka. - Pokochałam jego odmienność, ciekawość ludzi i współczucie".

Meryl i John niemal w ogóle się nie rozstawali. Zaczęli planować ślub. Ona miała już za sobą filmowy debiut na dużym ekranie w "Julii" Freda Zinnemanna, gdzie partnerowała gwiazdom - Jane Fondzie i Vanessie Redgrave.

Cazale miał wkrótce zacząć zdjęcia do "Łowcy jeleni" Michaela Cimino u boku Roberta De Niro. Kilka dnia wcześniej trafił jednak do szpitala, gdzie zdiagnozowano u niego nowotwór płuc w zaawansowanym stadium. Producenci próbowali wymusić na reżyserze zastąpienie go innym aktorem, z uwagi na koszty ubezpieczenia śmiertelnej choroby. Cimino zagroził wycofaniem się z filmu. Gigantyczne ubezpieczenie opłacił anonimowo, z własnej kieszeni Robert De Niro. Sceny z udziałem Johna kręcone były jako pierwsze, gdy był jeszcze silny. By móc się nim opiekować, Meryl poprosiła o małą rolę w filmie. Pojawiła się więc na drugim planie i zrobiła z niej prawdziwą perełkę, za którą otrzymała pierwszą nominację do Oscara.

Do końca wierzyła, że wydarzy się cud i los nie odbierze jej ukochanego. Ale cudu nie było. Cazal nie doczekał premiery filmu. Zmarł w marcu 1978 roku. "Był jednym z najwybitniejszych aktorów charakterystycznych swojego pokolenia. Jej pierwszą wielką miłością i pierwszą druzgocząca stratą. Gdyby żył dłużej niż 42 lata, mógłby stać się tak sławny jak De Niro czy Pacino" - pisze Schulman.

Świat Meryl runął wraz z odejściem ukochanego. Po tym, jak przez ostatnie miesiące odmawiała ról, teraz marzyła, by jakaś się pojawiła. I tak się stało. Zagrała w filmie "Senator" Alana Aldy , który pojawił się w roli tytułowej, ona zaś była jego prawniczką i kochanką. Grała "na autopilocie" - mechanicznie, nie włączając emocji.

Jakby mało było tragedii, po wyprowadzce z mieszkania Johna nie miała domu. Pomógł jej wtedy jego przyjaciel, Don Gummer - młody rzeźbiarz, który właśnie otrzymał stypendium i wybierał się w podróż dookoła świata. Jego mieszkanie miało stać puste, namówił ją więc, by w nim zamieszkała. W pustej pracowni pełnej gipsowych rzeźb, jej artystyczna dusza dojrzała szybko wrażliwość i talent ich twórcy. Zaczęli pisać do siebie listy. Ona najpierw wyłącznie o Johnie. Z czasem ton listów Dona zmienił się z przyjacielskiego na czuły. Ku zaskoczeniu bliskich, pół roku później, po jego powrocie, Don i Meryl pobrali się. Przyjaciele byli zdumieni.

Po latach Don wspomina: "Meryl została zmiażdżona przez śmierć Johna. Zaprzyjaźniliśmy się i robiłem co mogłem, aby jej pomóc. Szybko odkryłem, że się w niej zakochałem". To uczucie było dla Mery niczym schronienie po wielkiej burzy. "Śmierć Johna nie przestała boleć, ale musiałam żyć dalej, a Don pokazał mi, jak to zrobić" - wyznała.

Wybrała, jak się okazało przyjaciela na całe życie, który został ojcem czwórki jej dzieci. Gdy świętowali 40-lecie małżeństwa, powiedziała: "To dowód, że mój instynkt przetrwania wskazał mi wtedy słuszną drogę".

Zamieszkali na farmie z dala od Hollywood. Kariera Meryl potoczyła się błyskawicznie. Grała mnóstwo. Pomiędzy kolejnymi rolami zaś - rodziła dzieci. Już jako utytułowana aktorka na pytanie o pasje pozazawodowe, odpowiedziała: "Nie mam żadnych poza pracą, a kiedy ją kończę, jestem w ciąży. To jedyny sposób, na jaki wpadł mój mąż, by mnie ściągać do domu". 

Życie po życiu i deszcz Oscarów

Pół roku po ślubie "Łowca jeleni" zgarniał zasłużone statuetki. Zdobył pięć Oscarów w tym dla najlepszego filmu. Meryl po raz pierwszy nominowano do Oscara, choć statuetkę zgarnąć miała rok później. To był czas gdy Ameryka zaczynała uświadamiać sobie bezsens wojny w Wietnamie. "Łowca jeleni" był pierwszym obrazem, który jednoznacznie ją potępiał.

Ku swojemu zaskoczeniu, po nominacji za rolę w "Łowcy jeleni" Meryl otrzymała list od Bette Davis, która w opinii historyków kina uchodziła za największą amerykańską aktorkę. "Czuję, że to Ty będziesz moją następczynią, tylko Ty i nikt inny" - pisała Davis, artystka świadoma własnej wartości, znana z krytycznych ocen cudzej pracy. Intuicja jej nie zawiodła.

Po "Łowcy..." przyszła propozycja występu u boku Dustina Hoffmana w "Sprawie Kramerów" Roberta Bentona. Hoffman, wówczas już gwiazdor "Absolwenta" szarogęsił się na planie. Ale to on namówił wytwórnię, na obsadzenie jej w roli Joanny Kramer - wiarołomnej żony i matki, która porzuca męża i syna, a potem walczy o odzyskanie dziecka. Film choć niezwykle poruszający, był dość tendencyjną krytyką feministycznych ruchów walczących o prawa kobiet.

Meryl długo szukała w otoczeniu kobiety, która była w stanie porzucić kilkuletnie dziecko, bo uznała, że nie radzi sobie w roli matki. Nie znalazła. Wymusiła więc na Bentonie dopisanie paru kwestii jej bohaterce w kluczowych scenach. "Jest zbyt bezwzględna i zła, jak na prawdziwą matkę" - stwierdziła. Benton zgodził się. Początkowo jednoznacznie negatywna postać Joanny, zmieniła się w zagubioną, nieszczęśliwą kobietę. Podczas zdjęć Hoffman, wielbiciel "metody", próbował nią dyrygować. Ale była tak dobra, że Benton nie pozwalał. Mimo to, potrafił dać jej w twarz przed sceną wybuchu histerii Joanny, by... "spotęgować efekt przerażenia". Benton spodziewał się, że Meryl rzuci rolę. Ona jednak spokojnie zagrała swoją kwestię, nie komentując zachowania partnera. Nigdy nie uważała, że aktor musi cierpieć, by przekonująco zagrać cierpienie.

Film Bentona kończy scena, w której Joanna Kramer, choć wygrywa walkę o syna, ostatecznie zostawia go ojcu, który gdy odeszła, stworzył mu dom. Obraz był gigantycznym sukcesem. Odebrał pięć Oscarów - w tym dla filmu, reżysera oraz dla Streep i Hoffmana za kreacje aktorskie.

Już niebawem w ręce Meryl trafić miała kolejna złota statuetka. Odebrała ją trzy lata później, już jako matka małego Henry’ego i do tego w zaawansowanej ciąży, za rolę we wspomnianym "Wyborze Zofii".

Brzydsza od Chomeiniego

Choć po doświadczeniach castingu do "King Konga" nie chciała ubiegać się o role urodziwych kobiet, twórcy sami się o nią upomnieli. Ponoć gdy Karel Reisz zaproponował jej główną rolę w "Kochanicy Francuza", opartej na powieści Johna Fowlesa, zawołała: "Popatrz na mnie, wiesz, co robisz? Brzydszy jest chyba tylko Chomeini". Jednak nawet nie rozważano innej kandydatki. W dość swobodnej, wzbogaconej o wątek współczesny adaptacji książki Meryl była urzekająca - prawdziwa heroina, niepokojąca i fascynująca zarazem, na przemian zakochana i odpychająca w kostiumowej opowieści o nieszczęśliwej miłości, przebojowa w wątku współczesnym.

Partnerujący jej Jeremy Irons wspomina, że nie mógł oderwać od niej oczu. "Miałem wrażenie, że gram z dwoma różnymi kobietami. Bywało, że kręciliśmy oba wątki naprzemiennie, a Meryl w ciągu sekundy zrzucała skórę melancholijnej muzy, by stać się władczą, wyzwoloną kobietą" - opowiada.

Heroiną wiodąca ród męski na pokuszenie bywała wielokrotnie i po latach twierdzi, że po prostu "udawało się" jej to zagrać. "Udawałam, że wierzę w to, że jestem piękna, seksowna, jak chcą twórcy i to jakoś działało" - śmieje się, wspominając role. A przecież tracili dla niej głowę tacy amanci kina jak Robert Redford w "Pożegnaniu z Afryką" - adaptacji biografii Karen Blixen. Ta opowieść o kobiecie, która na początku XX w. wyjeżdża z niewiernym mężem do Kenii, by założyć tam plantację kawy, i zakochuje się w lokalnej społeczności, w afrykańskiej przyrodzie, a wreszcie w tajemniczym myśliwym, uchodzi za jeden z najpiękniejszych filmów o miłości i wierności sobie we współczesnym kinie.

Rok wcześniej zagrała w "Falling in Love" - współczesnej opowieści o dwojgu przypadkowo poznanych ludziach, którzy zakochują się w sobie, choć żyją w szczęśliwych związkach. Partnerował jej Robert De Niro. Razem tworzyli duet, w którego uczucie widz wierzy z całego serca i kibicuje mu, chwilami wbrew sobie.

Urokowi już dojrzałej Meryl uległ też wielki twardziel kina Clint Eastwood, obsadzając ją w głównej roli w adaptacji powieści "Co się wydarzyło w Madison County". Dawny Brudny Harry jako zakochany romantyk w opowieści o miłości gospodyni domowej z prowincji i znanego reportera "National Geographic" zaskoczył wszystkich. Subtelną, melodramatyczną historię uczucia, które spełnić się nie może, bo kobieta nie chce zranić i opuścić tych, którzy jej ufają, łatwo było uczynić ckliwym romansem. Tymczasem duet Streep - Eastwood, grając na półtonach, oszczędnie i bez cienia sentymentalizmu, podarował nam historię miłości, która wbija w fotel. W scenie, w której bohaterka, obiecawszy kochankowi, że odejdzie od męża, próbuje mu o tym powiedzieć, a my śledzimy przez długie sekundy jej dłoń na klamce samochodu, w salach kinowych publiczność wstrzymywała oddech. Za obie role - w "Pożegnaniu z Afryką" i w filmie Eastwooda - otrzymała dwie kolejne nominacje do Oscara.

Pytana o tajemnicę swojego aktorstwa w wywiadzie rzece, wyznała: "Jestem ogromnie ciekawa ludzi, także moich bohaterek. To chyba esencja mojego aktorstwa".

Żelazna dama bez gaży

Większość jej ról z minionego wieku znamy wszyscy. Z każdą kolejną pokazuje nieograniczoną skalę możliwości. Musicalem "Mamma Mia" zaskoczyła tych, którzy nie wiedzieli o jej "śpiewających" początkach. Sprawiła też, że wróciła moda na musical - gatunek wcześniej niemal porzucony przez kino.

W głośnej satyrze na świat mody "Diabeł ubiera się u Prady" wcieliła się w postać, dla której pierwowzorem była słynna szefowa "Vogue'a", Anna Wintour. I znów stworzyła kreację, która uniosła cały film piętro wyżej, bezwzględną i  apodyktyczną bohaterkę wyposażając w głęboko skrywaną tęsknotę za miłością. Tego, że rola przyniosła jej następną nominację do Oscara, nawet nie trzeba dodawać. A przecież jeszcze wcześniej były znakomite "Godziny" Stephena Daldry'ego - osnuta wokół historii życia Virginii Woolf, opowieść o kobietach z różnych epok, które odkrywają, że żyją wedle cudzych norm.

Lista wielkich kreacji Meryl Streep jest tak długa, że by wymienić choćby nominowane do Oscara, należałoby poświęcić im książkę. Wśród najwybitniejszych jest z pewnością ta z filmu "Wątpliwość" Johna Patricka Shanleya. Jako siostra Alojzyna twardą ręką sprawująca władzę w katolickiej szkole, Meryl bodaj po raz pierwszy jest tak pozbawiona empatii na ekranie. Nie mając dowodów, w oparciu o własne obsesje, oskarża nietuzinkowego księdza o molestowanie ucznia. To rola godna kolejnego Oscara, choć skończyło się na nominacji. Trzecia złota statuetka przyszła wraz z następnym filmem.

Mowa o "Żelaznej damie" Phyllidy Lloyd, bo chociaż Streep jest zdeklarowaną demokratką, od razu zgodziła się zagrać  brytyjską premier z ramienia konserwatystów - Margaret Thatcher. O jej roli w tym filmie pisano: "Meryl nie gra Thatcher, ona nią jest". Można odnieść wrażenie, że na dwie godziny po prostu znika z ekranu, my zaś obcujemy z panią Thatcher. Podobnie ocenili jej pracę dawni współpracownicy brytyjskiej premier, choć narzekali, że film skupia się na końcowym okresie życia tracącej pamięć kobiety, zamiast pokazać ją w szczytowej formie. Ale to wybór twórców. Obraz pokazuje Thatcher jako bojowniczkę o emancypację kobiet, budując pomost pomiędzy nią i samą Meryl. To opowieść o kobiecie, która dzięki uporowi przebiła się przez patriarchalne konwenanse, by stanąć na czele brytyjskiego rządu, jako pierwsza kobieta w historii.

Zgarnąwszy za rolę Złoty Glob, nagrodę BAFTA i Oscara całą swoją gażę aktorka - feministka z krwi i kości, przeznaczyła na londyńskie Muzeum Historii Kobiet.

Kobieta, która robi filmy bez robienia scen

Wbrew modzie na wieczną młodość, w przeciwieństwie do większości koleżanek, Meryl Strep nigdy nie poprawiała urody, nie wygładzała zmarszczek, i nie próbowała odejmować sobie lat. Twierdzi, że fakt, iż nigdy nie była pięknością, pomógł jej wejść w wiek dojrzały.

- Jeśli chodzi o wygląd, pozbyłam się kompleksów związanych z moim długim nosem jeszcze w czasie studiów. Teraz się starzeję, wszystko się sypie, a ja nic z tym nie robię. (...) Największą ulgę poczułam, gdy uwolniłam się od troski o to, jak wyglądam, i od tego, jak mój wygląd wpływa na moją pracę" - oświadczyła pytana, jak dba o urodę.

Krytycy podkreślają, że to Meryl przebiła szklany sufit dla dojrzałych, nieco starszych aktorek. Przeczy też teorii, że dla kobiet po 50. nie ma ciekawych ról. "To dlatego, że jest największą aktorką na świecie" - mówi Clint Eastwood, a za nim powtarzają to miliony widzów. Obrusza się jednak na nazywanie jej "gwiazdą" i prostuje: "Gwiazdą była Marilyn Monroe, ja jestem tylko kobietą, która robi filmy bez robienia scen".