Historia kina zna wiele świetnie ocenianych, odnoszących sukcesy a nawet nagrodzonych Oscarem filmów, które z upływem czasu tracą swój dawny blask. Czasem po prostu fatalnie się starzeją i nie rezonują w nowych realiach. Przykładem może być obraz "American Beauty", które dzisiaj budzi mnóstwo obyczajowych kontrowersji i na pewno nie mógłby już powstać.
Ale bywa też odwrotnie - w prawie 130-letniej historii kina zdarzały się filmy, które poniosły klęskę finansową, zostały zmiażdżone przez krytyków, nie mówiąc o Akademii, a po latach doczekały się nagłej rewizji. Czasami za sprawą nowego pokolenia krytyków, którzy odkopali niedoceniony klejnot, który w chwili premiery wyprzedzał swoje czasy, innym razem dzięki kinomanom. Wilson Chapman na portalu IndieWire napisał: "To zjawisko, które zdarza się na tyle często, aby przypomnieć, że reputacja filmu nie jest wyryta w kamieniu, ale może przejść metamorfozę, degradując lub nobilitując dzieło z upływem lat".
Prezentujemy więc 10 wybitnych filmów, zmasakrowanych - z różnych przyczyn - przez krytyków po premierze. Lista po części pokrywa się z tytułami zamieszczonymi w rankingu IndieWire, ale są na niej również pominięte przez amerykańskich krytyków filmowe arcydzieła.
Głośny, niemiecki film niemy nakręcony w 1927 roku przez współtwórcę ekspresjonizmu Fritza Langa, w oparciu o powieść science fiction Thei von Harbou, wówczas jego żony. Dystopijna wizja ponurego, futurystycznego społeczeństwa, zawierająca jedne z najbardziej imponujących obrazów w historii kina. Nieprzyjazna architektura zwiastuje wybuch rewolucji (Fritz inspirował się kubizmem i futuryzmem przy tworzeniu scenografii z Otto Hunte’em). Niewiarygodne, że bez użycia animacji, nie mówiąc już o komputerach, udało się reżyserowi osiągnąć efekt niezwykłej monumentalności. To, co widzimy na ekranie, zostało NAPRAWDĘ wybudowane na potrzeby filmu!
Tytułowe Metropolis - to wielkie miasto przyszłości w filmie zamieszkiwane przez dwie odrębne klasy: elitę - bogatych przemysłowców żyjących w okazałych wieżowcach, i robotników mieszkających i pracujących na nich pod ziemią. Ci pierwsi są mózgiem, który stwarza plany, drudzy - rękami którzy je realizują. Obie klasy są od siebie odseparowane, choć tworzą całość. Wszystko jest kontrolowane przez autorytarnego szefa Fredersena, którego syn, Freder, zakochuje się w Marii z podziemnego świata. Będzie więc próbował zburzyć dzielący ich mur. Zwłaszcza, że Maria to aktywistka, próbująca doprowadzić do zbliżenia "myślicieli" i robotników. "Ręce i mózg się nie pogodzą, chyba, że pośrednikiem między nimi będzie serce" - brzmi główna teza filmu. I właśnie sercem - mediatorem, stanie się Freder. Tymczasem ojciec knuje intrygę - angażując "fałszywą Marię" pod postacią będącego jej kopią robota.
Jak w każdym wybitnym niemym filmie, brak dialogów nie jest odczuwalny. Film nadrabia językiem ciała aktorów. Cała historia jest mocno osadzona w sferze mitu i jak wszystkie mity, napędzana przez archetypowe postacie i ich czyny. Jednocześnie wszystko w tym dziele - od efektów wizualnych po ścieżkę dźwiękową, jest tak majestatyczne i nowatorskie, że nie dziwi, iż pierwsze dzieło science fiction z wątkami walki klasowej w 1927 roku okazało zbyt zaskakujące nie tylko dla widzów, ale i krytyków. Co prawda, ci ostatni uznali je za "wizualnie potężne", ale zarzucali naiwność fabule. Mało tego - szlachetne przesłanie filmu zostało bezlitośnie skrytykowane jako rzekomo... "komunistyczne". Krytyk "Variety" pisał o "prawdziwie artystycznej pracy zmarnowanej na sfabrykowaną historię". Najbardziej miażdżącą krytykę wygłosił jednak angielski pisarz science fiction H.G. Wells, autor m.in. "Wojny światów". Oskarżył film o "głupotę, banał i niejasności dotyczące postępu mechanicznego świata". Krytykowano także długi czas trwania filmu (158 minut), wówczas faktycznie wyjątkowy.
Próby przywrócenia "Metropolis" dla kina podejmowano już od lat 70. XX wieku, ale dopiero w 2001 roku zrekonstruowany film pokazano na festiwalu filmowym w Berlinie. W 2008 roku odnaleziono w muzeum w Argentynie uszkodzoną kopię oryginalnej wersji filmu Langa i wykorzystując brakujące fragmenty, stworzono z obu kopii jeden film. Tę wersję pokazano na dużych ekranach na Berlinale w 2010 roku.
Dziś obraz jest powszechnie uważany za jeden z najlepszych i najbardziej wpływowych filmów, jakie kiedykolwiek powstały, i wciąż inspiruje filmowców. Niezwykle czytelne są jego wpływy choćby w "Łowcy Androidów" Ridleya Scotta (również niedocenionym po premierze w 1982 roku), czy w "Batmanie" Tima Burtona.
W 2001 roku film został wpisany na Międzynarodową Listę Programu UNESCO Pamięć Świata, jako pierwszy film wyróżniony w ten sposób. Dodajmy, że odrestaurowana wersja ma ścieżkę dźwiękową wykorzystującą kawałki m.in. Freddy’ego Mercury’ego czy Bonnie Tyler, która niemal pozwala zapomnieć, że to film niemy.
Wpływ Alfreda Hitchcocka na kształt światowego kina przewyższa wszystko, czego dokonali pozostali filmowcy. Bez niego współczesne kino byłoby zupełnie inne. "Miał talent do opowiadania historii, potrafiąc zatajać przed widzami kluczowe informacje i wzbudzając u nich emocje jak nikt inny przed nim" - ocenił trafnie krytyk IndieWire. Słynne powiedzenie, że w idealny film "zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie rośnie" do dziś stanowi katechizm poglądowy dla filmowców.
Scenariusz "Zawrotu głowy" pisało kilku autorów. Ostatni, Samuel Taylor, przyznał później, że pracował, nie czytając wcześniejszych wersji, a jedynie "ograniczając się do wykonywania poleceń reżysera, by skoncentrować się na głównym bohaterze". Do głównej roli reżyser zatrudnił Jamesa Stewarta, swoją ulubioną męską gwiazdę, a na partnerkę wybrał piękną Kim Novak, która stworzyła tu jedną ze swoich najlepszych ról. Choć fabuła filmu koncentruje się na morderstwie, "Zawrót głowy" nie jest stricte kryminalnym filmem, ale, jak mówił reżyser, "historią miłosną o dziwnym klimacie".
Stewart gra tu "Scottie", byłego śledczego policyjnego cierpiącego na akrofobię (lęk wysokości), który stopniowo popada w obsesję na punkcie tajemniczej, młodej kobiety (Novak). Ma ją śledzić na zlecenie męża, ale na nieszczęście sam się w niej zakochuje. Nieprzezwyciężone zawroty głowy i obsesja Scottiego z czasem prowadzą do tragedii - Scottie popada w depresję wraz ze śmiercią kobiety. Wkrótce jednak spotyka łudząco do niej podobną kobietę i rozpoczyna śledztwo od nowa. Fabuła, łącząca obsesję, tożsamość i iluzję, jest skonstruowana z chirurgiczną precyzją i prowadzi widza do równie tragicznego, co zapierającego dech w piersiach zakończenia. Bez happy endu, co samo w sobie stanowiło powód do oburzenia.
Premiera filmu miała miejsce w Hiszpanii, podczas Festiwalu w San Sebastian, gdzie Hitchcock zdobył Srebrną Muszlę. Mimo nagrody w Europie, w Ameryce obraz spotkał się z negatywnymi recenzjami i kiepskim przyjęciem publiczności. Okazał się klapą kasową, gdy po raz pierwszy trafił na ekrany w 1958 roku i został uznany za porażkę. Alfred Hitchcock obwiniał o to... wiek Jamesa Stewarta, twierdząc, że to właśnie różnica wieku między nim a Kim Novak przyczyniła się do niepowodzenia. W momencie kręcenia filmu Stewart miał 50 lat - według niego zbyt wiele, by przekonująco zagrać ukochaną 25-letniej Kim Novak. To oczywiście kompletna bzdura.
Nie wiedzieć czemu jednak, recenzje były chłodne. Bosley Crowther z "New York Timesa" nazwał obraz "diabelnie naciąganym", wtórował mu John McCarten z "The New Yorker" twierdząc, że Hitchcock "nigdy wcześniej nie pozwolił sobie na tak naciągane bzdury". Kina świeciły pustkami, a reszta recenzentów odmieniała przez przypadki słowo "nudy". Dopiero w latach 70., gdy film pojawił się na kasetach VHS, publiczność oszalała na jego punkcie. Nagle okazało się, że zachwycają się nim także wcześniej "znudzeni" krytycy. I to jak!
Dziś uznawany za jeden z najlepszych filmów Hitchcocka, a nawet na jakiś czas zastąpił "Obywatela Kane'a" na szczycie co dekadę odnawianego rankingu magazynu "Sight and Sound" najlepszych filmów wszech czasów.
Film Arthura Penna "Bonnie i Clyde" to wciąż fascynująca kolejne pokolenia kinomanów romantyczna opowieść o niesławnych przestępcach z lat 30. XX wieku. Oparty na prawdziwych zdarzeniach w 1967 roku wzbudził wiele kontrowersji ze względu na drastyczne sceny przemocy i dość wyraźną gloryfikację bohaterów z przestępczego świadka. Nie bez znaczenia było obsadzenie w głównych rolach pięknego jak marzenie aktorskiego duetu: zjawiskowej Faye Dunway jako Bonnie i Warrena Beatty’ego jako Clyde’a.
Recenzje były wówczas podzielone. Filmem zachwycał się wielki Roger Ebert, ale inni krytycy zmiażdżyli obraz. Dave Kaufman z "Variety" skrytykował reżyserię Penna jako nierówną, a Joe Morgenstern z "Newsweeka" nazwał film "nędzną strzelaniną". Najbardziej bezlitosny był Bosley Crowther z "The New York Times", który napisał, że film to "tandetny kawałek bezczelnej komedii slapstickowej, traktującej ohydne wybryki tej tandetnej, idiotycznej pary tak, jakby były równie pełne zabawy i igraszek, co jazzowe skecze w 'Na wskroś nowoczesnej Millie'". Trudno uwierzyć, ale właśnie z powodu tej ostrej krytyki, dziennikarz rok później został odwołany ze stanowiska głównego krytyka prestiżowej gazety.
To rzadki przypadek, gdy dawni krytycy filmu dość szybko zmienili zdanie. Gdy obraz otrzymał 10 nominacji do Oscara, w tym dla Najlepszego Filmu (ostatecznie skończyło się na dwóch statuetkach), rozpętało się prawdziwe szaleństwo. Dziś uważa się, że podobnie jak "Absolwent" Mike’a Nicholsa zapoczątkował rewolucję "Nowego Hollywood końca lat 60. i 70". Od "starego" Hollywood nowy nurt odróżniał się bardziej pesymistycznym przesłaniem, rozmyciu ulegały też dotąd wyraźne granice między dobrem a złem. Dziś nazwalibyśmy to relatywizmem, ale wtedy była to zmiana uwalniająca hollywoodzkie produkcje od wymogu jednoznacznych, najlepiej zwieńczonych happy endem zakończeń.
"Lśnienie" to oczywiście adaptacja jednej z głośnych powieści mistrza literatury grozy, wciąż aktywnego Stephena Kinga. Jednak Stanley Kubrick nie byłby sobą, gdyby nie odbił się nonszalancko od powieści i nie poszedł własną ścieżką.
Po zdobyciu pracy jako dozorca poza sezonem Jack Torrance (Jack Nicholson), aspirujący pisarz i wychodzący z alkoholizmu mąż i ojciec, ciągnie żonę Wendy i utalentowanego syna Danny'ego do zasypanego śniegiem, odosobnionego hotelu Overlook w Kolorado. Jednak "blokada" pisarska uniemożliwia mu rozpoczęcie kariery pisarskiej. Wszystko jednak ma swój czas.
Strach w widzach uruchamia się już na początku, gdy kierownik musi oprowadzić Jacka po hotelu. W tym czasie jego kilkuletni syn Danny, obdarzony zdolnościami parapsychicznymi, ostrzeżony przed zaglądaniem do opuszczonych pokoi, ma przerażające przeczucia - dotyczące przeszłości, ale również przyszłości hotelu. Seria mrożących krew w żyłach zdarzeń, których doświadczają ojciec i syn, doprowadza do tego, że Jack stopniowo traci rozum. Hotel nawiedzają przedziwne postacie, jednocześnie blokując rodzinie możliwość ucieczki z powodu niekończących się śnieżyc. Wszystko to sprawia, że zmienia się on w gigantyczne więzienie, w którym grasuje tajemniczy "zły". Jego złowroga obecność popycha Jacka do przemocy.
Spośród wielu demonicznych kreacji Jacka Nicholsona, ta jest bodaj najmocniejsza i... budzi największe kontrowersje. Reklamowany jako "arcydzieło współczesnego horroru" film tuż po premierze uznano za... "żenująco amatorski i niezbyt straszny". Większość krytyków przyznała mu ocenę "C" - w skali od A do E. Wielu recenzentów krytykowało powolne tempo filmu, jego odstępstwa od powieści obrażonego Kinga, a także - uwaga... fatalne aktorstwo Nicholsona! Faktem jest, że Nicholson szarżuje w swojej roli - albo kupujemy jego grę, oglądając film z ciarkami na plecach, albo uznajemy za manieryczną i odrzucamy. Nie zmienia to jednak faktu, że nazwanie obrazu "wypranym z emocji" to jakieś kuriozum. Janet Maslin z "New York Timesa" twierdziła, że "nawet najbardziej szokujące sceny wydają się przytłaczające, wręcz nieistotne", a wybitna krytyczka Pauline Kael pisała: "Film raz po raz sprawia, że oczekujemy czegoś niezwykłego - niemal to obiecuje - a potem rozczarowuje". Na tym jednak nie koniec, bo podczas pierwszej gali Złotych Malin Kubrick został nominowany w kategorii Najgorszy Reżyser, zaś grająca żonę Jacka wielkooka Shelley Duvall jako Najgorsza Aktorka. Bardzo niesprawiedliwie.
"Lśnienie" - podobnie jak "Zawrót głowy" - do łask publiczności trafiło w momencie ukazania się na kasetach VHS - w tym wypadku już kilka miesięcy po premierze. I za sprawą "szeptanej poczty pantoflowej" nagle okazało się, że to "jeden z najlepszych filmów grozy w historii". Rok później obraz trafił na wspomnianą już listę magazynu "Sight and Sound". Wbrew temu, co branżowi krytycy pisali po premierze - został uznany za jeden z najstraszniejszych horrorów wszech czasów.
I taki status zasłużenie ma do dziś.
Dziś, gdy 87-letni Ridley Scott z uporem maniaka funduje nam przynajmniej dwa razy do roku kolejne, chybione produkcje, rozkoszą jest powrót do bodaj najdoskonalszego z jego dzieł - "Łowcy Androidów" z 1982 roku.
Film, który na pamięć znamy prawie wszyscy, jest adaptacją powieści Philipa K. Dicka "Czy androidy śnią o elektrycznych owcach". Akcja rozgrywa się w dystopijnej przyszłości, w Los Angeles z 2019 roku (pomyśleć, że dziś to już przeszłość!), w której syntetyczni ludzie znani jako replikanci są bioinżynierami stworzonymi do pracy w koloniach kosmicznych. Kiedy zbiegła grupa zaawansowanych replikantów dowodzona przez Roya Batty'ego (Rutger Hauer) ucieka z powrotem na Ziemię, wypalony policjant Rick Deckard (Harrison Ford) niechętnie zgadza się ich ścigać. Jego życie zmieni piękna androidka Rachael, "bardziej ludzka niż prawdziwy człowiek". Hauer jest w tym filmie tak genialny i charyzmatyczny, że Ford nie ma cienia szans zabłysnąć, mimo głównej roli.
Ridley Scott, Brytyjczyk, absolwent prestiżowym Royal College of Art, z pomocą architektów i futurystów zaprojektował w "Łowcy" niepodrabialny świat przyszłości. Wersja filmu, która pierwsza trafiła do kin, była jednak efektem producenckich przeróbek. Na pokazach fokusowych niektórzy widzowie twierdzili, że film jest niezrozumiały, więc producenci sięgnęli po własne pomysły. Raz - zażyczyli sobie happy-endu, dwa - polecili dopisanie tzw. ścieżki narracyjnej wyjaśniające łopatologicznie, "co wydarzyło się na ekranie". Scott był załamany. Trudno się dziwić, że film kiepsko radził sobie w kinach w Ameryce i podzielił krytyków, którzy chwalili jego tematyczną złożoność i efekty wizualne, ale skarżyli się na zbytnią łopatologię.
Wersja reżyserska pt. "Final Cut" została wydana w 1992 roku po silnym odzewie na jej pokazy testowe. Dłuższa, z dwuznacznym zakończeniem, jedyna wersja, nad którą Scott zachował kontrolę artystyczną, zachwyciła publiczność i krytyków. Od jej ukazania się film ma status arcydzieła, a gęsty i mroczny klimat noir pozostaje niedościgłym przykładem gatunku. W 1993 film roku został wybrany do zachowania w Narodowym Rejestrze Filmowym przez Bibliotekę Kongresu USA.
Jeśli dziełu Ridleya Scotta producenci wyrządzili krzywdę, ingerując w jego ostateczny kształt, jak nazwać to, co zrobiono z arcydziełem Sergio Leone? Chyba demolką. Nie ma w historii kina tak makabrycznie zmasakrowanego filmu, jak "Dawno temu w Ameryce" Sergio Leone, po "przeróbkach i skrótach" wytwórni Warner Bros. Włoski reżyser nigdy już się po tym nie podniósł, a film okazał się jego ostatnim dziełem. Nawet przywrócenie pierwotnej wersji na wydaniu wideo, i wielki, zasłużony sukces dzieła, nie zmieniło nic w jego życiu. Zmarł kilka miesięcy później.
"Dawno temu w Ameryce" opowiada historię pięciu dekad z życia czterech gangsterów z Nowego Jorku - przyjaciół z dzieciństwa. Choć są bezlitosnymi przestępcami, niemal od samego początku łączy ich szczególna więź lojalności. Kiedy jeden z nich zrywa tę więź (a raczej myśli, że to zrobił), przez resztę życia, aż do późnej starości, prześladuje go poczucie winy. Wtedy właśnie odkrywa, że nie był zdrajcą, ale zdradzonym.
Oryginalna wersja Leone opowiada tę pełną przemocy, choć zawierającą wspaniały wątek miłosny i sporo humoru historię, w złożonej serii retrospekcji, wspomnień i snów. Leone zaciera granice między jawą i snem, funduje nam hipnotyczny seans, od którego nie sposób się oderwać. Wielkie aktorstwo Roberta de Niro, Jamesa Woodsa, Williama Forsythe’a czy Joego Pesci, do tego genialna muzyka Ennio Morricone i zdjęcia Tonino Delli Colli, składają się na jedno z największych arcydzieł w historii kina. "Dawno temu w Ameryce" to dzieło w pełni spełnione, kompletne i powalające. Tyle tylko, że trwający 227-minut epicki poemat przemocy i chciwości, został skrócony o 90 minut na potrzeby amerykańskiej dystrybucji kinowej, tworząc niezrozumiały bełkot - bez klimatu, nastroju. I wreszcie - bez sensu. Arcydzieło pokazane w Cannes, w ręce rodaków producenci oddali zdemolowane i przetrącone. Dziesięć lat pracy wielkiego Sergio Leone zamieniono w przeżutą papkę, na której krytycy nie zostawili suchej nitki! W dodatku zrobiono to bez wiedzy reżysera, pozbawiając go szans na zasłużone nagrody.
Dopiero w 1988 film w pierwotnej wersji trafił na kasety VHS a widzowie i krytycy za oceanem dosłownie oszaleli. Potem w całości trafił także do kin, z których nie schodził miesiącami. Ciężko chory Leone nie miał jednak już siły ani czasu, aby się tym cieszyć.
Zmarł kilka miesięcy później, w wieku zaledwie 60 lat.
W pierwszej 10 filmów chłodno przyjętych przez krytykę po premierze, dziś mających status dzieł wybitnych, należałoby jeszcze umieścić kilka tytułów. Przede wszystkim wielkie dzieło Martina Scorsese "Wilk z Wall Street". Pokochany momentalnie przez publiczność (to najbardziej dochodowy film w karierze reżysera), chłodne recenzje krytyków otrzymał z powodów... ideowych.. Podobnie jak Akademicy, krytycy za niemoralny uznali fakt, że twórca "Taksówkarza" zbyt życzliwie pokazał hedonistycznego oszusta - genialnie granego przez Leonardo DiCaprio, Jordana Belforta. Antybohatera, który idąc na współpracę z FBI i sypiąc kolegów, po zmianie tożsamości żyje bezpiecznie i dostatnio z dala od grożącej mu zimnej celi.
Krytycy ocknęli się dopiero, gdy 10 nominacji do Oscara dobitnie pokazały z jak wybitnym filmem mamy do czynienia. Akademia nie odważyła się jednak na przyznanie mu żadnej statuetki.
Z tego samego powodu, co dzieło Sergio Leone, w przeinaczonej wersji do kin za oceanem trafiło dzieło polskiego reżysera - nakręcone we Francji "Opętanie" Andrzeja Żuławskiego, z wielką kreacją Isabelle Adjani. Tym razem oryginał uznano za "zbyt odważny", a w efekcie dwuznaczny film Żuławskiego o rozpadającym się małżeństwie szpiega (Sam Neill) i jego szalonej żony (Isabelle Adjani) - został przyjęty chłodno. "Nowojorska publiczność może zostać doprowadzona do bezsilnego śmiechu" - pisali krytycy. Dzięki oryginalnej wersji, która w końcu trafiła do Ameryki, dziś ma status jeden z najlepszych horrorów psychologicznych.
Naszej uwadze nie powinien też umknąć inny tytuł, tym razem z gatunku science-fiction, będący jedną z największych kompromitacji środowiska krytyków, które nie poznało się na opus magnum Johna Carpentera - mowa o filmie "Coś" (1981). Opowieść o badaczach Antarktyki, którzy odkrywają niebezpieczną dla ludzi istotę pozaziemską, początkowo została rozjechana walcem. Pisano, że film jest "pusty, rozpaczliwy i nihilistyczny", gdy tymczasem ten przejmujący obraz o złu, wątpliwościach i świecie, w którym nikomu nie można ufać, stał się obiektem uwielbienia milionów widzów. To im film zawdzięcza miano dzieła kultowego.
Na koniec jeszcze bodaj najbardziej skrzywdzony i niedoceniony obraz zmarłego niedawno Davida Lyncha - kinowa wersja kultowego, serialowego dzieła czyli "Twin Peaks: Ogniu krocz za mną" (1992). Lynch opowiadał mi w wywiadzie, że w Cannes na projekcji obraz został wygwizdany przez widzów i przyjęty fatalnie przez krytyków. Reżyser szybko odkrył, że obraz, który był czymś w rodzaju prequela o ostatnich dniach życia Laury Palmer (Sheryl Lee), nigdy nie powinien powstać. Widownia nie chciała widzieć zamordowanej w serialu bohaterki jako narkomanki i panny mało cnotliwej, mówiąc delikatnie. Nie pasowała do wizerunku ofiary, nad którą płakali w serialu przez kilkanaście odcinków. Nieliczni obrońcy filmu skrobali ukradkiem swoje zdanie.
Dopiero gdy w 2017 roku odbyła się świetnie przyjęta premiera kontynuacji filmu "Twin Peaks" - "Powrót", zauważono, że "Ogniu krocz za mną" to także naprawdę niezły film. I tak po 19 latach od premiery obraz Lyncha trafił do panteonu jego własnych klasyków.
Chciałoby się powiedzieć: "Łaska pańska (widza, krytyka?) na pstrym koniu jeździ" i bywa nieprzewidywalna. Ale to już temat na całkiem inny tekst.