Katarzyna Pruszkowska: Moja koleżanka, która kilka miesięcy temu została mamą, powiedziała ostatnio: "nawet nie wiedziałam, że tyle rzeczy mogę zrobić źle i jest tylu ekspertów, którzy przekonują, że powinnam skorzystać z ich usług, żeby moje dziecko dobrze się rozwijało". To właśnie jej słowa były impulsem, by porozmawiać o mnogości specjalistów, zwłaszcza tych działających w social mediach, którzy obiecują, przekonują, a czasem także straszą - wszystko po to, by "pomóc nam żyć zdrowiej, lepiej, pełniej".
Dr Jakub Kuś: - Zjawisko, o którym powiedziała pani koleżanka, dostrzegam także i ja. Myślę, że żyjemy w kulturze nadmiaru, a w tym wypadku nadmiar ten dotyczy mniej lub bardziej zweryfikowanych informacji na niemal każdy temat. Problemem jest również to, że często mamy do czynienia z radami czy zaleceniami, które wzajemnie się wykluczają, np. jeden ekspert powie, że picie kawy wpływa korzystnie na zdrowie, inny, że przeciwnie. Należy również pamiętać o tym, że wielu ludzi nie ma kompetencji do tego, by w krytyczny i refleksyjny sposób oddzielić prawdziwe informacje od bzdur. Widzę w tym duże niebezpieczeństwo, choćby dlatego, że wśród ekspertów możemy znaleźć zarówno osoby, które skończyły odpowiednie szkoły, a swoją działalność opierają na sprawdzonej wiedzy i etyce, jak i kogoś, kogo dawniej nazwalibyśmy "szarlatanami", którzy, celowo bądź nie, oszukują ludzi dla zysku. Poza tym taka mnogość informacji może doprowadzić do przeciążenia poznawczego.
Czyli?
- Do sytuacji, w której nie jesteśmy w stanie przetworzyć wszystkich informacji, które do nas docierają, bo jest ich po prostu za dużo. A kiedy od rana do wieczora jesteśmy bombardowani rozmaitymi treściami czy powiadomieniami z aplikacji, nasz mózg nie radzi sobie z tym, by poddać je analizie i zinterpretować. Zastanowić się, czy są prawdziwe, czy nie; czy są nam do czegoś potrzebne, czy możemy się bez nich obyć. Kiedy o tym mówię, przypomina mi się pewna historia związana z Umberto Eco, wybitnym pisarzem i profesorem, który zajmował się, m.in. semiotyką i teorią literatury. Zapytano go kiedyś, czy dziś byłby w stanie pracować naukowo. Odpowiedział, że absolutnie nie, ponieważ kiedy był młody i chciał się czegoś dowiedzieć, szedł do biblioteki, wypożyczał pięć książek najwybitniejszych znawców tematu, czytał, rozmyślał, tak czerpał wiedzę i miał poczucie, że ją posiadł w maksymalnym możliwym zakresie. A teraz wpisuje się zapytanie do wyszukiwarki i otrzymuje się 30 tysięcy haseł niemożliwych do zweryfikowania. Eco powiedział, że to zniechęciłoby go na stracie, bo wiedziałby, że nie zapozna się z wszystkimi źródłami i nie będzie mógł ich zweryfikować. Jego zdaniem poniósłby porażkę już na starcie.
- Wracając jeszcze do przeciążenia - może ono prowadzić do tzw. stresu informacyjnego, który charakteryzuje się także występowaniem objawów ciała w odpowiedzi na natłok informacji, np. bólu brzucha, szybkiego bicia serca, problemów ze snem i odpoczynkiem, uczuciem ciągłego napięcia mięśni, dużym pobudzeniem lub przeciwnie - brakiem energii. Taki stan prowadzi także do zmian w sposobie funkcjonowania mózgu. Były badania, które pokazały, że przeciążenie poznawcze prowadzi do tego, że zaczynamy inaczej pojmować i rozstrzygać dylematy moralne. A ponieważ smartfony sprawiły, że najpotężniejsze źródło informacji, czyli internet, mamy cały czas przy sobie, odcięcie się od zalewu informacji bywa bardzo trudne, a okres pozornej bezczynności, czyli nuda, właściwie się nam nie przytrafia.
To źle?
- Bardzo! Mózg potrzebuje nudy, żeby się regenerować. Oczywiście robi to także kiedy śpimy, jednak "bezczynne" momenty w ciągu dnia są nam tak samo potrzebne. Jednak mamy ich coraz mniej, bo kiedy tylko pojawia się moment, w którym nie dzieje się nic ciekawego, np. w kolejce do kasy, w poczekalni u lekarza, podczas podróży tramwajem, od razu sięgamy po telefon i napełniamy głowę kolejnymi informacjami. Dodam, że dla mózgu nie ma znaczenia, czy czytamy artykuł z "New York Timesa" czy plotki o życiu celebrytów - nie chodzi tu bowiem o jakość informacji, ale ich ilość. Oczywiście inną sprawą jest to, czym zazwyczaj "karmimy" nasze głowy. Czy serwujemy im informacje, które są przydatne, czy raczej "junk news", informacyjne "puste kalorie" kompletnie bez znaczenia. Nie pomagają nam zrozumieć żadnych zjawisk, nie pomagają lepiej żyć, ale, mówiąc obrazowo, zapychają nam pamięć. Wiele osób zna stan, w którym po godzinnej "sesji" w social mediach czują, że tak naprawdę niczego się nie dowiedzieli, a tylko zmarnowali czas. Natomiast momenty nudy dają nam bardzo wymierne korzyści - to właśnie wtedy mózg konsoliduje informacje, ma okazję je przetworzyć, jakoś zaklasyfikować i zapamiętać.
Skoro mowa o pamięci - użył pan zwrotu "zapychają pamięć", więc wnioskuję, że możemy tę naszą pamięć w jakiś sposób przeciążać nadmiarem informacji.
- Zwraca pani uwagę na ciekawy wątek. Z jednej strony w psychologii już od jakiegoś czasu przyjmujemy, że pamięć długotrwała jest praktycznie nieskończona. Ale z drugiej - mamy także inne, nie mniej ważne rodzaje pamięci, w tym pamięć krótkotrwałą, zwaną także roboczą, której pojemność jest ograniczona. Mówiąc wprost: jeśli zapchamy ją jakimiś bzdurami, nie będziemy mieć miejsca na ważniejsze informacje, a to może poważnie zaburzyć nasze codzienne funkcjonowanie w wielu obszarach. Bo nie będziemy w stanie zapamiętać najprostszych rzeczy, np. listy zakupów, rozbudowanego polecenia przełożonego, prośby dziecka. Możemy wtedy myśleć, że dzieje się z nami coś złego, bo jesteśmy rozkojarzeni, ciągle o czymś zapominamy, musimy się tłumaczyć. A tymczasem możemy być po prostu zmęczeni nadmiarem bodźców i przeciążeni wielozadaniowością, która nie jest naturalna dla naszego mózgu. Oczywiście istnieje zjawisko neuroplastyczności, które pomaga nam przystosowywać się do okoliczności, w których żyjemy, ale zasadniczo nasz mózg nie zmienił się znacząco na przestrzeni ostatnich wieków.
Z przeciążeniem, o którym pan mówi, kojarzy mi się także pewien paraliż decyzyjny związany z tym, że żyję w przekonaniu, że żeby podjąć najlepszą decyzję, musimy zgromadzić jak najwięcej informacji. Nie możemy wejść do drogerii i kupić pierwszego kremu z brzegu, musimy sprawdzić w sieci, które kremy mają najlepsze recenzje czy są polecane na Instagramie.
- Świetnie wiem, o czym pani mówi, z własnego doświadczenia. Niedawno przeprowadziłem się do nowego mieszkania i jestem na etapie wybierania dodatków. Chciałem akurat kupić lampę i złapałem się na tym, że poświęcam na to stanowczo zbyt dużo czasu - szukam w sieci modeli i informacji o nich, porównuję, analizuję. Wpadłem w pułapkę pt. "muszę znaleźć idealną lampę", więc chciałem wejść jeszcze do jednego, "już naprawdę ostatniego" sklepu, bo może to w nim będzie TA najlepsza lampa. W końcu przyszedł moment otrzeźwienia i kupiłem lampę, jednak cały ten proces trwał zdecydowanie za długo. Kiedy rozmyślałem o tej sytuacji, przypomniał mi się Herbert Simon, amerykański psycholog i ekonomista, który jako pierwszy użył terminu "ograniczona racjonalność".
- Żeby wyjaśnić, o co mu chodziło, posłużę się przykładem. Otóż załóżmy, że wchodzimy do sklepu, żeby kupić sobie nowy telefon. Mamy listę funkcji, które powinien mieć nasz wymarzony model, oglądamy więc to, co pokazuje sprzedawca i okazuje się, że trzeci telefon spełnia wszystkie kryteria, jednak na blacie leży jeszcze 27 innych. Simon powiedział, że zakup tego trzeciego telefonu, bez przeglądania innych modeli, jest najbardziej racjonalną rzeczą, jaką możemy zrobić. W czasach, w których ogłosił swoją teorię, były to słowa wręcz rewolucyjne, bo zgodnie z założeniami klasycznej ekonomii powinniśmy obejrzeć wszystkie modele, a dopiero potem podjąć decyzję. Jednak Simon uważał, że takie podejście to tylko strata czasu i naszych zasobów. Po spędzeniu połowy dnia w sklepie na wybieraniu telefonu będziemy zmęczeni, pewnie rozdrażnieni, a ostatecznie często i tak wybierzemy sprzęt, który wpadł nam w oko na samym początku.
Jako komentarz do teorii Simona przychodzi mi do głowy myśl: nie musi być idealne, może być wystarczająco dobre. Od siebie dodam, że to moje motto; zdarza mi się, że jeśli coś mi się spodoba - od zapachu perfum po spodnie czy buty, kupuję od razu dwie rzeczy, bo wiem, że za jakiś czas ktoś pewnie wpadnie na pomysł "ulepszenia czy unowocześnienia" produktu, a takie zmiany rzadko mi się podobają.
- Zupełnie panią rozumiem i zgodzę się z pani podsumowaniem - nie chodzi o to, by gonić za ideałem, ale zadowolić się czymś, co jest po prostu dobre i z powodzeniem będzie nam służyć. Za dużo w ciągu życia musimy dokonywać wyborów, byśmy mogli sobie pozwolić na tak długie zastanawianie się nad każdym z nich. Tym bardziej że są sprawy ważne i ważniejsze, a te drugie często wymagają od nas dłuższego i bardziej pogłębionego namysłu.
- Takie poszukiwanie "ideału" kojarzy mi się także ze zjawiskiem FOMO (fear of missing out - przyp. red.); lękiem przed tym, że przegapimy jakąś niepowtarzalną okazję, nie będziemy na bieżąco. Jednak z dużą nadzieją obserwuję ostatnio pewien odwrotny trend, który nazywa się JOMO (joy of missing out - przyp. red.), a którego przedstawicielem jest mój dobry kolega, pracownik korporacji. Pracuje od 8 do 16, a kiedy wraca do domu, od razu wyłącza internet w telefonie i odkłada go na półkę. Jakiś czas temu opowiadał mi, jak dobrze się czuje, kiedy nic nie pika, nie wibruje, nie słyszy dźwięku powiadomień. Dopiero wtedy może się naprawdę rozluźnić i wejść w tryb odpoczynku. Choć kolega nie ma zawodowo nic wspólnego z psychologią, jest dla mnie wzorem, bo naprawdę na poważnie wziął sobie do serca zasady mądrej higieny cyfrowej. Posługując się metaforą, myślę, że my, jako społeczeństwo, wyszliśmy już z wieku dziecięcego, który trwał od początku cyfrowej rewolucji, i powinniśmy zacząć zachowywać się jak dorośli - a więc wdrażać pewne zasady i ograniczenia, które będą chroniły nas przed namiarem bodźców i przeciążeniem. Porównałbym to do podstawowych zasad higieny - kiedy przychodzimy do domu, myjemy ręce, by pozbyć się brudu, wirusów, bakterii, co ma nas chronić przed zachorowaniem. Podobnie powinniśmy postępować z telefonem - po powrocie do domu odkładamy go z dala od naszych rąk i oczu. Chciałbym oczywiście zaznaczyć, że to nie sam smartfon stanowi problem - jest narzędziem, podobnie jak młotek, którym możemy albo wbić gwóźdź, albo zrobić sobie krzywdę. Ze smartfonem jest podobnie.
Przyszło mi jeszcze do głowy, że sprawdzanie każdej informacji w sieci może być związane z lękiem przed popełnieniem błędu czy dokonaniem niewłaściwego wyboru.
- Jak najbardziej. Zaczęliśmy rozmowę od matek, więc na moment do nich wróćmy. Macierzyństwo wiąże się z dużym poczuciem odpowiedzialności, a także właśnie lękiem, bo od naszych decyzji zależy dobro dziecka. Pewnie wiele mam zastanawia się, czy podjęły dobre decyzje, czy czegoś nie przeoczyły, czy o czymś nie zapomniały. Z tego może wynikać popularność tak wielu kont specjalistów w mediach społecznościowych, które zajmują się niemal każdym tematem.
Rozszerzanie diety i prawidłowe odżywianie, chustonoszenie, odpieluchowywanie, rozwój sensoryczny, rozwój ruchowy, rozwijające zabawy, zajęcia edukacyjne - myślę, że prawie każda mama, która ma konto w social mediach, będzie potrafiła stworzyć własną listę kont, które zajmują się tematyką okołodziecięcą.
- Właśnie. I pewnie wiele z nich będzie, przynajmniej na początku, jak Umberto Eco, a więc próbować weryfikować wszystkie informacje. Drążyć, sprawdzać, porównywać, by nie mieć poczucia, że coś zaniedbałam, odpuściłam, nie dałam rady sprawdzić. Tymczasem to jest niemożliwe, nie da się sprawdzać wszystkiego, bo nie starczy nam czasu na życie. Oczywiście każdy z nas ma własny system wartości i na czym innym mu zależy - dla jednej mamy będą to kwestie związane ze zdrowym odżywianiem, dla innej z wypracowaniem zamiłowania do czytania czy aktywności fizycznej. Dobrze nakreślić swoje priorytety i pogodzić się z myślą, że nie można robić wszystkiego idealnie. To iluzja. Nawet jeśli raz, drugi czy trzeci taki pogłębiony research sprawi, że poczujemy się lepiej, a nasz poziom lęku się obniży, ulga będzie chwilowa - pojawi się kolejny wybór, a z nim kolejna niepewność i potrzeba, czy wręcz przymus zdobywania informacji.
- Jeszcze jednym wątkiem, który przyszedł mi do głowy, jest kwestia zarabiania na naszych wątpliwościach. Owszem, część wiedzy jest za darmo, ale często są to informacje fragmentaryczne, takie "teasery", a żeby dowiedzieć się więcej, trzeba wykupić jakiś ebook, kurs, szkolenie; krótko mówiąc - trzeba zapłacić. I znowu, nic w tym złego, że prawdziwi specjaliści tworzą płatne produkty, które mogą komuś pomóc. Rzecz w tym, że my często nie wiemy, co rzeczywiście jest nam potrzebne, więc kupujemy kilka kursów, które mają rozwiązać jakiś nasz problem, a potem ich nie przerabiamy. Albo przerabiamy seryjnie, chcąc upewnić się, że wszystko robimy "jak trzeba".
Tu mogłoby paść filozoficzne wręcz pytanie o to, jak odróżnić potrzeby od pragnień.
- (śmiech), rzeczywiście. Czasem będzie to całkiem łatwe, np. jeśli mam dziecko z wybiórczością pokarmową i widzę, że ceniona ekspertka napisała na ten temat ebooka czy stworzyła kurs dla rodziców, decyzja o zakupie wydaje mi się racjonalna. Inaczej, gdy dziecko zasadniczo nie ma problemów, ale np. nie lubi zielonych warzyw i jajek, a mama chce kupić ebooka "na wszelki wypadek"; w tym przypadku zastanowiłbym się nad motywacją. Jeśli chodzi o to, jak odróżnić potrzeby od pragnień, mogę polecić jedną, za to dość skuteczną metodę - opóźnienia decyzji o zakupie. Czyli np. w oko wpada mi jakaś edukacyjna zabawka dla dziecka, którą na dodatek polecają jacyś eksperci czy influencerzy. Dodaję ją do koszyka, ale nie kupuję. Przez kilka dni obserwuję siebie i w tym wypadku dziecko - czy ma się czym bawić? Czy naprawdę potrzebuje kolejnej zabawki? Czy nie denerwuje mnie bałagan i jestem gotów sprzątać coraz więcej rzeczy? A może zamiast zabawki mogę wybrać się z dzieckiem na ciekawe zajęcia, z których oboje coś wyniesiemy? Oczywiście opóźnianie zakupu wymaga pewnego samozaparcia, a zadawanie takich pytań - przestrzeni na refleksję.
- O tym, jak podejmujemy decyzje, pisał także Daniel Kahneman, psycholog i ekonomista, laureat nagrody Nobla, który napisał fantastyczną książkę pt. "Pułapki myślenia". Opisał w niej dwa systemy poznawcze naszego mózgu, które odpowiadają za podejmowanie decyzji. Pierwszy z nich jest szybki i pozytywny, oparty na uproszczonych schematach myślenia, czyli "podoba mi się, więc kupuję". Drugi system jest wolny, krytyczny i refleksyjny, który opiera się właśnie na analizie. Nie muszę mówić, że rzeczywistość, w której funkcjonujemy, premiuje ten pierwszy system. Weźmy na przykład pracę telemarketerów, którzy chcą sprzedać nam jakąś ofertę natychmiast, a jeśli mówimy, że potrzebujemy czas do namysłu, odpowiadają: "musi się pan/pani decydować teraz, bo taka oferta się już nie powtórzy". Nawiasem mówiąc, oczywiście, że się powtórzy, to zwykle tylko kwestia czasu. W każdym razie warto pamiętać, że po pierwsze, mamy tendencje do podejmowania impulsywnych decyzji, a po drugie, że mamy ten wolniejszy system decydowania, musimy mu tylko dać dojść do głosu. A najprostszą metodą będzie powiedzenie, czy pomyślenie sobie: "muszę to przemyśleć, muszę się zastanowić, muszę to przeanalizować". Czas będzie działał na naszą korzyść, bo z każdą minutą emocje będą opadać, więc kolejnego dnia może okazać się, że "niepowtarzalna oferta" z wczoraj wcale nie jest taka atrakcyjna. Recz jasna to nie zawsze będzie łatwe, ale możemy potraktować to jako trening poznawczy. Za każdym razem będzie odrobinę łatwiej, aż nowy nawyk pt. "muszę pomyśleć" wejdzie nam w krew.
W rozmowie o poszukiwaniu wiedzy "na zewnątrz", a więc u ekspertów, w kursach, książkach, szkoleniach, webinarach nie sposób nie zapytać o intuicję. Co mówi o niej psychologia?
- Wiemy z całą pewnością, że nie cała nasza wiedza jest dostępna świadomości. Zaryzykowałbym więc stwierdzenie, że w naszej nieświadomości cały czas dzieją się rozmaite procesy, które w pewien sposób "żyją własnym życiem", poza naszą kontrolą. Stąd czasem sytuacje, że rozwiązanie jakiegoś problemu się przyśniło czy "nagle" wpadło do głowy. Te nieuświadomione siły mogą być naszymi sprzymierzeńcami, ale tylko wtedy, gdy będziemy w stanie sobie zaufać. Uwierzyć, że w toku życia zgromadziliśmy i sporo wiedzy, i doświadczenia, a wszystko to w nas pracuje. Możemy to nazywać intuicją, choć pewnie znaleźlibyśmy jeszcze inne terminy, być może nawet z pogranicza psychologii i religii. W każdym razie ja głęboko wierzę w to, że większość z nas ma wystarczające kompetencje, by podejmować dobre decyzje, bez konieczności oglądania się na zdanie wszystkich wokół. Oczywiście nie zawsze, bo każdy z nas może mieć gorszy czas, a i okoliczności bywają zaskakujące i czasem zmuszają nas do tego, by szybko nabyć nową wiedzę. Jednak zakończyć naszą rozmowę chciałbym apelem, byśmy bardziej sobie ufali i uwierzyli, że sami dla siebie możemy być najlepszymi doradcami.