Potrafił zagrać absolutnie wszystko, choć reżyserzy widzieli w nim głównie komika, bodaj najzdolniejszego w swoim pokoleniu. Równie genialnie wypadał w rolach dramatycznych, których bardzo łaknął.
Widzowie go uwielbiali, co nie jest częste w przypadku gwiazd tego kalibru. Odwzajemniał tę miłość. Potrafił wynająć prywatny samolot i lecieć na drugi koniec kraju, do ciężko chorej młodej fanki. Regularnie pojawiał się także w szpitalach onkologicznych wśród małych pacjentów, gdzie - dosłownie "leczył śmiechem". Odkąd wcielił się w tytułową "Panią Doubtfire", widziano w nim bardzo długo genialnego klauna, choć był równie wielkim aktorem dramatycznym.
Tym większym szokiem była wiadomość o jego samobójczej śmierci 8 sierpnia 2014 roku. Teraz, przed jej ósmą rocznicą, wdowa po artyście Susan Williams, na konferencji "Life Itself" poświęconej zdrowiu, opowiedziała o ostatnich dniach wielkiego aktora. I podzieliła się ze światem wiedzą o wciąż mało znanej chorobie.
Wszystko zaczęło się od napadów niezrozumiałego lęku, który z czasem eksplodował zespołem kolejnych objawów. Działo się to w 2012 roku, kiedy przerażony swoim stanem Williams, zaczął odrzucać role i odsuwać się od ludzi. Dopadały go urojenia, a także zaburzenia pamięci. Stresował się pracą, którą przestał ogarniać oraz niewystarczającą ilością snu. Ta z czasem przerodziła się w chroniczną bezsenność, wywołując majaczenia i jeszcze większe lęki.
Kilka miesięcy przed samobójczą śmiercią u aktora zdiagnozowano chorobę Parkinsona, jak się potem okazało - błędnie. Wdowa po nim przyznała, że dopiero autopsja mózgu, wykonana po śmierci, wykazała, że cierpiał na otępienie z ciałami Lewy'ego. Obecnie Susan Williams popularyzuje wiedzę na temat LBD i pomaga w zbieraniu funduszy na badania nad tym schorzeniem. Aby osoby cierpiące na tę chorobę i ich bliscy mogli ją bliżej poznać, od sześciu lat działa w ramach American Brain Foundation. Pomogła też w ustanowieniu Lewy Body Dementia Fund. Jej celem jest złagodzenie objawów choroby i ułatwienie diagnozy.
Moment odkrycia tego, z czym zmagał się jej mąż, pani Williams porównuje do poznania... imienia zabójcy. Sam Robin, niestety, był święcie przekonany, że traci rozum.
"W zwykłym życiu był bardzo cichy. Jeśli ktoś poznał go za dnia, nie miał pojęcia, kim staje się w nocy" - wspomina Elayne Boosler, przyjaciółka aktora z młodości. Ma na myśli oczywiście jego występy w komediowych klubach, gdy z nieśmiałego Robina przeistaczał się w wulkan szalonego humoru. - Był trochę jak Doktor Jekyll i Mister Hyde, dla kogoś, kto go nie znał - śmieje się Boosler.
Jej wyznanie pochodzi ze znanego fanom gwiazdora głośnego dokumentu Mariny Zenovich "Robin Williams: W mojej głowie". Film zaczyna się od fragmentu legendarnego programu Jamesa Liptona "Za drzwiami Actors Studio". Zwykle miał on formę klasycznego wywiadu z ludźmi kina. Robin Williams zrobił jednak z niego zwariowane, pięciogodzinne show (wycięto o połowę krótszy odcinek). Odpowiadał na pytania komediową improwizacją, a jego występ przeszedł do historii telewizji.
Robin Williams urodził się w Chicago, Illinois 21 lipca 1951 roku. Jego ojciec, Robert Williams, był dyrektorem w Fordzie, zawsze w trasie. Jeździł po salonach Środkowego Zachodu, skąd zawsze przywoził synowi samochodzik.
- Tata wrócił - wrzeszczałem na cały dom, gdy raz na miesiąc powracał z nowym autem. I taka była moja z nim więź - wspomina syn w dokumencie i dodaje. - Ojciec, choć śmiertelnie poważny, lubił oglądać program "Tonight Show" z Jonathanem Wintersem. Choć trudno go było rozbawić, śmiał się do rozpuku, a ja zachodziłem w głowę, jak temu facetowi się to udaje.
Matka, Laurie McLaurin, była kiedyś modelką i osobą bardzo rozrywkową. - Obserwowanie jej, słuchanie dowcipów, jakie wygłaszała w towarzystwie, było dla mnie frajdą. To ona ukształtowała moje poczucie humoru - zdradza Williams. I opowiada, jak "wpychała do nosa recepturkę i szła na przyjęcie".
Praca ojca wymuszała przeprowadzki. Kiedy Williams miał 12 lat, ojca przeniesiono do Detroit. Rodzina zamieszkała w 40-pokojowym wiejskim domu. Williams miał dwóch starszych przyrodnich braci, ale zawsze mówił, że jest jedynakiem, bo wychowywali się osobno. Tak naprawdę wychowała go ukochana niania, którą potem sportretował w "Pani Doubtfire".
Aktor opisuje siebie jako ciche dziecko, które przezwyciężyło nieśmiałość, dopiero gdy zaangażowało się w teatr, w liceum. W dokumencie mówi, że szkoła przypominała tę ze "Stowarzyszenia Umarłych Poetów", a on był jednym z "posłusznych potakiwaczy".
Gdy miał 16 lat, rodzina przeniosła się do Kalifornii, do San Francisco. To był inny luzacki świat. Epoka hippisów - dzieci kwiatów. Z męskiej szkoły trafił do wolnościowego, kalifornijskiego liceum, w którym nie obowiązywała dyscyplina. I tam "wybuchł" znany światu Williams. Szkołą miała też kabaret, w którym wystąpił po raz pierwszy w życiu, parodiując zabawnego nauczyciela.
Po ukończeniu szkoły średniej postanowił studiować nauki polityczne w Claremont. Były jednak tak nudne, że szybko przestał chodzić na zajęcia, a ojciec kazał mu wracać do domu. Tym razem wybrał teatr i College of Marin, czyli lokalną uczelnię. Według profesora dramatu Jamesa Dunna jego talent stał się dla wszystkich oczywisty, gdy został obsadzony w musicalu "Oliver". Improwizował podczas swojego programu dramatycznego, doprowadzając członków obsady do histerii. Dunn zadzwonił do swojej żony po jednej z prób, by powiedzieć jej, że Williams "będzie kimś wyjątkowym".
W 1973 roku jako jeden z najzdolniejszych studentów uzyskał stypendium w Juilliard, w Nowym Jorku. On i Christopher Reeve byli jedynymi przyjętymi przez Johna Housemana od razu na III rok. Reeve, który dekadę później zagrał Supermana, pochodził z Nowej Anglii i był zaprzeczeniem luzackiego Williamsa.
- Nosił farbowane koszule i mówił milion słów na minutę. Nigdy nie widziałem takiej energii w jednym człowieku. Był jak balon, który został napompowany i natychmiast wypuszczał z siebie to powietrze, by po chwili znów być w gotowości. Dosłownie fruwał między ścianami sal i korytarzy" - opowiadał. Gdy wiele lat później Reeve uległ strasznemu wypadkowi, łamiąc kręgosłup i został sparaliżowany, ostatnią dekadę żyjąc podłączony do respiratora, jedyną osobą, która potrafiła przywracać mu chęć życia, był właśnie Robin.
Juilliard wymagał od studentów pracy, ale też wyposażał w praktyczną wiedzę niezbędną w zawodzie. Po jej skończeniu Williams oczekiwał, że przyjdą propozycje ról. Gdy ich jednak nie było, nauczył się robić skecze. To była czysta improwizacja. Z warsztatów od razu przeszedł do prawdziwych klubów. Występował od 1976 roku, ale najpierw był barmanem w Holy Cito Zoo,(klub komediowy w San Francisco), bo właśnie tam chciał występować. Tam także poznał swoją pierwszą żonę, Valerię Velardi, tancerkę. Mimo rozstania ta wspomina go z czułością.
- Był niesamowity. Mówił po francusku, czarował. Uwiódł mnie w jeden wieczór. Bez przerwy żartował. - Ja nie opowiadam żartów, ale używam postaci, bo ludzie je kochają. Wcielam się po prostu w kolejne - tłumaczy w filmie Williams.
Hippisowskie liceum sprawiło, że Robin nie widział sprzeczności w fakcie, że związany z Valerie w San Francisco, w LA za swoją dziewczynę uważał Elayne Boosler. Ostatecznie w 1978 roku poślubił Valerie, a ona pozwalała mu na niewierność, bo jak mówi: "on absolutnie kochał kobiety i ja to rozumiałam". Para doczekała się syna Zacha.
Narracja dokumentu Zenovich jest najlepsza, gdy historię Williamsa słyszymy bezpośrednio z jego ust, w dość intymnych wywiadach. Aktor opowiada o życiu z powagą, która może zaskoczyć tych, którzy postrzegają go jako klauna. I właśnie zestawienie poważnych zwierzeń z fragmentami dzikich występów na scenie, stanowi o sile filmu. Ten dysonans "między publiczną trąbą powietrzną a prywatną powagą" bywa też poruszający.
Dla kogoś, kto nigdy nie widział stand-upów Williamsa, mogą być szokiem. Jeszcze nie wybrzmi puenta jednego dowcipu, a on wprost bombarduje nas kolejnym i kolejnym, dosłownie rozsadzając ekran. Dawid Latterman, który zapraszał go do swojego talk-show, wspomina: "Można było odnieść wrażenie, że Robin za chwilę pofrunie, a świat wraz z nim".
Tak naprawdę debiutował w filmie zauważony na ulicy przez synka producenta. Po raz pierwszy pojawił się w serialu komediowym "Mork i Mindy" jako kosmita Mork. Prawdziwa popularność przyszła dwa lata później wraz z filmem George'a Roy Hilla "Świat według Garpa", adaptacją głośnej prozy Johna Irvinga.
Przedstawiając z pozoru nieprawdopodobne perypetie bohaterów, feministki Jenny (Glen Close) i jej zrodzonego w dziwny sposób syna Garpa (Williams), autor piętrzył i pokazywał w karykaturalnym skrócie lęki i zagrożenia współczesnej mu Ameryki. Z wyrozumiałością, choć w krzywym zwierciadle, ukazywał próby zapanowania nad żywiołem, który nas przerasta: nad życiem.
To był sukces, ale wielka sława pojawiła się dopiero wraz z komediodramatem Barry’ego Levinsona "Good Morning Vietnam". Za tę rolę otrzymał pierwszą nominację do Oscara. Wcielił się w Adriana Cronauera, prezentera audycji radiowej dla amerykańskich żołnierzy. Humor Adriana zaskarbia mu sympatię młodych wojskowych i niechęć ich przełożonych, którzy obawiają się, że może rozluźnić surową dyscyplinę. Większość scen była genialnie improwizowana przez Williamsa. Cronauer był rolą dla niego stworzoną. Reżyser wspominał, że Robin wstawał rano i mówił: "Musimy od nowa wykonać wczorajszą pracę. Zapłacę za to". Zdziwiony zapewniał, że było świetnie i nie ma potrzeby, ale Robin stawiał na swoim. Ot, perfekcjonista.
Choć po tym filmie nie narzekał na brak propozycji, nie porzucił stand-upu, który był jego paliwem napędowym. Improwizowane, komiczne monologi dostępne wciąż w sieci, pokazują wielkość Robina - komika, artysty nie do podrobienia.
Niestety rzeczą powszechną w ówczesnych klubach były wszechobecne narkotyki. Komicy nawet używali ich, jako rodzaju "dopalaczy" napędzających występy. To, jak Williams o nich opowiadał, do złudzenia przypomina fascynację znaną z prozy Witkacego "Narkotyki niemyte dusze".
Był już wtedy przyjacielem Roberta De Niro, Martina Scorsesego I braci Belushich. - Spotykaliśmy się w klubie, tam zaczynaliśmy brać, a potem lądowaliśmy u jakiegoś dilera - opowiada w filmie. - Wszyscy cię częstowali, bo byłeś sławny, nie wypadało nie brać.
Opamiętanie przyszło po tragedii w 1982 roku, gdy zaledwie 33-letni komik, John Belushi, przedawkował. Cała trójka poszła wtedy na odwyk, a Robin przestał brać z dnia na dzień. Postanowili z żoną wrócić do Północnej Kalifornii, daleko od Hollywood. Został ojcem, zaczął dbać o związek, przez kilka lat był czysty.
Ale pożegnanie z narkotykami dla Williamsa nigdy już nie miało być łatwe. Miał się z nimi zmagać przez resztę życia. Sytuację utrudniały trasy z występami, bo tam brali niemal wszyscy.
W 1988 roku małżeństwo aktora się rozpadło, a on związał się z nianią syna i zdolną scenopisarką Marshą Garces. Wkrótce urodziła mu się córka, Zelda, a po niej syn Cody. To był dojrzały związek, a Robin nigdy nie był tak szczęśliwy. Mając w sobie wiele z dziecka, okazał się cudownym ojcem.
W 1989 roku Peter Weir zaoferował mu jedną z najwspanialszych ról w karierze. I to dramatyczną, o jakiej marzył.
Ten film powinien przynieść Williamsowi Oscara - mowa oczywiście o postaci charyzmatycznego nauczyciela w "Stowarzyszeniu Umarłych Poetów", która przyniosła mu drugą nominację do nagrody Akademii. Ostatecznie przegrał wtedy z Danielem Day-Lewisem i jego wielką rolą w "Mojej lewej stopie".
Jako nauczyciel języka angielskiego z konserwatywnego liceum dla chłopców, John Keating, zarażał młodzież pasją do poezji, zachęcając jednocześnie, by czerpali z życia pełnymi garściami, zgodnie z mottem "carpe diem!". Promował otwartość i niestandardowe metody nauczania, czym narażał się władzom uczelni. Scena solidarności uczniów z nauczycielem, w której stojąc na biurkach, podopieczni Keatinga wykrzykują słowa: "O kapitanie, mój kapitanie", przeszła do historii kina, jako jedna z najbardziej kultowych.
Tą rolą aktor zaskoczył tych, którzy widzieli w nim wyłącznie komedianta. Film zupełnie się nie zestarzał i wciąż porusza. Pojawiły się kolejne ciekawe propozycje. Choćby kreacja w "Fisher King" Terry’ego Gilliama, gdzie za partnera miał Jeffa Bridgesa. William wcielił się w nim w bezdomnego profesora historii, który po śmierci żony ucieka w świat fantazji. Bridges - w jego byłego studenta, kojącego smutki w alkoholu. Pewnego dnia drogi mężczyzn ponownie się krzyżują. Wkrótce okażą się oni dla siebie nawzajem ratunkiem. Występ w tym filmie zapewnił aktorowi Złoty Glob.
Wkrótce miał okazję zagrać z przyjacielem, Robertem DSe Niro. W filmie "Przebudzenie" opartej na prawdziwych wydarzeniach opowieści o lekarzu, który za pomocą eksperymentalnego leku przywraca do życia pogrążonych w śpiączce pacjentów, znowu wzruszał. Powiedział potem, że nauczył się od Bobby’ego znaczenia pauz i ciszy.
Lata 90. to w sporej mierze znów seria ról Williamsa w filmach komediowych, choć nie tylko.
Najpierw w "Pani Doubtfire" Chrisa Columbusa dołączył do wielkich aktorów (jak Dustin Hoffman i Jack Lemmon), którzy wkładali kobiece przebrania na ekranie. Zagrał Daniela, który zatrudnia się jako gosposia swojej byłej żony, by spędzać więcej czasu z dziećmi. Mężczyzna przedstawia jako pani Doubtfire. I choć intryga jest szyta grubymi nićmi, podwójna rola Williamsa ugruntowała jego pozycję pierwszego komika Hollywood. Aby przeobrazić się w gosposię, aktor spędzał codziennie pięć godzin w fotelu charakteryzatorskim.
Kolejna komedia była już obrazem znacznie bardziej wyrafinowanym, a reżyserował ją wielki Mike Nichols. Nosiła tytuł "Klatka dla ptaków", a Williams wcielił się tu we właściciela klubu dla drag queen, w którym występuje jego kochanek. Wraz z Nathanem Lane’m stworzyli niezwykły duet gejów, których adoptowany syn postanawia poślubić córkę republikańskiego senatora. Jeden z nich musi więc udawać kobietę, co zapewnia nam przednią zabawę, ale także porcję refleksji nad stereotypami i obłudą konserwatywnej Ameryki.
W 1997 roku powstał "Buntownik z wyboru" Gusa Van Santa, który przyniósł Williamsowi dawno zasłużonego Oscara. Oto ubogi dwudziestolatek (Damon) zarabia na życie, sprzątając na elitarnej uczelni. Przypadkowo jeden z profesorów uczelni odkrywa jego niezwykły talent matematyczny. Namawia go na rozpoczęcie studiów, a także na spotkania z terapeutą (Williams), który ma mu pomóc poradzić sobie z negatywnymi emocjami. I to właśnie ta drugoplanowa rola, którą Williams wywindował do mistrzowskiej kreacji usuwającej w cień pierwszoplanowe postacie, przyniosła mu złotą statuetkę.
Rok później powstał "Patch Adams", gdzie wystąpił w opartej na faktach historii niezwykłego lekarza i prekursora "śmiechoterapii". Po próbie samobójczej i pobycie w psychiatryku bohater przechodzi przemianę i postanawia pomagać innym. Kończy studia medyczne i zostaje lekarzem. Jego niekonwencjonalne metody, (Patcz leczy, bawiąc), zapewniają mu grono przyjaciół, ale i przeciwników. Z perspektywy czasu "Patch Adams" wydaje się niemal zbeletryzowaną biografią aktora. Tyle tylko, że z happy endem, którego zabrakło w jego życiu.
Steve Martin, który wielokrotnie występował z Williamsem, mówi, że na scenie radził sobie znacznie lepiej niż w życiu. Był typem wrażliwca, dlatego nawet w zabawnych filmach, potrafił do głębi poruszyć. Wspomina też, jak wiele kosztowało go trzymanie się z dala od narkotyków, po które sięgał znowu, gdy robiło się ciężko. Jak wtedy, gdy rozpadło się jego drugie małżeństwo.
Słynął z nieustannego wspierania bezdomnych, chorych, samotnych. Potrafił tygodniami występować za darmo, by opłacić spektakularną operację chorego dziecka albo fana.
Największe problemy miał jednak z tym, by pomóc sobie. Pod koniec życia, nim dopadła go choroba, uzależnił się od alkoholu. Ze strachu. Czego się bał? Że nie jest dość dobry. Jako artysta, mąż, ojciec... Dopadał go strach, a los sprawił, że w końcu zawładnęła nim choroba.
Największe role Williamsa przypadły na wiek XX, choć w ostatniej dekadzie życia dane mu było nareszcie zagrać czarne charaktery. Jak choćby w "Zdjęciu w godzinę" Romaneka, gdzie wcielił się w psychopatycznego sprzedawcę, prześladującego klientkę. Jest ciepły, życzliwy, by w jednej sekundzie zmienić się w autentycznego potwora.
Ostatnie dwa lata były dla aktora piekłem. Przyjaciele nie poznawali go. Zniknęło wszystko to, co było jego znakiem rozpoznawczym: błysk w oku, szalona energia, radość z pracy, którą kochał, a przede wszystkim chęć życia. Brał leki na Parkinsona, a przecież nie na niego chorował.
Ostatnią rolą Williamsa był wprowadzony na ekrany po jego śmierci "Choleryk z Brooklynu", który w świetle naszej wiedzy o nim, okazał się swoistym epitafium dla aktora. Oto sfrustrowany i wściekły na świat prawnik, skłócony z żoną i synem, jedzie na rutynową wizytę do lekarza. W gabinecie słyszy, że ma tętniaka mózgu i... zostało mu tylko 90 minut życia. Choć wie, że czasu mało, zamierza w jego granicach naprawić życiowe błędy. W pewnym momencie mówi: "Na moim nagrobku napisane będzie: ‘Zmarł nagle, w 2014 roku’. A przecież tak właśnie stało się z Williamsem.
Zdaniem Susan Williams, tym co sprawiło, że Robin odebrał sobie życie, było przekonanie, że traci rozum. "Nie mogę zresetować mojego chorego mózgu"- powtarzał zrozpaczony. Wdowa dodaje, że odkrycie, z czym zmagał się mąż, pomogło jej pogodzić się z jego odejściem: "Właśnie wtedy zaczęło się moje własne uzdrowienie. Robin doświadczył czegoś, co było przerażające. Wiemy, że nie był szalony. Że był chory. Jego mózg go dezinformował" - powiedziała w czasie konferencji "Life Itself".
"Pojawił się w naszym życiu jako kosmita, a udało mu się dotknąć każdego elementu naszego człowieczeństwa" - mówił, żegnając Robina Williamsa w 2014 roku prezydent Barack Obama. Jego profesor dramatu, James Dunn wiedział, co mówi, przewidując, że będzie kimś wyjątkowym.