Reklama

"Nie byłem fanem Nolana, ale ten film wysadza drzwi z zawiasów. Jeśli zamierzasz zobaczyć tylko jeden film w kinie w tym roku, niech to będzie ‘Oppenheimer’" - napisał po premierze filmu współtwórca "Taksówkarza" i "Wściekłego byka" wybitny scenarzysta Paul Schrader. I chyba nikt celniej nie oddał emocji, jakie film Nolana w nas budzi, jego ciężaru gatunkowego, a wreszcie realizacyjnej doskonałości.  

Nolan od lat myślał o nakręceniu filmu o Robercie Oppenheimerze. Od dawna też powtarzał, że to najważniejsza postać w historii ostatniego stulecia - w skali całego świata. Podstawą scenariusza stała się głośna, nagrodzona Pulitzerem biografia Kaia Birda i Martina J. Sherwina "Oppenheimer. Triumf i tragedia ojca bomby atomowej". 700-stronicowa biografia jednego z największych fizyków teoretycznych w historii, opowiada o jego życiu od dzieciństwa aż do śmierci. Autorzy poświęcili pracy nad nią aż 25 lat. To w zasadzie bardzo długi reportaż, zgodnie z wymogami gatunku, poparty setkami źródeł. Zadbali o obiektywizm, przedstawiając najbardziej kontrowersyjne wydarzenia z życia naukowca z perspektywy kilku osób - począwszy od wywiadów z jego przyjaciółmi, poprzez rękopisy, prace naukowe, aż po akta FBI. A że film w sferze faktograficznej jest wierny książce, umieszczenie w nim tak okazałej ilości zdarzeń, musiało odbić się na metrażu. Ostatecznie dobił on do 180 minut, co początkowo budziło obawy. Zapewniam jednak, że ani razu nie zdarzyło mi się spojrzeć na zegarek, bo obraz trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty.

Reklama

Z pewnością nikt nie będzie zaskoczony, że narracyjną konstrukcję reżyser buduje jednak po swojemu. "Po nolanowsku". Całkiem na nowo. Dramatyzując proces przeradzania się wielkiej nadziei, w jakiego zagrożenie dotąd nie znał świat, burzy chronologię zdarzeń, dzieląc swoją opowieść na trzy plany czasowe, które nawzajem się przeplatają. Dzięki genialnej pracy montażystki Jennifer Lane, te trzy równolegle prowadzone narracje spinają się precyzyjnie. Sporą ich część stanowią stopniowo rozwijające się retrospekcje, w których najpierw widzimy przebłysk czegoś, potem trochę więcej, a na koniec całość.

"Oppenheimer" to film wymagający, zmuszający widza do nieprzerwanej koncentracji i skupienia przez całe 180 minut, ale naprawdę warto mu je poświęcić. To bez wątpienia też film najmniej "nolanowski", bo reżyser zdążył nas przyzwyczaić do wielkich widowisk i imponujących efektów specjalnych. Tymczasem jakieś 90 proc. filmu wypełniają rozmowy facetów w zamkniętych pokojach. I mimo to wcale nie mamy poczucia, że jest przegadany.

"Oppenheimer" to także najlepszy film Nolana. Tak spektakularny, że jeśli nie rozbije w przyszłym roku oscarowego banku, będzie to znaczyło, że akademicy postradali rozum.

Geniusz i Projekt Manhattan

"Oppenheimer" różni się od pozostałych filmów tego reżysera nie tylko tym, że nad widowisko przedkłada relacje międzyludzkie i moralny konflikt, jaki przeżywa główny bohater. (Niestety, po fakcie). To również pierwsza opowieść reżysera zakorzeniona w faktach historycznych, przynajmniej w części powszechnie znanych. (Nie licząc "Dunkierki", która miała jednak fikcyjnych bohaterów).

Od pierwszych scen widać, że Nolan jest zafascynowany swoim bohaterem, że skupia się na Konsekwencjach dla świata dokonań Oppenheimera, ale nie traci dystansu do niego. Film opowiadany jest z perspektywy głównego bohatera, a reżyser i zarazem współscenarzysta przyznał, że scenariusz pisał w pierwszej osobie. Dzięki temu mamy poczucie, że dostaliśmy coś w rodzaju skanu/tomografii mózgu bohatera, bowiem mamy wgląd do kłębiących się w nim myśli, pytań, lęków, a wreszcie obsesji.

Oppenheimer bez wątpienia był geniuszem. Wszechstronnie utalentowany - znał kilkanaście języków, z których każdy potrafił opanować do perfekcji w kilka tygodni, interesował się w zasadzie wszystkim. Choć poświęcił się naukom ścisłym, z powodzeniem mógłby odnosić sukcesy także w humanistycznych, które również studiował. W wieku 22 lat miał już doktorat z fizyki, a wkrótce  założył amerykańską szkołę fizyki teoretycznej. Dzięki retrospekcji poznajemy jego młodzieńcze lata, w tym co najmniej dwuznaczne wydarzenia. Z tego okresu najbardziej zapada w pamięć scena, w której młody Robert omal nie zostaje...mordercą, próbując otruć swojego wykładowcę, do czego na szczęście nie dochodzi. Śledzimy też udrękę Oppenheimera, którego odkrycia będące jego wkładem w rozwój teorii kwantowej, Nolan przeplata obrazami reakcji łańcuchowych, (wszystko nakręcone w IMAXIE), podprowadzając nas do kluczowego momentu w jego zawodowym życiu. Mowa oczywiście o zaangażowaniu Oppenheimera w projekt powstawania bomby atomowej, nazwany potem Projektem Manhattan, którego szefem w Los Alamos, w Nowym Meksyku został właśnie nasz bohater. Charyzmatyczny lider, ale także próżny narcyz i arogant.

Był rok 1942, trwała druga wojna światowa. Istniały obawy, że naziści są bliscy skonstruowania bomby atomowej i projekt miał wyprzedzić ich w nuklearnym wyścigu. Jego punktem kulminacyjnym była udana detonacja bomby 16 lipca 1945 roku, w ramach eksperymentu Trójca. Ten apokaliptyczny wkład w naukę przyniósł Oppenheimerowi przydomek "Amerykańskiego Prometeusza", stąd tytuł jego biografii. Mit Prometeusza patronuje także filmowi. Jak wiadomo grecki bóg, ukradł wbrew woli Zeusa ogień i dał go człowiekowi. Za karę został przywiązany do skał Kaukazu, gdzie codziennie przylatywał sęp i wyjadał mu wątrobę, która wciąż odrastała. Jego męka miała trwać bez końca.

Poczucie winy, które pojawiło się u Oppenheimera dopiero po spuszczeniu bomby na Hiroszimę i Nagasaki, miało nie opuścić go już do końca życia. Ze zdumieniem śledzimy niepojętą wręcz naiwność fizyka, który wytyka prezydentowi Trumanowi (Gary Oldman): "Mam krew na rękach", po czym zostaje wyrzucony z jego gabinetu. Zupełnie jakby nie zdawał sobie sprawy, w jakim celu bomba została skonstruowana... 

Oppenheimer nie rozumiał polityków, ani wojskowych, którzy bezlitośnie wykorzystywali go do swoich celów i kontrolowali Projekt Manhattan.

Przebudzenie

Przed premierą filmu sporo spekulowano na temat tego, jak reżyser, który zapowiedział, że nie użyje efektów komputerowych, metodą analogową odtworzy eksplozję pierwszej bomby w ramach projektu. I trzeba przyznać, że scena robi niesamowite wrażenie.

Hoyte van Hoytem, autor zdjęć do filmów Nolana, pytany o wybuch atomowy w "Oppenheimerze" wyznaje: "Tworzyliśmy eksperymenty naukowe. Zbudowaliśmy na przykład akwarium z prądem wewnątrz. Wrzuciliśmy do niego drobinki srebra. Mieliśmy balony z metalu i podświetlone od środka. Zderzaliśmy ze sobą różne przedmioty, które odbijały się od siebie jak piłeczki pingpongowe. To wszystko było naprawdę niezwykłe".

Ale na tym nie koniec. Tam, gdzie spodziewamy się donośnych, huczących wręcz z głośników dźwięków, panuje niemal całkowita cisza, a my wsłuchujemy się w oddechy sąsiadów niezagłoszone odgłosem wybuchu. Ci, którzy spodziewali się, że reżyser pokaże bombardowanie japońskich miast, będą zawiedzeni. Nolan uznał to za niemoralne. Słusznie napisał laureat dziennikarskiego Pulitzera Matt Seitz, że "dostaliśmy film, którego najbardziej spektakularną atrakcją filmu okazała się nie bomba, ale ludzkie twarze". Mnóstwo twarzy, które głównie mówią, albo słuchają. Dziesiątki nazwisk wybitnych naukowców, którzy naprawdę pracowali przy projekcie. Przede wszystkim jednak twarz Cilliana Murphy’ego, który w roli Roberta Oppenheimera zagrał rolę życia.

Owszem, film pokazuje, co bomba atomowa robi z ludzkim ciałem, ale udręczony Oppenheimer wyobraża sobie, jak wybuch dotyka Amerykanów. Resztę swojego życia fizyk poświęcił kwestii ograniczania użycia broni jądrowej. Bezskutecznie próbował powstrzymać wyścig zbrojeń nuklearnych między Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim. Oskarżył też rząd o to, iż Japonia gotowa była poddać się już przed bombardowaniem.

Szybko został uciszony za pomocą jednego z najbardziej skutecznych wówczas narzędzi nacisku politycznego - antykomunistycznej histerii. Został zaatakowany za osobiste powiązania z partią komunistyczną jego bliskich - brata Franka, żony Kitty (Emily Blunt) i byłej kochanki Jean Tatloca (Florence Pugh). Oskarżono go nawet o działalność szpiegowską. To był akt publicznego upokorzenia. Zwłaszcza że bliscy zerwali dawno kontakty z komunistami, a powiązania znane były FBI, jeszcze nim objął kierowanie projektem.

Ten wątek narracyjny wypełnia drugi plan czasowy, a śledzimy go w trakcie przesłuchania Oppenheimera, który próbuje odnowić swój certyfikat bezpieczeństwa, pracując dla Komisji Energii Atomowej USA. Nolan pokazał jaką farsą było przesłuchiwanie go przez komisję rządową.

Nie zdradzając szczegółów wypada wspomnieć jeszcze o postaci Lewisa Straussa granego przez Roberta Downeya, Jr..  przewodniczącego Komisji Energii Atomowej i zarazem głównego oponenta Oppenheimera. To trzeci wątek narracyjny, nakręcony w czerni i bieli, będący opowieścią o małostkowości i zazdrości. Strauss jest jak Salieri dla Mozarta - Oppenheimera, (kiedyś też studiował fizykę, ale z marnym skutkiem) i przez lata robił wszystko, by zniszczyć mu karierę. (Nolan zalecił zresztą obu aktorom ponowne obejrzenie "Amadeusza" Miloša Formana). Downey Jr jako Strauss stworzył wielką kreację.

Przebił ją chyba jedynie Murphy w głównej roli, choć ilość oscarowych kreacji, wielkich, czasem nawet epizodycznych ról, przyprawia w tym filmie o zawrót głowy.

Cillian Murphy w roli życia

Wychodząc z kina po trzygodzinnej projekcji "Oppenheimera" nie mamy wcale pod powiekami, jak można by podejrzewać, sceny wybuchu bomby. To co naprawdę w nas zostaje, to pokazywana w dużym zbliżeniu twarz Cilliana Murphy’ego o mocno zarysowanych kościach policzkowych i przejrzystych, jasnoniebieskich oczach. Aktor bardzo wychudł na potrzeby roli, bo Robert Oppenheimer całe życie był wyjątkowo szczupły. Mimo to fascynujący, podobał się kobietom, z czego skwapliwie korzystał.

Twarz Murphy’ego najczęściej wyraża smutek. Czasem zdumienie albo ból. Zwłaszcza pod koniec filmu widać wyraźnie, że cierpi. Tak naprawdę wszystko jest w jego oczach. W scenie gdy do Oppenheimera dociera w końcu, że wraz ze swoją ekipą sprawił, że zniszczenie ludzkości jest na wyciągnięcie ręki, i cytuje fragment z Bhagawadgity - jednej ze świętych ksiąg hinduizmu: "Teraz stałem się śmiercią, niszczycielem światów", z ekranu spogląda na nas twarz szaleńca. Nie ma powrotu do świata sprzed wynalezienia bomby.

Kiedy przed trzema laty Christopher Nolan zadzwonił do Murphy'ego, powiedział mu: "Słuchaj, napisałem scenariusz. Jest o Oppenheimerze. Chciałbym, żebyś to ty go zagrał". Murphy wspomina, że nie mógł w to uwierzyć. Od lat marzył o głównej roli u Nolana.

Wcześniejsza współpraca Murphy’ego z Nolanem obejmowała drugoplanowe role w trzech filmach o "Mrocznym Rycerzu", w "Incepcji" i "Dunkierce". Aktor ubiegał się także o rolę Batmana, ale rolę dostał Christian Bale. O jego aktorstwie krytycy piszą, że jest "ciche i nadzwyczajnie intensywne".

- Nie ma zbyt wielu aktorów, którzy mogą zamienić się w inną osobę na trzy bite godziny - mówi w rozmowie z "Total Film" Nolan. - Postawiłem aktorowi wymagania, którym niewielu artystów w historii kina byłoby w stanie sprostać.  Cillian zaskakiwał mnie na planie dzień w dzień. A kiedy weszliśmy do montażowni, by złożyć ten występ w całość, zobaczyłem w nim samą prawdę - opowiada reżyser.

Nie wiem, czy zapatrzone w siebie Hollywood w ogóle kojarzy Cilliana Murphy’ego jako odtwórcę głównej ról, w świetnej kreacji Tommy'ego Shelby'ego, w emitowanym  przez 9 lat serialu "Peaky Blinders". I oczywiście w "Śniadaniu na Plutonie" Neila Jordana. Ktoś napisał, że wygląda jak "renesansowy obraz świętego Sebastiana" - niezwykle kształtna głowa kontrastująca z przezroczystymi niebieskimi oczami. W "Oppenheimerze" Murphy ma oczy szaleńca, innym razem męczennika, jakim chyba fizyk czuł się po publicznym upokorzeniu.

Jest aktorem metodycznym i słuchając o tym, jak pracuje, nie sposób nie przywołać wielkiego Daniela Day-Lewisa, który niestety, porzucił zawód. Jest nieśmiały i mniej pewny siebie od niego, ale pracują w podobny sposób. Obu też można pozazdrościć charyzmy. 

Robert Downey Jr pytany o "Oppenheimera" powiedział: "Nigdy jeszcze nie widziałem, by ktoś poświęcił tyle dla roli, co Cillian Murphy dla filmu Nolana". Grająca jego żonę w filmie Emily Blunt, (kolejna znakomita kreacja), wspomina z kolei, że ich praca przypominała "letni obóz" - aktorzy podczas produkcji mieszkali wszyscy razem w Nowym Meksyku. Mimo to Murphy spędzał większość czasu wolnego od zdjęć, sam.

- Chodziliśmy na wspólne kolacje, ale Murphy’ego nie było z nami. Ogrom tego, co musiał wziąć na siebie, był wręcz nie do ogarnięcia. Po prostu nie mógł. Jego mózg był całkowicie wypełniony postacią Oppenheimera - opowiada Blunt.

Aktor przyznaje, że ten rodzaj presji sprawiał, że izolował się od otoczenia. Na zdjęciach z planu widać, że nawet podczas przerw stał z boku, wycofany i cichy. Zabierał głos tylko wtedy, gdy stawał się Robertem Oppenheimerem. Niesamowite tempo, w jakim pracował Nolan, przemierzając Stany Zjednoczone, ułatwiało mu też pomijanie posiłków i utratę wagi. Zaczął zapominać o jedzeniu w taki sam sposób, w jaki zaczął zapominać o śnie. "Przekroczyłem próg, w którym nie martwiłem się o jedzenie ani o nic.. Ale to było dobre, ponieważ taki był Oppenheimer. Nigdy niemal nic nie jadł, żywił się głównie papierosami Chesterfield i Martini z limonką. Papierosy i fajki. W końcu to go zabiło"- opowiada Murphy dziennikowi "The Guardian". (Fizyk zmarł na raka w 1967 roku).

- Jaka kombinacja - ambicja, szaleństwo, złudzenie, głęboka nienawiść do nazistowskiego reżimu - pozwoliła temu wybitnemu fizykowi zgodzić się na eksperyment, o którym wiedział, że może unicestwić ludzkość?- zastanawia się Murphy podczas tej samej rozmowy. Jest zdania, że jego bohater był pełen sprzeczności - wszechstronny, niezwykle atrakcyjny intelektualnie i charyzmatyczny, ale tak naprawdę niepoznawalny. Nolan dodaje, że Oppenheimer był "zdecydowanie najbardziej dwuznaczny i paradoksalny, ze wszystkich bohaterów moich filmów". Nie pomijając Batmana.

Ale Murphy lubi takie skomplikowane, niejednoznaczne postacie. Twórców, którzy niekoniecznie preferują tradycyjny sposób opowiadania historii również. Lubi scenariusze, które dotykają wszystkich zakamarków ludzkiej kondycji, także tych wstydliwych. Jeśli dodać do tego jego wyjątkową umiejętność portretowania wnętrza, (a może tym razem mózgu?) bohatera, manifestowanie wielkich emocji bez uciekania się do słów i niezwykłą energię, okaże się, że mówimy właśnie o postaci Roberta Oppenheimera, którego zagrał u Nolana. 

Będzie deszcz Oscarów?

Nolan nakręcił film wybitny. Hipnotyczne, wielowarstwowe kino, stawiające pytania o patriotyzm, granice władzy, o odpowiedzialność za innych. Kto wie, czy racji nie mają ci, którzy deklarują, że to najważniejszy tytuł ostatniej dekady, (a nawet XXI wieku), choć o tym przekonamy się za kolejne 20, 30 lat, jeśli okaże się uniwersalny. Czy posypie się deszcz Oscarów, dowiemy się dopiero wiosną 2024 roku.

Dziś, dla nas "Oppenheimer" jest również w przejmujący sposób aktualny. W czasach gdy u naszych najbliższych sąsiadów toczy się wojna, a Putin wciąż trzyma palec przy atomowym guziku, film Nolana ogląda się z sercem w gardle. Nawet jeśli dobrze wiemy, że świat już został zniszczony ponad siedem dekad temu, wraz z wynalezieniem narzędzi do jego zagłady. Oppenheimer zbudował bombę, a potem zaczął walkę o ograniczenie możliwości jej użycia. Uwolniony z butelki dżin nie da się już jednak zamknąć z powrotem.