Reklama

Katarzyna Pruszkowska: Jakie emocje najczęściej towarzyszą osobom po stracie?

Natalia Harasimowicz: - Zanim zaczniemy rozmawiać o emocjach towarzyszących żałobie, chciałabym zaznaczyć, że każda z nich jest w porządku i żadnej z nich nie powinniśmy się dziwić. Zwracam na to uwagę, ponieważ zdarza się, że jedne emocje są przez otoczenie bardziej zrozumiałe i przyjmowane jako "naturalne", a inne odrzucane czy oceniane. A, zwłaszcza zaraz po stracie, poczuć można naprawdę wszystko.

Reklama

Odruchowo myślimy o smutku

Emocjami czy stanami, które najbardziej kojarzą się z żałobą i rzeczywiście często jej towarzyszą, są smutek, przerażenie, niedowierzanie czy szok. Jednak w gabinecie równie często spotykam się ze złością. Pacjenci złoszczą się na osobę, której już nie ma - za to, że w ogóle odeszła albo że zrobiła coś, co "przyczyniło się" do jej śmierci, np. jechała zbyt szybko samochodem. Zresztą nic w tym dziwnego, bo złość jest emocją, która mówi o tym, że coś straciliśmy, coś nam zabrano, czegoś nie możemy mieć.

Wstydzimy się niektórych uczuć?

- Jednym z takich uczuć, które również mogą zostać ocenione negatywnie, jest ulga. Pamiętam panią, która trafiła do mnie po niespodziewanej śmierci męża. Byli razem przez wiele lat, ale ich małżeństwo nie należało do szczególnie udanych, mieli także kłopoty finansowe. Po odejściu partnera wszystko zaczęło się lepiej układać - dziecko otrzymało rentę, pani znalazła pracę i finansowo stanęła na nogi, zauważyła też, że już nie znikają jej pieniądze, które mąż prawdopodobnie wydawał "na boku". W domu zapanował spokój. Nic dziwnego, że początkowy szok związany z odejściem męża zastąpiła właśnie ulga. Podobne emocje towarzyszyły innemu pacjentowi. Jego ojciec miał silne skłonności autodestrukcyjne i choroby przewlekłe, których nie chciał leczyć, a na dodatek często sięgał po alkohol. Z czasem u syna zaczęły pojawiać się niepokojące objawy, był m.in. diagnozowany w kierunku astmy, bo miał problemy z oddychaniem. Dopiero w terapii okazało się, że te objawy są związane z zaburzeniem lękowym, które pojawiło się w związku z trybem życia ojca. Pacjent ciągle bał się, że ten w końcu umrze, przez co żył w ciągłym napięciu. A kiedy ojciec faktycznie zmarł, okazało się, że pojawiła się przede wszystkim ulga.

Podejrzewam, że takiej uldze mogą czasem towarzyszyć wyrzuty sumienia.

- Oczywiście! Wyrzuty sumienia, a nawet wstyd. Tymczasem ulga może wynikać z miłości do osoby, która odeszła. Jeśli kogoś kocham, to życzę mu jak najlepiej. Skoro tak, to nie życzę mu nieznośnego cierpienia. W takim kontekście śmierć, rozumiana jako kres cierpienia, rzeczywiście może być witana z ulgą - co nie znaczy, że "życzyliśmy" komuś śmierci. Przeciwnie, chcieliśmy dla tej osoby tego, co najlepsze, przede wszystkim dni bez bólu czy strachu.

Mówimy teraz o odejściu związanym z chorobą. Zastanawiam się, jak mogą różnić się nasze emocje, biorąc pod uwagę rodzaj śmierci - w jakiś sposób spodziewanej, np. po długiej chorobie, lub nagłej, np. w wyniku wypadku.

- Ponieważ ciężkie choroby zazwyczaj wiążą się z przyjmowaniem środków przeciwbólowych czy uspokajających, chorzy z czasem coraz częściej "odpływają", przesypiają większą część dnia. Bliscy dzień po dniu obserwują te zmiany w kondycji, zachowaniu i samopoczuciu chorego, więc mogą się, jeśli nie "przygotować" to nastawić na to, co ma nadejść. Oczywiście nie w każdym przypadku, bo są osoby, które wypierają fakty i żyją w zaprzeczeniu. Na przykład będą chodzić od jednego specjalisty do drugiego i szukać kogoś, kto zakwestionuje bolesną diagnozę, zaproponuje inne metody leczenia; odwrócą się od medycyny konwencjonalnej i zwrócą w stronę alternatywnych metod. To jedna droga. Drugą jest akceptacja stanu chorego, która może wiązać się z tym, że żałoba zacznie się wcześniej, jeszcze zanim bliska osoba umrze. W takim przypadku emocje związane ze śmiercią mogą być mniej intensywne niż te, które pojawiają się po śmierci nagłej, która zawsze jest odbierana jako przerażająca, szokująca i niewytłumaczalna. Początkowo trudno zrozumieć, że ktoś, kto przed chwilą był z nami, odszedł na zawsze, został wyrwany z naszego życia niespodziewanie, bez możliwości pożegnania. To trudne także dlatego, że nagle zostajemy skonfrontowani także z własną śmiertelnością i kruchością; z faktem, że i my kiedyś umrzemy. To może wywołać lęk, ale może także sprawić, że zaczniemy nieco inaczej przyglądać się swojemu życiu. Zacząć żyć tak, by na przysłowiowym łożu śmierci więcej wspominać, a mniej żałować.

Wspomniała pani o zaprzeczaniu - to termin, który często pojawia się w literaturze psychologicznej. Mogłaby pani wyjaśnić, jak w praktyce wygląda ten mechanizm w przypadku mierzenia się z odchodzeniem i żałobą?

- Na etapie niepomyślnej diagnozy zarówno chory, jak i bliscy, mogą uważać, że lekarze się mylą, być sceptyczni wobec ich umiejętności lub reagować agresją np. na propozycję rozpoczęcia leczenia paliatywnego czy konsultacji w hospicjum. Miałam pacjenta, który tak właśnie próbował mierzyć się z druzgocącą informacją o śmiertelnej chorobie partnerki - powtarzał, że lekarze są niekompetentni, awanturował się, zapowiadał pisanie skarg.  Zdarza się, że pacjenci czy ich bliscy podejmują działania, które z boku mogą wyglądać na nieracjonalne - np. biorą duży kredyt na opłacenie leczenia za granicą, choć prognozowany czas życia chorego prawdopodobnie nie pozwoli mu go nawet rozpocząć. Z kolei po śmierci bliskiej osoby zaprzeczenie może wyglądać tak, że wiemy, że ktoś odszedł, ale ciągle mamy nadzieję, że np. po powrocie do domu go zastaniemy, a cała sytuacja okaże się jedną wielką pomyłką. Albo sądzimy, że jego nieobecność jest czasowa, np. wyjechał, jest w szpitalu, w dłuższej delegacji. Pewnie czytelnikom może się to teraz wydawać zupełnie nielogiczne, ale to całkiem naturalna reakcja naszego umysłu w obliczu straty. Zaprzeczenie może się także wiązać z tłumieniem emocji, czyli ktoś opowiada o tym, że stracił bliską osobę i właśnie organizuje pogrzeb. Zapytany, jak się czuje, powie: "dobrze", "normalnie", "a dużo z tym wszystkim roboty". W ten sposób próbuje chronić się przed poczuciem tej sytuacji, bo boi się, że emocje go "pochłoną".

Że jeśli zacznie płakać, to już nie przestanie?

- Tak. Zresztą my często boimy się silnych emocji, nie tylko związanych ze stratą. Tymczasem warto pamiętać, że nawet te o najsilniejszym natężeniu w końcu się uspokajają, a organizm wraca do równowagi. W ich przeżywaniu nie ma niczego niebezpiecznego.

Na początku powiedziała pani o ocenianiu, a mi przypomniała się teraz historia znajomej, która kilka godzin po śmierci bliskiej osoby poszła, jak co tydzień, na zajęcia jogi. Potem opowiadała mi, że to zachowanie wzbudziło wiele nieprzychylnych komentarzy w jej otoczeniu.

- Zacznę od tego, że ta pani zareagowała bardzo zdrowo na trudną sytuację, w której się znalazła i że nikt nie miał prawa oceniać tego, co w danym momencie jest dla niej najlepsze. Natomiast nie ma co ukrywać, że ludzie uwielbiają oceniać. Częściowo jest tak dlatego, że to pomaga nam poukładać sobie rzeczywistość w taki sposób, by była czarno-biała, a przez to bezpieczna i przewidywalna. Temu właśnie służą te wszystkie kategorie "wypada - nie wypada", "powinno się - nie powinno się". Bo nieprzewidywalne zachowania innych wywołują w nas dyskomfort i zmuszają do myślenia o tym, dlaczego postępujemy tak, a nie inaczej. Na przykład, dlaczego uważamy, że kobieta po stracie powinna ubrać się w czerń i siedzieć w domu, a nie chodzić na siłownię? Może dlatego, że boimy się z nią spotkać? Że ewentualna rozmowa z nią mogłaby sprawić nam kłopot, bo tak w zasadzie to nie wiemy, co powiedzieć i jak się zachować? Sama zawsze zachęcam moich pacjentów, żeby uważnie przyglądnęli się temu, co denerwuje ich u innych. Często można w ten sposób dokonać naprawdę interesujących odkryć.

Wróćmy jeszcze na moment do tych "nieszablonowych" emocji towarzyszących żałobie - rozmawiałam niedawno z osobą, która powiedziała mi, że zdarza jej się zazdrościć innym, że "mają lepiej", że to nie ich życie zostało wywrócone do góry nogami. Oczywiście tym refleksjom towarzyszyło zakłopotanie.

- A tymczasem wiele osób w sytuacji straty czuje zazdrość. Nic w tym dziwnego, przecież nie mieszkamy na bezludnej wyspie i widzimy, że inni mają to, co my mieliśmy lub o czym marzymy. To bardzo ludzkie, tym bardziej, że jeśli czegoś bardzo pragniemy, skupiamy na tym naszą uwagę. Dlatego kobiety, które bardzo chcą zostać matkami, "nagle" zaczynają widzieć dookoła siebie same ciężarne. Tę zazdrość mogą dodatkowo wzmacniać reakcje otoczenia. Wyobrażam sobie, że kobiecie, która ledwo co pochowała męża, może być trudno słuchać o zaręczynach czy ślubach; tak samo jak tej, która poroniła, uczestniczyć w rozmowie dotyczącej wyboru gadżetów dla dziecka znajomej. Jedna z pacjentek, która była w żałobie, opowiadała mi kiedyś, że podczas przerwy w pracy jej kierowniczka wybierała ubranka dla swojego dziecka, a koleżanka opowiadała o swoim weselu. Oczywiście miały do tego prawo, ale pytanie, czy w obliczu żałoby nie mogły np. robić tego w kuchni, czy po godzinach pracy. Dla mnie to przykład takiej małej empatii, która nie pozwala wczuć się w sytuację drugiej osoby.

Zakładam, że również takie zachowanie można próbować jakoś wyjaśnić?

- Tak, na przykład właśnie wspomnianą już chęcią unikania trudnych tematów. Wiemy, że ktoś przeżywa żałobę, ale nie chcemy słuchać o jego emocjach, więc je "zagadamy" - plotkując, opowiadając o naszych planach, przekierowując rozmowę na tematy związane z pracą. Nie chcemy słuchać o pustce, rozpaczy, rozsypce życiowych planów, bo wtedy może dotrzeć do nas to, że w każdej chwili możemy znaleźć się w takiej samej sytuacji.

A więc - strach.

- Przed nieznanym, bolesnym, a przecież - nieuniknionym. Poza tym strata, a szerzej - cierpienie, zmieniają. Otoczenie chciałoby, żeby po kilku tygodniach czy miesiącach osoba, która jest w żałobie, powoli zaczęła zachowywać się jak, dawniej, a w zasadzie być dawną sobą. To jest jednak niemożliwe. Na przykład kobieta, która jest w ciąży, a poprzednią poroniła, może nie być taka beztroska, jak wcześniej; może mieć tendencję do zamartwiania się, a radość może mieszać się silnym lękiem. To jest naturalne. Otoczenie oczekuje od nas pewnej stałości i przewidywalności, bo dzięki temu samo nie musi się zmieniać i dopasowywać do nowych okoliczności. Dlatego zdarza się, że takie trudne przeżycia jak śmierć bliskiej osoby czy choroba są końcem przyjaźni. Może na przykład być tak, że osoba po stracie, doświadczoną kruchością życia, postanowi je zmienić. Zacznie realizować swoje marzenia, nie będzie już tak ugodowa, nauczy się stawiać granice. To nie będą wygodnie zmiany dla każdego, więc nie dla każdego w tym "nowym życiu" będzie miejsce.

Mówi pani o zmianach, a mi do głowy przyszło słowo "proces", bo pewnie to wszystko zaczyna się wcześniej - w przypadku osób, które towarzyszyły chorym, jeszcze kiedy bliscy żyli.

- Jak najbardziej, bo bycie takim towarzyszem czy opiekunem jest bardzo wymagające i psychicznie obciążające. W Polsce panuje duży opór przed oddawaniem bliskich do domów opieki czy zakładów opiekuńczo-leczniczych, a często nawet przed korzystaniem z doraźnego wsparcia w postaci pielęgniarki. Tymczasem większość opiekunów nie ma kwalifikacji, by zaopiekować się ani ciałem, ani emocjami osób chorych - to potrafią terapeuci, psychiatrzy, lekarze, zwłaszcza ci, którzy pracują z osobami w terminalnych stadiach choroby. Czują, że muszą dbać o chorego, więc zapominają o sobie. A nawet jeśli nie zapominają, to czują się winni, jeśli próbują zrobić coś dla siebie, trochę na zasadzie: "to ja tu jeżdżę na rowerze, cieszę się piękną pogodą, a on/ona tam leżą i myślą o najgorszym". Wiele osób z czasem zupełnie rezygnuje ze wszystkiego, co może sprawiać radość czy pozwolić na chwilę zapomnieć o trudnościach. Mają też o wiele mniej zasobów, by radzić sobie w trudnych sytuacjach, bo często musiały "odwiesić na kołek" swoje życie, plany, aspiracje. W idealnym świecie mielibyśmy świetnie rozwinięty program pomocy opiekunom, ale póki co jest jak jest. Nierzadko jest tak, że  po śmierci bliskich ci najbliżsi, którzy sprawowali opiekę, trafiają do terapeutów z diagnozą traumy, PTSD, depresją lub zaburzeniami lękowymi.

Przyszło mi do głowy, że żałoba nie wiąże się wyłącznie z tą największą stratą, czyli śmiercią bliskiej osoby, ale zawiera w sobie cały szereg małych utrat - choćby dawnej beztroski, wspólnych planów, wsparcia, poziomu życia.

- Jak najbardziej, powiem nawet więcej - to one mogą być tym, co naprawdę traumatyzuje. Bo z żałobą jesteśmy sobie w stanie poradzić. Możemy zmarłą osobę ukochać, wspominać ją, zachować z nią w jakimś sensie relację nawet po jej odejściu. Jednak jeśli wiąże się ono także z utratą środków do życia, przyjaciół, planów, to jest naprawdę druzgocące i to często jest powodem szukania profesjonalnej pomocy. Tymczasem wiemy z badań, że osoby, które mają wsparcie otoczenia, łatwiej znoszą żałobę i łatwiej im zbudować swoje życie na nowo.

Jak powinno wyglądać takie towarzyszenie?

- Nie ma uniwersalnej recepty. Najlepiej, choć niekoniecznie najłatwiej, będzie zapytać: "czego teraz potrzebujesz? W czym mogę ci pomóc?". Są osoby, które będą potrzebowały na przemian mówić i płakać, inne będą wolały milczeć. Jedni chętnie zostaną sami, inni będą potrzebować towarzystwa. Zdaję sobie sprawę z tego, że nikt nie uczy nas, jak obchodzić się z osobami po stracie, zwłaszcza że zanikają już obrządki związane z żałobą, które dawniej pomagały ją przejść. Dlatego czasem nie wiemy, co powiedzieć, albo wydaje nam się, że to, co mówimy, jest pozbawione sensu albo nie na miejscu. Mimo to warto próbować. Natomiast chciałabym zaznaczyć, że takie towarzyszenie nie oznacza, że musimy zgadzać się na przekraczanie naszych własnych granic, zapominać o swoich potrzebach, poświęcać komuś każdą swoją wolną chwilę. Możemy towarzyszyć w żałobie, ale nie możemy przeżyć jej za kogoś innego.

- W ogromnej większości przypadków towarzyszenie nie wymaga żadnych wielkich interwencji, poza jednym przypadkiem - jeżeli widzimy, że ktoś może zrobić coś, co będzie zagrażało jego zdrowiu i życiu. Zdarza się, i to całkiem często, że po stracie bliskich ludzie mówią: "nie chcę bez niej żyć", "moje życie straciło sens’, "nie wyobrażam sobie bez niego swojego świata". Nie interpretujemy tych komunikatów jako świadczących o zamiarze podjęcia próby samobójczej, jednak jeśli towarzyszą im zmiany w zachowaniu, warto zachować czujność. Może to być np. mówienie o planowaniu odejścia, rozdawanie swoich rzeczy, diametralna poprawa nastroju. W takich przypadkach warto interweniować - zaproponować pomoc terapeuty, a jeśli sytuacja będzie niebezpieczna, wezwać pogotowie ratunkowe. Od razu uspokoję, że to nie są częste sytuacje. Jednak wspominam o nich po to, by czytelnicy wiedzieli, że czasem żałoba może przyjąć taki nieoczekiwany przebieg.

Pytałam o towarzyszenie także dlatego, że usłyszałam niedawno historię pani, której kilka miesięcy temu zmarł mąż. Jeszcze kiedy żył, razem z kilkoma innymi parami zaplanowali zagraniczne wakacje. Jednak teraz znajome - to ważne, bo rozmowę przeprowadziły panie, powiedziały, że wspólny wyjazd nie jest dobrym pomysłem i dobrze by było, żeby pani w żałobie z niego zrezygnowała. Ta propozycja była dla mojej rozmówczyni zaskakująca i bardzo bolesna, poczuła się wykluczona i właśnie - pozbawiona wsparcia.

- To bez wątpienia trudna sytuacja, jednak myślę, że warto popatrzeć na nią z kilku stron. Po pierwsze, pani jest dorosła i skoro opłaciła wakacje, może na nie pojechać. Po drugie, znajome może i miały dobre intencje, np. mogły pomyśleć, że przebywanie wśród par tylko pogorszy nastrój koleżanki w żałobie, ale nie umiały tego odpowiednio wyrazić. Po trzecie, znajomi mogli się bać, że towarzystwo osoby w żałobie zepsuje im wakacje - wyobrażali sobie, że ta pani będzie bez ustanku płakać, smucić się i żalić, choć wcale nie musiałoby tak być. To takie przyczyny, które od razu przyszły mi do głowy. Natomiast pomyślałam jeszcze o czymś innym. Zdarza się, że mamy do czynienia z osobami, które cierpią na pewne zaburzenia, np. borderline czy osobowość narcystyczną. Towarzyszenie im na co dzień bywa wyzwaniem, bo mają tendencję do zagarniania całej uwagi, zdarzają im się także nieadekwatne zachowania. A jeśli dodamy do tego żałobę, może okazać się, że, mówiąc kolokwialnie, otoczenie może nie udźwignąć intensywności emocji. Zwłaszcza jeśli trwają bardzo długo. Pamiętam panią, która przyszła na wizytę do szpitala psychiatrycznego, w którym pracowałam. Niemal przez cały czas trwania konsultacji opłakiwała zmarłego męża, więc sądziłam, że mam do czynienia z kimś, kto niedawno stracił bliską osobę. Jednak jakiś czas później tak samo zachowała się u koleżanki, a potem na grupie wsparcia. Okazało się wtedy, że jej mąż nie żyje od sześciu lat, a dla pani emocje są tak świeże, jakby straciła go przed kilkoma tygodniami. Używając tego przykładu, chciałam pokazać, że nie zawsze jest tak, że otoczenie jest nieczułe i nie chce stanowić dla osoby po stracie wsparcia. Po prostu bywa tak, że w grę wchodzą także inne czynniki, które znacząco to utrudniają - jak choćby zaburzenia psychiczne czy żałoba powikłana.

Powikłana, czyli nieprzeżyta do końca?

- Można tak powiedzieć, choć będzie to pewne uproszczenie. Generalnie jeśli żałoba podlega zmianom, czyli ktoś najpierw rozpacza, płacze, potem się wścieka, za chwilę rozczula - wszystko jest w porządku. Gorzej, jeżeli ktoś przez dłuższy czas zachowuje się tak, jakby "utknął" np. obsesyjnie myśli o zmarłej osobie, żyje w ciągłym napięciu spowodowanym jej brakiem,  cały czas nie może pogodzić się z tym, że bliskiej osoby nie ma. Charakterystyczne jest także pewne wycofanie się z życia, sięganie po leki uspokajające czy nasenne lub alkohol, koszmary senne, bezsenność. W takich sytuacjach osoby bliskie choćby nawet bardzo chciały i się starały, na ogół nie będą mogły pomóc, bo nie mają takich umiejętności. Pomóc może specjalista, dzięki któremu osoba w żałobie będzie mogła w końcu wrócić co życia. Owszem, innego, bo już bez obecności bliskiej osoby. Ale nie znaczy to, że gorszego.