Alla Pylhun mieszka w Trójmieście od siedmiu lat. Akurat odwiedzała rodziców Zoyę i Oleksandra w rodzinnej miejscowości Romanów, w obwodzie żytomierskim, gdy wybuchła wojna.
W tym samym czasie jej mąż, Iaroslav, był na rosyjskiej wyspie Sachalin, gdzie mieszka i pracuje. Iaroslav jest Rosjaninem. Poznali się w 2014 roku w Stanach Zjednoczonych. Oboje byli tam w ramach programu Work and Travel. Kilka lat później wzięli ślub. Swoje życie dzielą między punktami oddalonymi od siebie o ponad 10 tys. kilometrów.
Iaroslav wydobywa ropę na platformie na morzu. 24 lutego napisał do żony.
- Obudziłam się rano i przeczytałam wiadomość od męża, że jest wojna - opowiada Alla.
Musiała zmienić swoje plany. Postanowiła, że chce jak najszybciej opuścić Romanów, wrócić do Polski i tam czekać na męża. Wszystkie lotniska w Kijowie zostały natychmiast zamknięte. 27- latka zamówiła bilet autobusowy z Żytomierza do Gdańska, to była jej jedyna opcja.
- Pojechaliśmy od razu na dworzec, miałam jeszcze kilka godzin, ale bałam się, że będę musiała jeszcze zrobić test antygenowy, więc pojechałam szybciej - opowiada. - Długo czekaliśmy na autobus. Podchodziłam do kasy, pytałam, kiedy przyjedzie. Inni ludzie też czekali. Była już 14, a nie przyjechał nawet autobus, który miał odjechać do Gdańska o godzinie 9 - mówi.
O 16:30 autobusu dalej nie było. Kobieta nie mogła dodzwonić się na infolinię, miała duży problem z siecią internetową. Razem z nią czekało wiele osób. Dodzwoniła się w końcu około godziny 18:00. Dowiedziała się, że autobus nie pojedzie ani tego dnia, ani dzień później.
- Ojciec powiedział: musimy jakość zawieźć cię na granicę. Wróciliśmy do Romanowa, zostawiliśmy tam matkę i pojechaliśmy na granicę. Mieliśmy do niej osiem-dziewięć godzin - opowiada.
Po drodze widzieli kolumny samochodów zmierzających w stronę ukraińsko-polskiej granicy. Niektórzy wyjeżdżali z dużych miast na wieś, tam szukali schronienia przed nalotami.
- Niestety drogi w Ukrainie zachodniej nie są najlepszej jakości, więc po drodze różnie było - mówi kobieta.
Po godzinie 16 Ukraina, przez którą jechał ojciec i córka pogrążyła się w ciemności. Światła po drodze były zgaszone, w obawie przed powtórzeniem nalotów z poprzedniej nocy. Na granicę dojechali w piątek około 5 rano. Do samej granicy Medyka-Szeginie był już wtedy 22-kilometrowy korek. To było jedyne przejście graniczne, które można przekroczyć pieszo.
- Postanowiliśmy, że ojciec wróci do domu, a ja dosiądę się do autobusu i na jego pokładzie przekroczę granicę - opowiada Ałła.
Do wyboru miała to albo czekanie w korku dwie doby. Autobus, do którego wsiadła, w ciągu kolejnych dwóch godzin w ogóle się nie ruszył. Do 9:00 przejechaliśmy kilometr - relacjonuje. Postanowiła, że szybciej będzie pójść pieszo. Podobnie jak wiele innych osób, które często porzucały swoje samochody.
Przeszła ponad 20 kilometrów. Miała ze sobą plecak i torbę na laptopa. Po drodze widziała dużo wyrzuconych przedmiotów, ludzie opróżniali walizki, żeby ułatwić sobie marsz. W całym pochodzie szły też małe dzieci. Nie miały wyboru, jak mówi Alla.
- Gdy doszłam do granicy, przejście piesze było przepełnione przez matki z dziećmi, którzy stali tam już od czwartku - wspomina Alla.
- To była straszna masakra, ale wydaje mi się, że było to sztucznie zrobione po stronie ukraińskiej - był tam duży plac, a potem wąskie gardło, w którym nie zmieściłyby się naraz dwie osoby - mówi dalej.
Zaczęła pytać kierowców o wolne miejsca w ich pojazdach. Spotkała parę polsko-ukraińską. Ona była Ukrainką, on Polakiem, przyjechali na pogrzeb jej mamy do Połtawy.
- 3 km przed granicą stoi punkt KPP, na którym wydają talony, na których zapisują numery rejestracyjne samochodu i liczbę osób w aucie - relacjonuje Alla. - Do drogi na tych ostatnich 3 kilometrach można dojechać z bocznych tras. Niektóre osoby omijały ten korek na ostatnich kilometrach, tym samym omijając ten punkt i wbijali się w korek na ostatnich metrach. Para, z którą jechałam też. Przed samą granicą zawrócili ich, kazali wracać do punktu po talon - dodaje.
Wtedy korek liczył jakieś 50 km. Kobieta postanowiła zapytać innych kierowców, czy mogą ją zabrać.
- Trafiłam na bus, w którym były kobiety z dziećmi. Pomagałam pilnować jednego z małych chłopców. Wszyscy byli skupieni na tym, żeby przekroczyć granicę, rozmawialiśmy ze sobą, wiedzieliśmy, jaka jest sytuacja, słuchaliśmy wiadomości. Bus prowadziła rodzina z zachodniej Ukrainy - opowiada.
- Przekroczyłam z nimi granicę. Potem pytałam kierowców, kto gdzie jedzie, chciałam dojechać do większego miasta, jeden pan powiedział, że jadą do Przemyśla. Wsiadłam z nimi. Stamtąd pojechałam do Rzeszowa i pociągiem do Gdańska - mówi.
W Polsce była w sobotę o 2:00 w nocy.
- Gdy przekroczyłam granicę, widziałam dużo samochodów, ludzie sami z siebie po prostu przyjechali, żeby w jakikolwiek sposób pomóc, to było poruszające - dodaje.
Początek rosyjskiej inwazji na Ukrainę w rodzinnym mieście kobiety oznaczał pierwsze dźwięki wystrzałów. Oddalony o ponad 60 km od Romanowa Żytomierz 4 marca został ostrzelany. “Drodzy mieszkańcy Żytomierza, właśnie miał miejsce ostrzał rakietowy czy bombardowanie - to już bez różnicy - szkoły nr 25. Połowa budynku została zrujnowana. Trwa akcja ratunkowa. Będę informować o jej przebiegu" - przekazał wówczas w nagraniu na swoim profilu facebookowym Suchomlin mer Żytomierza Serhij Suchomlin.
- Z jednej strony Romanowa jest Żytomierz. Z drugiej strony mają oddaloną o 60 km bazę wojenną Starokonstantynów. Już w pierwszą noc było słychać pociski - mówi Alla.
Przyznaje, że rodzice są w takim wieku, że trochę ciężko jest przekonać ich do opuszczenia domu. W ich miejscowości jest teraz cisza, ojciec widział kilka ukraińskich czołgów przejeżdżających drogą.
- Mamy taką umowę, że jeśli sytuacja będzie krytyczna, wsiądą do samochodu i pojadą na granicę. Ale póki co nastroje są takie, żeby zostać. Mieszkają tam przez całe życie, trudno im to zostawić - opowiada Alla.
Rodzice nie wyobrażają sobie, że będą mogli normalnie żyć gdziekolwiek indziej. Są potrzebni w swoim mieście.
- Moja matka ma prawie 65, ojciec 61, zapisał się do lokalnej samoobrony. Razem z innymi mężczyznami stoi w punkcie przy wjeździe do miasta, mają czterogodzinne warty - opowiada Alla.
Jej matka, Zoya, prowadzi w Romanowie niewielki sklep. Pomaga innym w organizowaniu żywności. Razem z mieszkańcami i mieszkankami przygotowuje też paczki z żywnością dla żołnierzy.
- W jej sklepie, jak i w innych już od dawna nie ma papierosów, wszystko wykupili i nie dowożą, dostawa produktów jest minimalna, ludzie robią zapasy - opowiada Alla.
Codziennie ze sobą rozmawiają. Alla ma z Ukrainą darmowe połączenia, łączą się też przez Skype’a. Mama Zoya opowiada jej, jak wygląda teraz ich codzienne życie.
- Ludzie sami z siebie się organizują, nie wszyscy poszli do wojska, nie wszystkich mogli zabrać od razu, inni są na wojsko za starzy - mówi Alla.
- Mąż jest Rosjaninem, pracuje w Rosji, potem wraca do mnie do Polski - opowiada w największym skrócie o swoim małżeństwie Alla.
Kilka dni po rozpoczęciu wojny mówiła, że kolejne firmy międzynarodowe rezygnują ze współpracy z firmą męża.
13 marca Iaroslav dotarł do Polski. - Wszystkie firmy międzynarodowe zrezygnowały ze współpracy z jego firmą, został wysłany do domu na nieokreślony czas - mówi Alla.
Kobieta rozmawiała dużo z mężem o nastrojach w Rosji.
- Opowiadał, że jakieś 70 proc. Rosjan wspiera Putina, wspiera to, co się dzieje w Ukrainie. Wśród jego znajomych jakieś 9 na 10 osób myśli podobnie - mówi.
- Wydaje mi się, że to wszystko przez wieloletnią propagandę. Myślą, że Zachód się zbuntował przeciwko Rosji, Ukraina była tylko pretekstem do tego żeby odciągnąć cel, że Zachód i cały świat jest przeciwko Rosji - dodaje Alla.
I podkreśla, że mieszkającym w Rosji pokazywana jest inna rzeczywistość. - Mój mąż nie mógł oglądać tego, co wysyłałam mu na Facebooku czy na Instagramie. Został nam Telegram - mówi.
Sytuacja małżeństwa była skomplikowana już wcześniej, w "normalnych" czasach, tych sprzed wojny. Teraz jest podwójnie trudno. - Ale nie będę siedzieć i płakać, jakoś będziemy to rozwiązywać. To nieważne, że on się urodził w Rosji, a ja w Ukrainie. Jedyne co go wiąże z Rosją to miejsce urodzenia i miejsce pracy. Nie wybieraliśmy tego - mówi Alla. I dodaje:
- Wybraliśmy sobie inny kierunek życia i wiemy, gdzie chcemy być. Tak samo ja nie chciałam zostawać w Ukrainie, bo mam swoje obawy. Byłam w Stanach na Work and Travel, zobaczyłam inne życie, postanowiłam, że jeśli nie uda mi się zamieszkać tam, to zostanę gdzieś w zachodniej Europie. Żeby zmienić swoje życie, spróbować czegoś innego, żyć tam, gdzie będzie lepiej.