Atma to niewielka miejscowość w syryjskiej prowincji Idlib. Wciśnięta w turecką granicę leży z dala od strefy walk, które cały czas toczą się pomiędzy oddziałami rebeliantów i dzihadystycznych bojówek a siłami rządowymi wspieranymi przez Rosję. Dwa tysiące mieszkańców, duży obóz dla wojennych przesiedleńców i względny spokój. Wszystko pod kontrolą Turcji, która w tej części Syrii utworzyła swoją strefę wpływów. 3 lutego około pierwszej w nocy na przedmieściach Atmy usiadły amerykańskie śmigłowce. Miały za sobą kilkudziesięciominutowy lot z baz położonych w północno-wschodniej Syrii, części kraju pod kontrolą wspieranych przez USA Syryjskich Sił Demokratycznych. Z wnętrza maszyn wysypali się amerykańscy specjalsi. Koordynowani przez zawieszone poza zasięgiem wzroku drony skierowali się w stronę niepozornego, trzypiętrowego budynku na dość gęsto zabudowanych przedmieściach Atmy. Czas na przeprowadzenia akcji był dokładnie wyznaczony. Dwie godziny od lądowania do ewakuacji.
Plan wykluczał użycie pocisków kierowanych. Ryzyko śmierci przypadkowych osób było zbyt duże. Pentagon nie mógł sobie pozwolić na powtórkę z 29 sierpnia ubiegłego roku, kiedy w Afganistanie pocisk z amerykańskiego drona zamiast terrorystów odpowiedzialnych za atak pod lotniskiem w Kabulu zabił dziesięcioosobową rodzinę. Tym razem na operację naziemną nalegać miał sam Joe Biden. Wywiad ostrzegał, że al-Qurayshi nie będzie w domu sam, zabezpieczenie osób postronnych było więc w tej akcji priorytetem. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z planem.
Jeszcze przed szturmem rozwrzeszczały się megafony, przez które wzywano przewódcę ISIS i jego towarzyszy do poddania się i opuszczenia budynku. Komunikaty powtarzano przez kilka minut. Wyszło dziesięć osób, ale do szturmu nie doszło, bo nagle potężny wybuch rozerwał ostatnie piętro domu, a Amerykanie trafili pod ostrzał. Wymiana ognia trwała kilkanaście minut.
W tym czasie grupa komandosów penetrowała kryjówkę al-Qurayshi’ego. Wewnątrz zlikwidowano jednego z żołnierzy organizacji, który bronił się na piętrze. Zginęła też jego żona i dziecko, ale Pentagon unika odpowiedzi, kto jest odpowiedzialny za ich śmierć. W gruzach ostatniej kondygnacji znaleziono rozerwane eksplozją ciało Abu Ibrahima al-Hashimi al-Qurayshi’ego, jego żony i dwojga dzieci. Sam zdetonował ładunek. Nie jest jasne, czy był to pas szachida, czy zaminowane było całe piętro, nie ma natomiast wątpliwości, że przywódca ISIS był przygotowany na taki scenariusz. Postąpił niemal dokładnie tak samo, jak jego poprzednik - Abu Bakr al-Bagdadi, który wysadził się w powietrze w październiku 2019 roku osaczony przez Amerykanów w miejscowości Barisza, także w syryjskim Idlibie. Ich kryjówki dzieliło zaledwie kilkadziesiąt kilometrów.
Tożsamość al-Qurayshi’ego Amerykanie potwierdzili jeszcze na miejscu akcji. Pobrano i porównano DNA oraz odciski palców. Zwłoki zostały w zniszczonym budynku, inaczej niż w przypadku al-Bagdadiego, czy nawet Osamy bin Ladena - ich ciała wrzucono do morza, żeby zatrzeć nawet najmniejszy ślad, który mógłby dać początek kultowi Wielkich Dżihadu.
Bilans ofiar akcji w Atmie to co najmniej pięcioro zabitych. Tak podaje Pentagon. Bardziej precyzyjni są ratownicy Syryjskiej Obrony Cywilnej. "Białe Hełmy" wkrótce po odlocie Amerykanów przeszukały ruiny. Znalazły w nich 13 ciał, wśród nich sześcioro dzieci i cztery kobiety. Z kryjówki al-Qurayshi’ego żołnierze zabrali dokumenty, nośniki i sprzęt komputerowy. Wszystko co może pomóc wywiadowi w walce z Państwem Islamskim, którego koniec w 2019 roku nieco przedwcześnie ogłosił Donald Trump.
Wiosną tamtego roku w dolinie Eufratu pod al-Baghuz we wschodniej Syrii dżihadyści stracili ostatni skrawek kontrolowanego przez siebie terytorium. Upadła idea terytorialnego kalifatu, który pomiędzy 2014 a 2017 rokiem obejmował potężne obszary Iraku i Syrii. Kilka miesięcy później ISIS straciło swojego pierwszego kalifa, Abu Bakr al-Bagdadiego. Organizacji przetrącono kręgosłup, ale przetrwała.
31 października 2019 roku, pięć dni po akcji w Bariszy i zabiciu al-Bagdadiego Państwo Islamskie opublikowało komunikat, w którym potwierdziło śmierć swojego lidera, a także podało nazwisko jego następcy. Nowym Amir al-Mu'mineen, "Przywódcą Wiernych" i kalifem wybrano człowieka przedstawionego jako Abu (Abdullah) Ibrahim al-Hashimi al-Qurayshi. Oświadczenie rozgrzało łącza w agencjach wywiadowczych i redakcjach zatrudniających ekspertów do spraw terroryzmu. Nazwisko sukcesora było rzecz jasna tylko jego aliasem i sporo czasu minęło zanim dopasowano do niego konkretną postać. Następca al-Bagdadniego nigdy wcześniej nie pokazał się publicznie, nie wydał żadnego oświadczenia w swoim imieniu, początkowo nie było zatem stuprocentowej pewności, czy właściwie zidentyfikowano nowego przywódcę ISIS. Wątpliwości rozwiał Departament Stanu USA podając jego prawdziwe nazwisko - Amir Muhammad Sa'id Abdal-Rahman al-Mawla. Człowiek wielu nazwisk i pseudonimów, znany jako Hadżdż Abdullah, Abdul Amir Muhammad Sa'id Salbi lub Abu-'Umar al-Turkmani.
Zanim al-Mawla objął przywództwo i jako kalif przyjął nowe nazwisko, był zaufanym człowiekiem al-Bagdadiego. Według jednej z wersji panowie spotkali się już w 2004 roku, podczas wspólnej odsiadki w irackim więzieniu Camp Bucca. Jako al-Mawla vel al-Qurayshii szybko trafił na szczyt listy najbardziej poszukiwanych terrorystów na świecie. Na początek za jego głowę wyznaczono pięć milionów dolarów nagrody. Niewiele wobec dwudziestu pięciu milionów za al-Bagdadiego. Amerykanie zaczęli z niższego pułapu między innymi dlatego, żeby nie zrównywać w oczach opinii publicznej od razu rangi nowego i starego przywódcy. Wysokość nagrody za nowego kalifa bardzo szybko jednak podwojono.
Różnic między starym a nowym przywódcą było więcej. Intronizacja al-Bagdadiego w 2014 roku była poprzedzona solidną kampanią w szeregach dżihadystów. Powstała nawet "biografia", która miała wzmocnić jego legitymację kalifa - przywódcy muzułmanów, następcy Mahometa . Owe dzieło, nawet jeśli koloryzowane, dawało pewną wiedzę o imamie z Samarry, którą później służby i dziennikarze mogli weryfikować. Promocji nowego kalifa nie było. Abu Ibrahim al-Hashimi al-Qurayshi był czystą kartą. W każdym razie tak uważano, dopóki nie sięgnięto do archiwów amerykańskich służb wywiadowczych. Jak się bowiem okazało jeszcze jako al-Mawla miał tam swoją dość grubą teczkę. Założono ją w 2008 roku, kiedy został aresztowany w Iraku przez Amerykanów w związku z działalnością w raczkującej wówczas organizacji - Państwo Islamskie w Iraku (Islamic State in Iraq - ISI), wtedy blisko jeszcze powiązanej z al-Kaidą. Większość dokumentów z teczki utajniono. Wypłynęły zaledwie trzy z sześćdziesięciu sześciu tak zwanych TIRów - Tactical Interroragion Reports - taktycznych raportów z przesłuchań.
Analizując je trzeba jednak pamiętać o okolicznościach, w których powstały, co w oczywisty sposób może wpływać na ich wiarygodność. Co do sposobu przesłuchania al-Mawli, to można przypuszczać, że na pytania śledczych odpowiadał dobrowolnie, a niektóre składał nawet pod przysięgą. Amerykanie byli ostrożni. Minęły zaledwie cztery lata od ujawnienia wstrząsających zdjęć z torturowania więźniów w więzieniu Abu Ghraib. Procedury i standardy przesłuchań bardzo się zmieniły. W każdym razie oficjalnie. Z TIRów al-Mawli wynika, że aresztowanie w 2008 roku było jego pierwszym, a jeśli tak, to nie mógł się spotkać w Camp Bucca z al-Bagdadim w 2004, choć niewykluczone, że po prostu jego więzienna kartoteka zaginęła, a on sam przemilczał ten epizod swojej biografii.