Gdy w 2003 roku odbierał Oscara za główną rolę męską w "Pianiście", był najmłodszym zdobywcą złotej statuetki w tej kategorii w całej historii nagród. Miał wówczas 29 lat i wydawało się, że właśnie trafił do hollywoodzkiej pierwszej ligi, że stanie się gwiazdą na miarę najsłynniejszych rówieśników, jak Leonardo DiCaprio czy choćby Ben Affleck. W dodatku szybko wyszło na jaw, że wzorem największych - Roberta De Niro czy Ala Pacino, jest zwolennikiem aktorstwa metodycznego. Zaczęto go nawet do nich porównywać. Jakim więc cudem, włączając w to niewątpliwy talent, nie zrobił wielkiej kariery?
Otóż Adrien Brody nigdy nie wyglądał na... pierwszoplanowego aktora. Agenci castingowi i reżyserzy jasno przekazywali mu tę wiadomość przez ponad trzy dekady jego aktorskiej drogi. Co to właściwie oznacza? Że nie jest "w typowy sposób przystojny" i Hollywood nie ma na niego pomysłu. Mimo że grał całkiem sporo i ma w dorobku sporo świetnych ról oprócz "Pianisty", żadna nie zapewniła mu statusu gwiazdora. W wywiadzie dla "Variety" tegoroczny oscarowy faworyt - znów w kategorii główna rola męska, mówi wprost: "Nawet po sukcesie 'Pianisty', gdy byłem w centrum uwagi, nie miałem dostępu do najlepszych scenariuszy, które wysyłano do moich kolegów - Matta Damona, Bena Afflecka, Leonarda DiCaprio". Bycie pomijanym przez te wszystkie lata to była rzeczywistość Adriena Brody'ego. Nie ukrywa, że to bolało.
- Kiedy w końcu dostawałem główną rolę w filmie, zwykle musiałem udowodnić, że główny bohater może być niezwykły i wyjątkowy i nie musi być przystojny - wyjaśnia we wspomnianym wywiadzie. Bo nie sposób zaprzeczyć, że Adrien Brody wyróżnia się na tle większości wziętych aktorów w Hollywood. Wysoki, bardzo szczupły, wręcz chudy, z charakterystycznym, orlim nosem. Ale charakterystyczny wygląd może być w tym zawodzie zarówno przekleństwem, jak i błogosławieństwem. Tym drugim okazał się, gdy Roman Polański obsadził go w "Pianiście". Tyle tylko, że Brody potrzebował potem aż 22 lat, by ponownie zagrać główną rolę w prawdziwie epickim, wybitnym filmie - "The Brutalist" Brady'ego Corbeta.
Los sprawił, że po raz drugi jest to rola ocalałego z Holokaustu, choć to kompletnie inne kino od ascetycznego "Pianisty".
Brady Corbet to niegdyś dziecięcy aktor, który wyreżyserował wcześniej dwa ciekawe, ale przeciętne filmy i nagle zaskoczył obrazem bliskim arcydziełu. Nie bez racji zaledwie 36-letni filmowiec po premierze "The Brutalist" jest porównywany do twórcy "Obywatela Kane'a" Orsona Wellesa. Ten drugi miał 26 lat, gdy kręcił swoje dzieło.
"The Brutalist" opowiada historię architekta László Tótha, bezkompromisowego artysty, Węgra żydowskiego pochodzenia, żyjącego w podłych czasach. Wykształcony w Berlinie, mieszkający w Budapeszcie, gdzie jego projekty zdobią miasto, po ucieczce z Holokaustu dociera do USA, do Filadelfii. Tu ma czekać na przyjazd żony i siostrzenicy, pracując w sklepie meblowym kuzyna. Jego modernistyczne projekty odstają jednak od lokalnej mody. Wkrótce poznaje bogatego przemysłowca Harrisona Van Burena (w tej roli Guy Pearce), który proponuje mu budowę centrum kulturowego, pomnika własnej dobroczynności w Pensylwanii.
Tóth się zgadza, zmaga się z kaprysami Van Burena, ale musi utrzymać relację artysta-patron, by zrealizować projekt. Pojawiają się nieprzewidziane koszty i sceptyczni mieszkańcy miasta, w końcu Toth poświęca swoje wynagrodzenie, aby pozostać wiernym swojej wizji. Film przygląda się kwestii idei mecenatu i kosztów każdego artysty, którego się kupuje.
"The Brutalist" trwa trzy i pół godziny, z 15-minutową przerwą, a pierwsza część filmu, do przyjazdu żony (świetna Felicity Jones), pokazuje doświadczenie imigranta, który musi się odnaleźć w nowym otoczeniu. W momencie, gdy poznajemy Tótha, jest już uznanym artystą, nie musi nic nikomu udowadniać. Pojawienie się przenikliwej żony Tótha napędza konflikt między ego artysty i jego pyszałkowatego patrona. Wreszcie Corbet bierze na warsztat także "american dream" i ostro się z nim rozprawia. Choć zdolniejszy i lepiej wykształcony od Amerykanów, w ich kraju Toth jest oszukiwany i traktowany protekcjonalnie. "Dobroczyńca", który reprezentuje amerykański establishment ekonomiczny, popełnia czyn tak odrażający, że wstrząsa fundamentami świata Tótha, pokazuje ułudę bycia bezpiecznych imigrantem. Widzimy jego cierpienie tak wyraźnie, że niemal współodczuwamy jego ból. To rola mniej oczywista niż w "Pianiście", ale Brody daje popis wielkiego aktorstwa.
"The Brutalist" to film fenomenalnie wyreżyserowany, w którym forma jest równie ważna jak treść. Precyzyjny w każdym calu, zapierający dech. Jakim cudem reżyser osiągnął efekt takiego monumentalizmu i wizualnej perfekcji za 10 mln dolarów, pozostaje dla wszystkich tajemnicą.
Jak żart zabrzmi wiadomość, że Brody - posiadacz Oscara, za rolę otrzymał 250 tys. dolarów. To stawka dla średnio rozpoznawalnego aktora. Dla porównania - za rolę w "King Kongu" Petera Jacksona zgarnął 20 lat temu 10 mln dolarów. Ale za tę kwotę Corbet nakręcił cały film, w słynnym już niezależnym studiu A24, i nie stać go było na więcej. Brody zaś niczego nie pragnął bardziej, niż znów stać się częścią artystycznie wysmakowanego przedsięwzięcia. Kompletnie nie interesowała go gaża.
Adrien Brody urodził się w 1973 roku, w Nowym Jorku, jako jedyny syn jako syn Sylvii Plachy, uznanej fotografki i Elliota Brody'ego, emerytowanego profesora historii i malarza. Ojciec, pochodzenia polsko-żydowskiego, stracił wszystkich członków rodziny w Holokauście. Matka Adriena urodziła się na Węgrzech. Jednym z powodów, dla których Brody utożsamił się z filmem, była właśnie ona. Urodziła się w Budapeszcie, gdzie rozgrywa się akcja filmu. Jej matka była Żydówką, a ojciec katolikiem. Prawie wszyscy jej krewni ze strony matki zginęli w obozach koncentracyjnych podczas Holokaustu. Lázsló uciekł z obozów, ale zabrał ze sobą to doświadczenie.
Mama uciekła wraz z rodzicami z kraju jako dziecko, podczas rewolucji przeciwko Sowietom, w 1956 roku. Dziadek Adriena ze strony matki pochodził z arystokratycznego węgierskiego rodu, podczas gdy babcia miała czesko-żydowskie korzenie. Zarówno w przypadku roli w Pianiście", a jeszcze bardziej w "The Brutalist", Brody miał uczucie, że buduje jakiś rodzaj więzi ze zmarłymi tragicznie przodkami.
Wychował się w słynącej z rozbojów zachodniej dzielnicy Nowego Jorku, Queens. I właśnie po to, by oddzielić go od niebezpiecznych dzieci, z którymi się spotykał, mama zapisała go na zajęcia aktorskie. Od początku pochłonęły go bez reszty. Występował już wtedy jako "Amazing Adrien" podczas pokazów magicznych na przyjęciach urodzinowych dla dzieci.
O mamie mówi często jako najważniejszej osobie w jego życiu. Może gdyby nie ona, dzisiaj byłby muzykiem. Aktor jest zapalonym fanem hip-hopu, przez lata komponował nawet układy dla raperów.
Debiutował w nieznanym u nas filmie "Home at Last" Davida Devriesa, gdy miał zaledwie 14 lat.
- Byłem w liceum i pojechałem sam do Nebraski i uwielbiałem to. Grałem sierotę z XIX wieku i oszalałem. Spędzałem czas z synami pasterzy, jeździłem konno, żułem tytoń i przeżywałem niesamowite chwile - wspomina w rozmowie z magazynem "Volture". Gdy film się skończył, reżyser żartobliwie powiedział, że zrobią z tego serial i był absolutnie zdruzgotany, gdy on nie powstał. Był gotów walczyć o kontynuację swojego debiutu z całą stacją.
Przez następne 10 lat zdążył zagrać całkiem sporo ról, choć niewielkich, jednocześnie kończąc college i ucząc się aktorstwa na nowojorskiej uczelni. Tak naprawdę jednak został zauważony i nominowany do nagrody Independent Spirit Award dopiero za główną rolę męską w dramacie "Restaurant" w 1998 roku. Rok później pojawił się w filmie Spike'a Lee "Mordercze lato". Z blond irokezem na głowie wcielał się w punka, którego dawni kumple podejrzewają o serię morderstw.
Kolejny film nareszcie zaowocował prawdziwym przełomem. W 2000 roku Roman Polański, szukając aktora do głównej roli w "Pianiście", obejrzał któregoś dnia film "Harrison's Flowers". Brody grał w nim dziennikarza "Newsweeka", korespondenta wojennego. Niemal od razu wiedział, że znalazł swojego Szpilmana.
Jest oczywiste, że fizycznego ciężaru przygotowań do roli polskiego muzyka w "Pianiście" nie może równać z niczym, czego doświadczył i potem. Jako zwolennik "Metody" Stanisławskiego, Brody czuł konieczność możliwie najpełniejszego zespolenia ze swoją postacią. Sześć tygodni przed zdjęciami w Niemczech pozbył się więc rzeczy, jakie miał w mieszkaniu, które sprzedał. Podobnie zrobił z samochodem. Odciął się od swojego normalnego życia, bo uznał, że opowiadając o wielkim cierpieniu i rozpaczy nie można jednocześnie przebywać w komforcie i być najedzonym. Przeszedł na dietę tak drastyczną, że schudł 15 kilogramów - ważąc 65 kg, przy wzroście 185 cm. Rozstał się nawet ze swoją dziewczyną. Kiedy zaczęli kręcić zdjęcia, z trudem pił wodę. "Ta fizyczna przemiana była konieczna do opowiedzenia historii mojego bohatera - opowiadał w "Variety". "To mnie duchowo otworzyło na głębokie zrozumienie pustki i głodu w sposób, którego nigdy nie znałem". Aby przekonująco wypaść jako pianista, nauczył się także grać utwory Fryderyka Chopina na fortepianie.
Kręcili film od końca, aby zaczynał się od momentu, w którym Szpilman był w stanie największego wyczerpania. Efekty jego poświęcenia wszyscy widzieliśmy, ale zapłacił za to wysoką cenę. Skutki uboczne były długotrwałe. Oprócz poważnych zaburzeń odżywiania przez ponad rok, popadł też w bezsenność i zaczął miewać ataki paniki. W końcu lekarz zdiagnozował u niego najprawdziwsze zespół stresu pourazowego i depresję.
Rola prócz Oscara i Złotego Globu przyniosła mu także Cezara. Był pierwszym amerykańskim aktorem, który dostał obie te nagrody za tę samą rolę. Po premierze "Pianisty" Brody nie pracował przez około rok. Tak naprawdę wymusił to na nim stan zdrowia. Przeżył jednak wielkie rozczarowanie, że producenci nie zasypują go świetnymi scenariuszami, bo jak mówiliśmy "nie wyglądał na pierwszoplanowego aktora".
Inna sprawa, że Polański zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. Pytany o fakt, czy nie ma problemu z tym, że najważniejszą rolę w karierze zawdzięcza reżyserowi oskarżonemu o seks z nieletnią, a wreszcie wyrzuconemu z Ameryki i z samej Akademii Filmowej, denerwuje się i nie chce o tym rozmawiać.
- Zawsze podziwiałem go jak artystę. To jest dla mnie ważne - ucina.
Wbrew wszystkiemu, nie było tak, że Adrien Brody do momentu "The Brutalist" nie dostawał w ogóle ciekawych propozycji. Tyle, że pochodziły one głównie spoza Hollywood - od twórców kina niezależnego. Po perypetiach zdrowotnych związanych z rolą w "Pianiście" uznanie zyskała jego gotowość poświęcania się dla roli. I w tej kwestii do dziś nic się nie zmieniło.
W 2005 roku zagrał w niezłym filmie science-fiction "Obłęd" Johna Maybury’ego. Wcielił się w weterana wojny w Zatoce Perskiej, który cierpi na amnezję. Zmuszony więc jest wrócić do Stanów Zjednoczonych, gdzie zostaje niesłusznie oskarżony o morderstwo. Z rozpoznaniem choroby psychicznej trafia do zakładu zamkniętego. Tam poznaje doktora Beckera, który poddaje go eksperymentalnej metodzie leczenia, podczas której Jack w kaftanie bezpieczeństwa trafia do szuflady na zwłoki w szpitalnej kostnicy...
Brody powiedział wtedy reżyserowi, by zostawił go w kaftanie bezpieczeństwa na 24 godziny w zamknięciu, "by mógł poczuć w pełni niezwykłość sytuacji". Rzecz w tym, że zapomniano o nim na nieco dłużej... W niezłym thrillerze "Zabójczy warunek" grał prawdziwego seryjnego mordercę z aparatem ortodontycznym. Wpadł wtedy na pomysł założenia prawdziwych metalowych zębów zamiast protez. "Nie wiedziałem, jak cholernie to boli, dopóki nie wbiły mi się w dziąsła, dziurawiąc je na końcu" - opowiada ze śmiechem w "Volture". W kiepskim, niestety thrillerze klasy B, gdzie bohater budzi się w lesie i nic nie pamięta, na własne życzenie zjadł całkiem sporą garść najprawdziwszych mrówek... Nie sposób też nie wspomnieć o bodaj trzyminutowej - ale jakże znakomitej, zapadającej w pamięć roli Salvadora Dalego w nagrodzonym Oscarem ostatnim udanym filmie Woody’ego Allena "O północy w Paryżu".
Cóż to za perełka! Trzeba nie lada talentu by dosłownie przepłynąć przez ekran i przyćmić głównych aktorów, obecnych na nim 90 minut.
Jedną z ciekawszych ról Brody’ego była ta w filmie "Z dystansu" Tony’ego Kaye’a (twórcy głośnego "Więźnia nienawiści"). To przejmujące kino wpisuje się w tradycję opowieści o wyjątkowych nauczycielach. Wcielał się tu w Henry’ego Barthesa, który przychodzi na zastępstwo do liceum. Bohatera wypada umieścić gdzieś pomiędzy idealizmem Robina Williamsa ze "Stowarzyszenia Umarłych Poetów", a zadziornością Michelle Pfeiffer w "Młodych gniewnych". Jego bohater dostał w kość od losu, a publiczna szkoła średnia, do której trafił, przypomina piekło. Akty wzajemnej wrogości są tam codziennością, uczniowie grożą przemocą, także jemu.
Obserwujemy, jak krok po kroku z niechcianego natręta Henry staje się dla nich autorytetem i wzorem do naśladowania. Ale on sam zmaga się również z demonami z przeszłości. Brody z wyczuciem pokazuje, jak rzutują one na jego relacje z kobietami w dorosłym życiu. Samobójstwo matki, z którym nigdy się nie pogodził, uczyniło go emocjonalnie przetrąconym człowiekiem, który boi się uczuć. Pomogą mu zmierzyć się z tym trzy kobiety - prostytutka o wielkim sercu, której Henry próbuje pomóc, nastolatka, którą uczy i zauroczona nim nauczycielka. Jedna z nich okaże się wyjątkowo skuteczna.
Film był przebojem na festiwalach kina niezależnego. Po trosze to także obraz upadającego systemu edukacji publicznej. Brody stworzył tu najlepszą kreację od czasów "Pianisty", i dopiero rolą w "The Brutalist" przebił obie.
Jak paru jeszcze wytrawnych aktorów, należy do małego grona ulubieńców Wesa Andersona, u którego zagrał świetne role aż w sześciu filmach. Ten wątek zasługuje jednak na spory, osobny tekst, żal go "ścisnąć w trzech akapitach.
Bodaj najbardziej zapadającą w pamięć rola jest - moim zdaniem - postać - Dmitriego Desgoffe’a-und-Taxisa w "Grand Budapest Hotel". Tym razem Brody pojawia się w roli czarnego charakteru (przy okazji agenta faszystowskiego reżimu), który zrobi wszystko, by posiąść fortunę swojej matki. Jest cudownie złowieszczy przypomina nam Don Pedra (Karrramba!) z Krainy Deszczowców. Sam film, jak zresztą wszystkie produkcje Andersona, jest pochwałą niczym nieskrępowanej potęgi wyobraźni.
Zdążył jeszcze pojawić się jako bezwzględny gangster w "Peaky Blinders", gdzie uwodził charyzmą i sznytem, po czym w koło 2018 roku zrobił sobie przerwę. Skupił się na innej swojej pasji - malowaniu, które sam nazywa stylem Jacksona Pollocka.
"Po prostu wyszedłem, by móc się skalibrować, ale już jestem z powrotem" - wyjaśnia w lutowym numerze "Variety".
"To święta przestrzeń i czas, które stworzyły podwaliny pod aktorstwo oraz zrozumienie i miłość do niego, sprawy dla mnie bardzo ważne" - mówi magazynowi EW o nowej erze amerykańskiego teatru, w którą wkracza.
Przed dwoma laty swój występ w "Blondynce" w roli Arthura Millera obok Any de Armas nazywał ukoronowaniem dotychczasowej kariery. "Tak wiele z tej pracy ukształtowało mnie i mężczyznę, którym jestem dzisiaj" - mówił. "Cała różnorodność tej pracy naprawdę mnie nakarmiła jako artystę i jako faceta". Już wtedy pracował nad "The Brutalist".
Pilnie strzeże życia prywatnego. Próżno znaleźć w tabloidach informacji o jego partnerkach. W wywiadach mówi wyłącznie o rolach. Nigdy dotąd nie był żonaty, choć był przez kilka lat zaręczony. Ku jego niezadowoleniu, gdy poznał Georginę Chapman w 2019 roku, dość szybko odkryto ich związek. To była żona Harveya Weinsteina, producenta Miramaxu, skazanego na 23 lata więzienia za liczne napaści seksualne, od którego wykroczeń zaczął się ruch #MeToo. Pytany o niego reaguje warkotem.
- Stoję tu dzięki Tobie. (...) Myślałem, że chwile jak ta, nie będą mi już dane. Tymczasem, dzięki tobie znów mogę ich doświadczać - mówił w stronę Chapman, odbierając Złotego Globa. To ona namówiła go, by wrócił do grania. Przyjaciele twierdzą, że dawno nie widzieli go tak szczęśliwego.
Kiedy nie pracuje, jak twierdzi, prowadzi życie nomada. Od niedawna gra w London Theatre i gdy odwiedza Wielka Brytanię, żyje ponoć jak mnich. Budzi się i idzie popracować. Potem maszeruje na spacer i znowu powtarza kwestie.
W idealnym świecie za pracę nad "The Brutalist" nie tylko Brody’emu przypadłaby złota statuetka. Otrzymałby ją również reżyser i sam film. Nic lepszego nie powstało w 2024 roku w amerykańskim kinie. Ale taki świat nie istnieje i prawdopodobnie najważniejsze Oscary zgarnie "Anora", na co wskazują nagrody Gildii Reżyserów i Producentów. Jeśli wierzyć typującym zwycięzcom krytykom i bukmacherom, Brody jest jednak bezdyskusyjnym faworytem w swojej kategorii. Za jego najgroźniejszego rywala uchodzi Timothée Chalamet, grający Boba Dylana w "Kompletnie nieznanym". Co ciekawe, ma 29 lat, dokładnie tyle, ile miał Brody, odbierając Oscara za rolę w "Pianiście".
Ale jak uczy historia Oscarów, Akademia potrzebuje spektakularnych kreacji, by nagrodzić aktorów poniżej trzydziestki. A nawet gdyby Adrien Brody opuścił Dolby Theatre 3 marca bez kolejnej statuetki, już może mówić o wygranej. Przypomniał wszystkim filmowcom, jak wybitnym jest artystą. I tak, jak mało kto, wygląda na aktora pierwszoplanowego.