"Wiele lat później, stojąc naprzeciw plutonu egzekucyjnego, pułkownik Aureliano Buendia miał przypomnieć sobie to dalekie popołudnie, kiedy ojciec zabrał go ze sobą do obozu Cyganów, żeby mu pokazać lód".
To zdanie, otwierające jedno z najwspanialszych dzieł światowej literatury - "Sto lat samotności" Gabriela Garcii Marqueza, zna nie tylko każdy Kolumbijczyk, ale także co najmniej 55 milionów czytelników na całym świecie, którzy mają powieść w swoich biblioteczkach. W tylu właśnie egzemplarzach bowiem od publikacji w 1967 roku sprzedało się "Sto lat samotności" przetłumaczone na 45 języków.
Do przeniesienia na ekran arcydzieła Marqueza, przymierzali się filmowcy z całego świata. Pisarz jednak do końca życia odmawiał zgody na jego ekranizację. Uważał, że film pełnometrażowy wiąże się z ograniczeniami czasowymi, które uniemożliwią przeniesienie jego powieści na ekran. Tłumaczył, że musiałby on trwać...sto godzin, by zmieścić wszystkie wątki i bohaterów.
Gdy Hollywood kusiło go kwotami przyprawiającymi o zawrót głowy, Marquez odpowiadał, że nie wyobraża sobie "Stu lat samotności" upchniętych w dwu czy czterogodzinną fabułę, z aktorami mówiącymi po angielsku. Był zdania, że żaden inny język oprócz hiszpańskiego nie odda wiernie charakteru powieści, a film nakręcić mogą wyłącznie Kolumbijczycy.
To właśnie sprawiło, że gdy dekadę po śmierci pisarza (2014), do jego spadkobierców zgłosili się ludzie z Netfliksa, oświadczyli, że chcą nakręcić dzieło hiszpańskojęzyczne z udziałem Kolumbijczyków. Wówczas synowie Marqueza po raz pierwszy zaczęli rozważać pomysł ekranizacji "Stu lat samotności".
Z pewnością jednym z argumentów były bajeczne sumy, jakie zaoferował im Netfliks, ale nie tylko. O wyborze serialowej formuły przesądził fakt, że dawała szanse pomieszczenia niezliczonej ilości wątków i bohaterów, jakich Marquez, opisujący losy siedmiu pokoleń rodu Buendiów, powołał do życia.
Mimo to, gdy oficjalnie ogłoszono pracę nad projektem, nikt nie wierzył w sukces. Bądźmy szczerzy: pomysł ekranizacji "Stu lat samotności" wszyscy uważaliśmy za niewykonalny i skazany na klęskę. Z prostego powodu: całe piękno powieści Marqueza tkwi w języku, pełnym poezji i magii. Będącą bodaj najsłynniejszym dziełem gatunku zwanego realizmem magicznym książkę, wypełniają zjawiska nadprzyrodzone i oniryczne. Filmowcy wiedzą, że przełożenie ich na obrazy, które nie wypadną groteskowo, jest szalenie trudne.
Świadomi tego wszystkiego twórcy - z błogosławieństwem synów autora książki Rodrigo Garcii i Gonzalo García Barcha w roli producentów wykonawczych - rzucili się na głęboką wodę. Ku zaskoczeniu wszystkich, nie tylko nie utonęli, ale stworzyli jeden z najwspanialszych seriali Netfliksa w całej historii platformy.
Po obejrzeniu pierwszego sezonu, który zostawia nas mniej więcej w połowie powieści, (drugi właśnie powstaje) pomyślałam: Gabriel Garcia Marquez byłby uszczęśliwiony. A zaraz potem pojawiła się konkluzja: twórcy dokonali rzeczy niemożliwej.
Gwoli uczciwości muszę uderzyć się w piersi: byłam przeciwna temu projektowi z powodów, o których mowa wyżej. A że książkę znam niemal na pamięć (w każdym razie jej duże fragmenty), jestem niewdzięcznym widzem. W dodatku dotychczasowe ekranizacje powieści Marqueza - prostsze w realizacji - były nieudane. Wystarczy przypomnieć "Miłość w czasach zarazy" w reżyserii Brytyjczyka Mike’a Newella, by uświadomić sobie, jak trudny do odtworzenia na ekranie jest magiczny realizm. Wszystkie efekty wizualne użyte do pokazania go przechylały się tam bądź w stronę fantasy lub horroru i...śmieszyły.
Tym razem za kamerą stanęli zgodnie z obietnicą twórcy z Ameryki Łacińskiej: znany jako reżyser "Wiedźmina" Alex García López z Argentyny i kolumbijska reżyserka Laura Mora ("Królowie świata"). Jakim cudem biorąc na warsztat tak trudne dzieło, "nieprzekładalne na język kina", tak genialnie oddali ducha oryginału? Wydaje się, że o sukcesie przesądziły dwa elementy: po pierwsze "kolumbijskość" przedsięwzięcia, słusznie uznana za najważniejszy warunek ekranizacji, po drugie: niewiarygodna wierność powieści, włącznie z wykorzystaniem w narracji z offu wyjętych żywcem z powieści fragmentów. Niemal zawsze pojawiają się one w momencie, gdy oglądamy zdarzenia oddalone w czasie i służą płynnemu przejściu z teraźniejszości do niezbyt odległej przyszłości. Czasem stanowią też rodzaj dopełnienia życia duchowego bohaterów, przypominając jednocześnie o językowym pięknie oryginału.
Najbardziej jednak intrygowało wszystkich pytanie, jak twórcy poradzą sobie z realizmem magicznym, który taką trudność sprawia filmowcom. Odpowiedź brzmi: wspaniale. I znowu wzorowali się na samym pisarzu, który zaczerpnął go od babki. Jako najstarszy z dwanaściorga dzieci, wychowywał się właśnie w jej domu, a opowiadane przez nią historie wywarły wielki wpływ na jego prozę.
"Babcia opowiadała mi o swoim życiu, o zwyczajnych wydarzeniach, ale i o czarach, klątwach i magii. W jej opowieściach wszystko było jednakowo prawdziwe i naturalne, nie widziała w tym nic dziwnego, a owe ‘magiczne‘ zjawiska, były częścią rzeczywistości" - wspominał pisarz w autobiografii "Życie jest opowieścią".
Podobnie jest w serialu - gdy zdarza się coś z naszego punktu widzenia nieprawdopodobnego, twórcy pokazują to w ten sam sposób, jak Marquez opisuje w powieści - bez zbędnego dramatyzmu czy wizualnych udziwnień. Alex García López podkreśla, że od początku założyli takie właśnie - "realistyczne" podejście. Wraz z Laurą Morą, dbali o to, by produkcja była osadzona w rzeczywistości bohaterów, by obyło się bez efektów specjalnych czy cyfrowo stworzonych obrazów. "Wszystko musiało sprawiać wrażenie »domowej roboty«, musiało być bardzo analogowe".
I tak duch, który nawiedza założyciela rodu - Jose Arcadio Buendię, nie jest przezroczystym widmem stworzonym cyfrowo. Gra go aktor z krwi i kości, dodajmy z dużą ilością krwi, bo Jose Arcadio go zabija. Żywi i umarli pojawiają się obok siebie, czasem przywołani z przeszłości, innym razem jako efekt wizji bohaterów, ale jakże realnej. Gdy kołyska z niemowlęciem lewituje, Jose Arcadio nawet nie zwraca na to uwagi. Największe wrażenie robi scena, w której strużka krwi płynie przez cało miasto - wznosząc się po krawężnikach, przecinając kolejne mieszkania i ścieżki, by zatrzymać się u stóp Urszuli - strażniczki i opoki rodu Buendiów. W ten sposób matka dowiaduje się o szokującej śmierci najstarszego syna, z którego rany postrzałowej krew wzięła początek. Ta scena pokazana inaczej, mogłaby wypaść nieco surrealistycznie, w serialu jednak nie traci nic z poetyckiej głębi. Wszystkie te wydarzenia wplecione są w codzienne rytuały. Może z wyjątkiem dnia, w którym umiera Jose Arcadio Buendia, a na miasto spada deszcz żółtych kwiatów, tak obfity, że trudno nadążyć ze sprzątaniem, by w nim nie utonąć...
López podkreśla, że "taka jest kultura Karaibów", gdzie "mistycyzm katolicki miesza się z rdzennymi i afrokaraibskimi wierzeniami na temat życia i śmierci, ciała i duszy". Osiem godzinnych odcinków pierwszego sezonu mieści w sobie najważniejsze wątki, głównych bohaterów i różne odmiany samotności, która nie opuszcza żadnego z Buendiów.
Serial "Sto lat samotności" jest tak wierną adaptacją powieści, że niektórzy wytykają to twórcom, chyba niesłusznie. Opowieść śledzi historię i upadek rodziny, domu, miasta - a w warstwie symbolicznej, wręcz cywilizacji - na przestrzeni 100 lat.
Chociaż scenariusz z konieczności zawiera więcej dialogów niż książka, serial nie sprawia wrażenia przegadanego. Wręcz przeciwnie. Cisza, obraz, muzyka pełnią tu równie ważną rolę.
Márquez napisał swoje arcydzieło w 18 miesięcy, a książka ukazała się w 1967 roku. Zainspirowała go wizyta w rodzinnym miasteczku, Aracataca w Kolumbii, dokąd pojechał z matką. Miasto, które powstało w XIX wieku zbudowane przez ludzi uciekających przed wojną domową, która zajmuje znaczną część opowieści. To ono było pierwowzorem powieściowego Macondo, które z takim pietyzmem odtworzono w serialu, mimo że gdy później szukał argumentów, by nie godzić się na ekranizację, zawsze dodawał: "Macondo nigdy nie mogłoby zostać zbudowane".
A jednak. Marquez nie podaje dat, ale początek opowieści datuje się na początki XIX wieku. Historia rozpoczyna się od związku dwojga kuzynów: Josego Arcadia i Urszuli, którzy dorastali wspólnie i znają opowieść o synu ich wujostwa, który urodził się ze świńskim ogonem. Biorą jednak ślub, bo łączy ich uczucie. Związki kazirodcze będą przewijały się przez całą opowieść i są ważnym elementem dramatycznej przepowiedni.
Młodzi kochankowie uciekają z wioski, po tym jak José Arcadio zabija rywala, który będzie nawiedzał go przez resztę życia. Wraz z grupą towarzyszy wyruszają w długą włóczęgę, by wreszcie osiedlić się na kawałku niezamieszkanej ziemi, którą José Arcadio nazwie Macondo. Powstaje wioska, która jest niczym samotna wyspa, gdzie, jak mówi Buendia: "Nikt nie może decydować za innych".
José Arcadio to samouk wizjoner, który później stanie się wynalazcą i alchemikiem. Tę pasję obudzi w nim miejscowy Cygan, a potem wielki przyjaciel Melquiades, który nie tylko przywozi do Macondo "wynalazki ze świata", ale również pisze historię rodu Buendiów.
Urszula, którą pragmatyzm i kodeks moralny czynią idealnym odpowiednikiem jej niepraktycznego męża, dba o dom, w którym na świat przychodzi troje ich dzieci: José Arcadia, Aureliano i Amaranta. Kolejne pokolenia Buendíów noszą imiona będące w większości wariacjami na temat José Arcadia, Urszuli, Aureliana i Amaranty. Aureliano Buendía od pewnego momentu staje się kluczową postacią, którego ewolucja zmienia go z introwertycznego tradycjonalisty w rewolucyjnego przywódcę opętanego wojną.
"Jak przywrócić do życia jedno z najbardziej ukochanych miast Ameryki Łacińskiej - takie, które ma stuletnią historię, chociaż nigdy przecież nie istniało?" - zastanawiali się twórcy, zwłaszcza ci odpowiedzialni za scenografię, przystępując do pracy nad filmem.
W miarę jak rodzina się rozrasta, dom z dachem z bambusa zamienia się w okazałą rezydencję, której każde kolejne "wcielenie" zostaje oddane z historyczną precyzją przez scenografów serialu. Praca nad nim trwała aż sześć lat, z czego najwięcej zajęło właśnie budowanie miasteczka. A dokładniej...trzech miast - pierwsze były bowiem chaty z błota i bambusa, postawione na bagnach. "Trzecie Macondo" zbudowane w Tolimie, w zachodniej części Kolumbii, jest dziełem sztuki samym w sobie.
Miasto składa się ze 130 budynków na działce o powierzchni 540 tys. metrów kwadratowych i jest odtworzone od podstaw, aby wiernie odzwierciedlało to z powieści kolumbijskiego noblisty. Ten ostatni, okazały dom, który wszystko zawdzięcza Urszuli, zmienia się wraz z właścicielką. Jej zespół traktował dom jak postać samą w sobie. "Dom jest po prostu kolejnym Buendią - zauważa odpowiedzialna za scenografię Bárbara Enríquez. - Takim, który również zmienia nastrój. Kiedy Urszula jest szczęśliwa, dom jest szczęśliwy. Kiedy jest przygnębiona, dom wygląda na przygnębiony. Kiedy miasto idzie na wojnę, dom idzie na wojnę" - tłumaczyła Enríquez.
Ta skrupulatna dbałość twórców o szczegóły znajduje również odzwierciedlenie w ścieżce dźwiękowej, będącej mieszanką elementów folklorystycznych i nowoczesnych kawałków stworzonych specjalnie dla serialu. Ponadto w kostiumach, które oddają kulturowe i czasowe przemiany, jakie następują na przestrzeni 100 lat.
Serial doskonale pokazuje, jak zmienia się Macondo pod wpływem ludzi, którzy do niego trafiają. Na początku miasto ma wyłącznie młodych mieszkańców, więc nikt w nim przez długie lata nie umiera. Wszyscy przy tym żyją w przyjaźni. Wszystko się zmienia, gdy w tym raju pozbawionym władzy, kościoła i księdza, pojawią się wszyscy oni naraz. Liberałowie i konserwatyści, którzy za jakiś rozpętają wojnę domową, zaczynają toczyć z sobą spory, chociaż zdarzają się nawet małżeństwa między ich dziećmi.
Ale jeszcze wcześniej na miasto spada plaga bezsenności, połączonej z utratą pamięci, która okazuje się zaraźliwą dolegliwością. Cały ten wątek - wraz z uleczeniem mieszkańców przez Melquiadesa z choroby, pokazany został tak, jak Marquez mógłby sobie wymarzyć. Kiedy po podaniu tajemniczej mikstury wycieńczeni bezsennością mieszkańcy padają jak muchy, by wreszcie zapaść w sen, kamień spada nam z serca.
Życie rodziny Buendiów byłoby spokojne po oddaleniu męki bezsenności, gdyby nie miłosne szaleństwa (te zasługują na osobny tekst!) kolejnych członków rodu i karawan nieślubnych dzieci. Ich apetyty seksualne wydają się być nienasycone, i dotyczy to obu płci. Marquez, jak wiadomo, był mistrzem w opisie scen pożądania i targających bohaterami namiętności, a twórcy serialu na szczęście niczego nie cenzurowali. Aureliano Buendia spłodził aż 17 synów z różnymi kobietami, i wszyscy mieli nosić jego imię (wątek dzieci Aureliana pojawi się dopiero w II sezonie serialu).
Wcześniej życiem rodziny Buendiów wstrząśnie jednak śmierć Melquiadesa, którego Jose Arcadio uważa za nieśmiertelnego. Patriarcha rodu popada w szaleństwo i resztę życia spędza przywiązany sznurem do wielkiego kasztanowca. Przez ostatnie lata porozumiewa się tylko po łacinie, głównie z księdzem, który jako jedyny go rozumie. Godzinami rozmawia też z duchami.
Gdy wybucha wojna domowa, Macondo włącza się do konfliktu, wysyłając do ruchu oporu oddział żołnierzy pod dowództwem (już w randze pułkownika) Aureliano Buendii, aby walczył z reżimem konserwatystów (dokładnie tak, jak dziadek pisarza, który ponoć ukształtował jego poglądy). Tymczasem Arcadio - wnuk patriarchy rodu, zostaje przez niego mianowany szefem cywilnym i wojskowym Maconda i zmienia się w brutalnego dyktatora, choć należy do partii liberalnej.
Nie jest jednak tajemnicą, że Gabriel Garcia Marquez był człowiekiem o lewicowych poglądach. Zresztą większość pisarzy Ameryki Łacińskiej deklarowała wówczas takie właśnie. Polityką interesował się zawsze, jak wiadomo wcześniej był świetnym dziennikarzem. Podczas gdy powieść "Sto lat samotności" większość z nas czyta przede wszystkim jako wciągający dramat rodzinny, jest w niej także komentarz polityczny na temat elit Ameryki Łacińskiej oraz dotykającej ją przemocy. W narracji Aureliano Buendii przeplatają się bowiem kampanie wojskowe, egzekucje polityczne i krótkotrwałe dyktatury. Serial świetnie to pokazuje, choć najmocniejsze fragmenty jeszcze przed nami, w drugim sezonie.
Nie sposób nie dostrzec, że łącząc historię całej swojej rodziny z historią Ameryki Łacińskiej stworzył Marquez również opowieść o zniszczeniu i rozpadzie. Raj Macondo, oderwany od społeczeństwa, technologii i przede wszystkim od władzy państwowej, nie może trwać zbyt długo. Natura ludzka i historia mu na to nie pozwolą.
Na szczęście prócz mrocznej historii przemocy i klęsk Marquez genialnie pokazał także drugą, jasną stronę Ameryki Łacińskiej - tę zrodzoną z ducha karnawału i wrodzonej umiejętności odnajdywania radości i magii w zwykłych rzeczach.
"Sto lat samotności" to jedna z najbardziej wielowymiarowych XX-wiecznych powieści do odczytania na wielu poziomach. Pełna metafor, aluzji, odniesień do kondycji ludzkiej, choć od jej wydania minęło niemal sześć dekad i świat się zmienił. Ale my, ludzie, już niekoniecznie.
Mimo iż pojawia się nawet w tytule, wątek samotności niezwykle istotny dla wymowy dzieła, wcale nie wysuwa się na pierwszy plan. A przecież samotni są tu w zasadzie wszyscy. Jedni, bo cierpią z powodu niespełnionej miłości (Amaranta), inni, bo mimo wzajemności utracili ukochaną osobę (Aureliano, Rebeka). Samotna mimo małżeństwa z Jose Arcadio Buendią z wielkiej miłości jest też Urszula. Najpierw mąż opętany alchemią, całe dnie spędza w laboratorium, kompletnie nie interesując się rodziną, potem gdy popada w szaleństwo, traci go na dobre. On sam również cierpi w samotności - przywiązany w obawie przed napadami szaleństwa do kasztana, zatrzaśnięty w świecie, do którego nikt nie ma dostępu.
I wreszcie bodaj najbardziej osamotniony i zagubiony bohater - pułkownik Aureliano Bunedia, który, choć spłodził 17 synów i może mieć każdą kobietę, której zapragnie, pozostaje nieszczęśliwy i samotny. Tę samotność i zagubienie Aureliano serial oddaje bezbłędnie. Wielka w tym zasługa odtwarzającego tę rolę Claudio Cataño, który najczęściej gra w ciszy i tworzy przejmującą kreację.
Jest zresztą w tym serialu kilka ról wybitnych, ale ponieważ główni bohaterowie grani są nawet przez trzech różnych aktorów (od najmłodszego do najstarszego wiekiem), nieznane nam kolumbijskie nazwiska nie zostaną w pamięci. Na pewno wypada jednak wymienić grającą starszą Urszulę, Marleydę Soto, bo to rola warta oscarowej nominacji, gdybyśmy mieli do czynienia z filmem fabularnym. Miejmy nadzieję, że w kolejnym sezonie aktorkę docenią co najmniej członkowie Złotych Globów.
Czekając na drugi sezon "Stu lat samotności", już teraz możemy z przekonaniem stwierdzić, że lepszego sposobu na upamiętnienie najwybitniejszego dzieła Gabriela Garcii Márqueza, jak jego świetna ekranizacja w dziesiątą rocznicę śmierci pisarza, znaleźć się nie da. Czy przywróci ona modę na realizm magiczny i prozę noblisty, dowiemy się zapewne niebawem.