Reklama

Wrzesień 1938 - dla polskiego komisarza plebiscytowego na Górnym Śląsku i dyktatora III powstania śląskiego, od 1935 roku przebywającego na emigracji politycznej to najtrudniejszy czas od momentu opuszczenia Polski. Czechosłowacja, w której mieszkał, stała się kolejnym, po Austrii, celem Hitlera i jesienią Führer rozpoczął proces jej rozczłonkowywania (na mocy układu monachijskiego z 30.09 Niemcom przyznano tzw. "Kraj Sudecki"). Na to nałożył się dramat rodzinny - okazało się, że młodszy syn Wojciecha, Witold, poważnie zachorował. Gasł z dnia na dzień, a ojciec przez kilka tygodni starał się o zgodę polskich władz na przyjazd do kraju. Ciążyły na nim bowiem zarzuty (sanacja postarała się, aby zmusić go do emigracji) i w momencie przekroczenia granicy groziło mu natychmiastowe aresztowanie.  

W związku z tym mecenas Korfantego, Stefan Glaser odwiedził dziesiątki urzędów, spotkał się z kilkunastoma, jeśli nie kilkudziesięcioma politykami z obozu rządzącego, działał przez zaufanych ludzi itd. Nic nie wskórał, sytuacji nie zmieniła nawet śmierć Witolda 19 września. Sanacyjni decydenci nie zezwolili na obecność Wojciecha na pogrzebie, premier Składkowski oznajmił wręcz, że "nie uczyni ani kroku, aby zapobiec aresztowaniu p. Korfantego, kiedy się zjawi pożegnać syna". Legenda głosi, że noc przed pochówkiem nasz bohater spędził nad granicą, w Cieszynie, do ostatniej chwili czekając na list żelazny. Czy tak rzeczywiście było, nie wiemy - faktem jest, że nie uczestniczył w ostatniej drodze swojego dziecka i nic dziwnego, że w rozmowie z Wincentym Witosem (byłym premierem, również emigrantem politycznym) skarżył się na "zwierzęcość tych ludzi".

Reklama

Równolegle pochłaniały go sprawy europejskie - zdawał sobie sprawę, że na Sudetenlandzie III Rzesza się nie zatrzyma, że za jakiś czas Wehrmacht może zająć resztę Czechosłowacji, a niewykluczone, że później przyjdzie pora na Polskę. Paryskiego korespondenta swojej "Polonii" (był wydawcą dziennika na Górnym Śląsku) przekonywał listownie, że "choć zarzucają nam, że chcemy walczyć w obronie Czechów [...], to w najbardziej żywotnym naszym interesie leży, aby Niemcy nie usadowili się nad Wełtawą, bo wówczas na przełęczach karpackich zabłysną pickelhauby pruskie". Nie miał jednak żadnego wpływu na rozgrywające się wydarzenia: w Monachium Wielka Brytania i Francja skapitulowały, niebawem wojska niemieckie wkroczyły do Kraju Sudeckiego, a polskie zajęły Zaolzie. 

Korfanty? Nie, on nigdy Polski nie kochał!

Kolejne miesiące Korfanty spędził w Pradze, z niepokojem obserwując, jak Czechosłowacja popada w coraz większe uzależnienie od Rzeszy. Krótkie wytchnienie przyniosły Boże Narodzenie i Nowy Rok, które upłynęły mu w towarzystwie rodziny i Witosa w Bili koło Żyliny, ale w rozmowach z najbliższymi powtarzał, że dni czechosłowackiego kraju są policzone i trzeba będzie szukać nowego miejsca na Ziemi. Czy już wtedy myślał o powrocie do Polski? Zapewne tak, dla człowieka, który poświęcił kilka dekad na walkę, najpierw o prawa Polaków na Górnym Śląsku, potem o przyłączenie tej dzielnicy do Rzeczpospolitej, taka decyzja - w obliczu zagrożenia niepodległości - była naturalna. W lutym mówił o tym w rozmowie ze znajomym z Pragi, historykiem literatury, Marianem Szyjkowskim.

Miał przy tym nadzieję, że sanacja puści w niepamięć dawne spory i umożliwi mu przyjazd oraz bezpieczny pobyt, choć przecież wystawiono za nim listy gończe. Naiwne, zwłaszcza wobec zachowania rządzących z września zeszłego roku? Niestety tak, a piłsudczycy nie tylko nie czekali na Korfantego z otwartymi ramionami, ale nawet zaostrzyli postawę wobec swojego przeciwnika. Właśnie w lutym prasa sanacyjna nasiliła ataki na byłego komisarza plebiscytowego, zaś prokuratura w Katowicach wysunęła wobec polityka zarzut przekrętów finansowych na szkodę skarbu państwa i Górnośląskiego Związku Przemysłowców Górniczo-Hutniczych. Zarzut, dodajmy, szyty tak grubymi nićmi, jak to możliwe - sprawa zaczęła się w 1932 roku, gdy skarbówka "odkryła", że Korfanty, powiązany wówczas z GZPG-H, uchyla się od płacenia podatków.

Komornik rozpoczął więc proces egzekucyjny, tyle że w 1936 roku Najwyższy Trybunał Administracyjny uznał, że to nasz bohater jest stroną pokrzywdzoną. Zdaniem sędziów fiskus nie miał podstaw, aby żądać od Wojciecha zapłaty dodatkowych sum - mimo to w 1939 roku prokuratura wróciła do tematu. Dlaczego? Odpowiedź przynoszą zapiski jednego z likwidatorów Związku Przemysłowców (GZPG-H rozwiązano w 1932 roku): "cała sprawa wyszła od sanacyjnego wojewody Grażyńskiego, który w ten sposób chce raz jeszcze poddać sprawę Korfantego prokuratorskim badaniom!". Aby dopełnić obraz, warto też przytoczyć słowa prezydenta Mościckiego. 30 marca, podczas spotkania z delegacją profesorów na Zamku Królewskim głowa państwa oświadczyła: “Korfanty, nie, dla niego palcem nie ruszę, bo on nigdy Polski nie kochał.".

Jak ucieczka, to z rozmachem

W tym czasie powstańczy dyktator był już w Paryżu - po tym, jak 15 marca Wehrmacht dokonał inwazji na Czechosłowację, a na ulicach Pragi aż roiło się od mundurów w kolorze feldgrau, politykowi groziło nie tylko więzienie. Jako przywódca, który walnie przyczynił się do utraty przez Rzeszę części Górnego Śląska na rzecz Polski, był znienawidzony przez Niemców i narażony na wszelkie możliwe represje, włącznie z karą śmierci. Tym bardziej, że jak twierdził jego biograf, Marian Orzechowski, za poszukiwania Korfantego zabrało się Gestapo - funkcjonariusze i ich agenci mieli zbierać informacje na jego temat po całej Czechosłowacji. Tymczasowe schronienie Wojciech znalazł w ambasadzie francuskiej - pytanie, co dalej? Na szczęście, nie musiał się nad tym długo zastanawiać, bo Francuzi nie ograniczyli się do jednorazowego aktu pomocy.

Załatwili Korfantemu fałszywe papiery (paszport na nazwisko Albert Martin) i zaproponowali, że przewiozą go do Francji samochodem. Bynajmniej nie w bagażniku albo między skrzynkami ziemniaków czy kapusty, ale autem ambasady, na przednim siedzeniu i w towarzystwie francuskich dyplomatów. Podróż w takich warunkach, przez okupowane czeskie ziemie, a tym bardziej przez hitlerowskie Niemcy - tylko taka trasa wchodziła w grę - wydawała się obarczona większym ryzykiem niż wejście w paszczę lwa i położenie głowy pod topór razem wzięte. Polak nie miał jednak wielkiego wyboru, jeśli chciał żyć, przystał zatem na ofertę Francuzów - przez granicę Protektoratu Czech i Moraw z właściwą Rzeszą przejechali 20 marca. I on, i kierowca musieli zachować stalowe nerwy podczas jazdy...

Szczęśliwie droga przebiegła bez większych przeszkód i pod koniec marca Korfanty zameldował się nad Sekwaną. Choć spodziewał się upadku Czechosłowacji, to i tak niemiecka agresja odcisnęła na nim spore piętno, a przyszłość Europy widział w czarnych barwach. "Patrząc na to, co dziś się dzieje w świecie, mamy wrażenie, że odczytujemy w "Annałach" Tacyta rozdziały o pożarze starożytnego Rzymu" - to jego słowa z tekstu przesłanego do "Polonii" na początku kwietnia. A jednak, choć świat chwiał się w posadach i wszystko wskazywało na to, że teraz to Polska jest na celowniku Hitlera, nasz bohater nie zamierzał osiąść we Francji. Z relacji paryskiego korespondenta "Polonii", Tadeusza Kiełpińskiego, wynika, że Korfantego nie interesowały ani skarby kultury typu Luwr, ani wytworne restauracje i kawiarnie, wręcz przeszkadzał mu wielkomiejski zgiełk. "Mówił tylko o sprawach związanych [...], z tymi niebezpieczeństwami, które by mogły zagrozić Rzeczpospolitej. [...] Rwał się do powrotu do kraju".

Paryż - Kopenhaga - Gdynia

Aby legalnie przedostać się nad Wisłę, polityk potrzebował polskiego paszportu. Tuż po przyjeździe do Paryża skierował więc swoje kroki do ambasady RP, gdzie spotkał starego znajomego, majora Włodzimierza Zielińskiego. "Stary znajomy" to zresztą nie do końca trafne określenie, należałoby raczej napisać "kat", bo w 1930 roku Zieliński był przydzielony do twierdzy brzeskiej i tam znęcał się nad Korfantym, m.in. kilkukrotnie go pobił (na polecenie Józefa Piłsudskiego uwięziono wówczas w Brześciu kilkunastu działaczy opozycji, w tym dyktatora III powstania śląskiego). Ironia historii, że teraz, jako konsul, miał decydować o dalszych losach uciekiniera z Pragi. Korfanty nie dał mu jednak tej satysfakcji - zrezygnował ze starań o paszport. Pozostał mu nielegalny przyjazd.

Nim do niego doszło, przez większość kwietnia były komisarz nasłuchiwał pilnie sygnałów płynących z ojczyzny. Miały one sprzeczny charakter - z jednej strony próby uzyskania w MSW gwarancji bezpieczeństwa dla ojca, podejmowane przez syna Zbigniewa, spełzły na niczym. Z drugiej, przyszły premier i Naczelny Wódz, generał Sikorski, zapewniał Korfantego, że nie ma się czego bać, podobnie jak hierarchowie: biskup katowicki Stanisław Adamski i prymas Polski August Hlond. Wojciech zdawał sobie w pełni sprawę z ryzyka, ale łudził się, że w obliczu wojny z Niemcami sanacja nie będzie aż tak mściwa i w najgorszym razie czeka go kilka dni za kratkami. Zaznaczmy, że miał pewne podstawy, aby tak sądzić - pod koniec marca do kraju wrócił Witos i po niecałym tygodniu odsiadki został zwolniony.

W Paryżu próbował jeszcze zatrzymać Korfantego Herman Lieberman - niegdyś polityczny przeciwnik z Polskiej Partii Socjalistycznej, po wspólnych przejściach w Brześciu (dzielili tam celę) kolega. Mówił mu, jak się okazało, proroczo: "Uwiężą Pana i Bóg jeden wie jak długo przetrzymają, tak Pana nienawidzą. Czy naprawdę Ojczyźnie potrzebny jest Pański pobyt w więzieniu?" Zamyślił się i zawahał. [...] Potrząsnął jednak głową i odparł energicznie: "Wobec niebezpieczeństwa, które Polsce grozi, ja muszę być w kraju razem ze wszystkimi".  I tak zrobił - 23 kwietnia, z fikcyjnym paszportem w kieszeni (wciąż jako Albert Martin), wyleciał z Paryża do Kopenhagi. Po samolocie przyszła natomiast pora na statek i 27 kwietnia Korfanty mógł postawić stopę na polskim brzegu, w Gdyni.

Polski wymiar niesprawiedliwości

Czy wysiadając w gdyńskim porcie, bohater tego tekstu odczuł ulgę? Mało prawdopodobne, bo nie był w stanie przewidzieć, jak na jego powrót zareagują władze. Nie bez powodu pisał z Kopenhagi do mieszkającego w Londynie polityka i publicysty, Józefa Retingera: "Nie wiem, co się stanie. Gdyby mnie zaaresztowali lub wysłali do Berezy [obozu dla więźniów politycznych w Berezie Kartuskiej], dowie się Pan pod koniec tygodnia z gazet.". W tym samym liście Korfanty prosił, aby w razie jego uwięzienia Retinger narobił medialnego szumu poprzez artykuły w londyńskiej prasie. Niemniej, początkowo wydawało się, że nie będzie takiej potrzeby - gdy 29 kwietnia były emigrant zjawił się w katowickiej prokuraturze, dyżurujący prokurator Tadeusz Bartoszewicz potraktował go życzliwie i po krótkiej rozmowie zwolnił do domu.

Niestety, Wojciech nie cieszył się długo wolnością - nie minęło parę godzin, a do jego drzwi zapukała policja. Jeden z funkcjonariuszy trzymał w ręku nakaz aresztowania, podpisany przez...Bartoszewicza. Co zmieniło się w tak krótkim czasie? Otóż prokurator zadzwonił do przełożonych w Warszawie i powiadomił ich o przybyciu Korfantego. Ci przekazali wiadomość dalej, do ministra sprawiedliwości, Witolda Grabowskiego i to on zdecydował o niezwłocznym pojmaniu polityka. Nie podał nawet podstawy prawnej, ale po co, skoro sanatorzy od tylu lat byli na bakier z praworządnością? Później śledczy wymyślili, że powstańczy przywódca powinien przebywać w areszcie w związku z domniemanym oszukaniem Banku Śląskiego. Problem w tym, że początki sprawy sięgały lat 20. i powinna ona zostać umorzona z uwagi na przedawnienie.

Powinna, bo gdy w maju 1939 minister Grabowski zaprosił prokuratorów na naradę i zorientował się, że ich zdaniem zarzuty są przedawnione, szybko przywołał zebranych do porządku. Zagrzmiał: "Co to jest takiego, że wszyscy bronią Korfantego!" i huknął pięścią w blat stołu - w efekcie jeden z ojców II RP pozostał za kratkami. Ostatecznie spędził na warszawskim Pawiaku 82 dni i wyszedł z więzienia 20 lipca jako wrak człowieka. Dalej wypadki potoczyły się błyskawicznie: podejrzenie raka wątroby, pobyt w stołecznym szpitalu św. Józefa, operacja przeprowadzona 11 sierpnia i śmierć 17 sierpnia. Wkrótce po pogrzebie zaczęły krążyć pogłoski, że na polecenie władz celę Korfantego wymalowano farbą zmieszaną z arszenikiem i w ten sposób go otruto. Nikt nie znalazł na tę tezę twardych dowodów, ale czy trucizna była konieczna? Wystarczyło odmówienie patriotyzmu, zanegowanie wszelkich zasług i wtrącenie do więzienia w "nagrodę" za powrót do ojczyzny w najtrudniejszym momencie. "No i widzi pan, Panie Juliuszu, jak mi Polska zapłaciła" - te słowa wypowiedział Korfanty na łożu śmierci do poety i prozaika, Juliusza Żuławskiego...

Przy pisaniu tekstu korzystałem z publikacji: "Piękne lata trzydzieste" Andrzeja Garlickiego, "Korfanty. Silna bestia" Józefa Krzyka i Barbary Szmatloch, "Wojciech Korfanty" Jana F. Lewandowskiego, "Wojciech Korfanty. Biografia polityczna" Mariana Orzechowskiego, "1939. Ostatni rok pokoju, pierwszy rok wojny" Janusza Osicy, Andrzeja Sowy i Pawła Wieczorkiewicza