Nie jest tajemnicą, że kontrowersja potrafi być doskonałą reklamą. Film "It Ends with Us", w którym Blake Lively zagrała główną rolę, a Justin Baldoni nie tylko go wyreżyserował, ale i wystąpił u boku gwiazdy, jest tego świetnym przykładem. Doniesienia o rzekomych napięciach na planie czy nie do końca udane wywiady aktorki wcale nie zniechęciły widzów. Wręcz przeciwnie - historia balansująca na granicy romantyzowania niepokojących zachowań zarobiła w kinach ponad 350 milionów dolarów i obecnie przyciąga tłumy przed ekrany telewizorów, laptopów i innych urządzeń.
Oczywiście spora część widzów to fani Colleen Hoover - autorki powieści, na której bazuje film. Sama pisarka od lat wzbudza zagorzałe dyskusje, głównie z powodu sposobu przedstawiania w swoich książkach trudnych tematów, takich jak trauma i toksyczne relacje. Krytycy wytykają jej, że często wykorzystuje te wątki jako dramatyczne zwroty akcji, zamiast ukazywać je w bardziej świadomy i odpowiedzialny sposób. Największym zarzutem pozostaje jednak romantyzowanie relacji, w których dominuje agresja. "It Ends with Us" to najlepszy przykład - historia Lily Bloom i Ryle’a Kincaida, choć porusza temat przemocy domowej, dla wielu widzów nie oddaje w pełni powagi tego problemu.
"Zabierzcie przyjaciół, ubierzcie się w kwiaty i idźcie zobaczyć film!" - tymi słowami Blake Lively promowała produkcję opowiadającą o toksycznym związku i przemocy. "It Ends with Us" przedstawia losy Lily, która po trudnym dzieciństwie poznaje charyzmatycznego neurochirurga. Ich znajomość szybko przeradza się w miłość, a następnie małżeństwo, lecz po czasie Ryle zaczyna wykazywać niepokojące zachowania. Sytuacja dodatkowo się komplikuje, gdy Lily spotyka swoją pierwszą miłość, a następnie... dowiaduje się, że jest w ciąży.
Przesłanie filmu kryje się już w tytule. "It Ends With Us" - "To kończy się na nas" - odnosi się do przełamywania traumy pokoleniowej. Lily chce zakończyć cykl przemocy, by jej córka mogła dorastać w lepszym świecie. Na papierze brzmi to jak solidna podstawa do poruszenia ważnego i aktualnego tematu. W praktyce jednak film nie do końca spełnia swoje zadanie - postać Ryle’a została ukazana zbyt łagodnie, a dramatyczny wydźwięk historii wydaje się stłumiony.
Premiera filmu odbyła się w sierpniu zeszłego roku. Blake Lively niemal znalazła się w ogniu krytyki. W podobnym czasie debiutował superbohaterski hit "Deadpool vs. Wolverine" - projekt niezwykle istotny dla jej męża, Ryana Reynoldsa, który nie tylko zagrał główną rolę, ale także był producentem i współtwórcą scenariusza. "Deadpool" to typowy letni blockbuster. Patrząc z perspektywy czasu na tę sprawę, wydawać się może, że Lively też chciała mieć taki swój lekki, wakacyjny projekt i nie do końca zrozumiała, że "It Ends with Us" nie będzie do tego dobrym filmem.
Pojawiły się zarzuty, że aktorka nie rozumie problemu, jaki porusza "It Ends with Us", a zamiast tego skupia się na autopromocji - między innymi swojej marki kosmetyków do włosów. W dodatku do sieci wypłynął wywiad sprzed kilku lat, który postawił ją w bardzo niekorzystnym świetle. W rezultacie nie tylko sama produkcja, ale i jej gwiazda stały się tematem internetowej debaty, podgrzewając jeszcze większe emocje wokół filmu.
W czasie afery związanej z premierą "It Ends with Us" spekulowano, że Blake Lively i Justin Baldoni nie potrafili się dogadać ani na planie, ani w procesie postprodukcji. Przyczyną konfliktu miały być m.in. dwie zupełnie odmienne wizje artystyczne dotyczące filmu. Justin Baldoni komentował sytuację na londyńskiej premierze w sierpniu, mówiąc, że nie wyreżyseruje kontynuacji. Z kolei Daily Mail informował, iż Baldoni nie jest bez winy - podobno miał za bardzo wczuć się w rolę swojego bohatera - przemocowca. Plotkowano również o jego niestosownym zachowaniu wobec Blake Lively i członków ekipy. Atmosfera wokół Baldoniego gęstniała, aż w końcu, po kilku miesiącach, Lively zdecydowała się na oficjalne oświadczenie.
Według informacji uzyskanych przez serwis TMZ Blake Lively oskarżyła Justina Baldoniego o molestowanie seksualne. Z pozwu wynika, że na jakimś etapie prac nad filmem odbyło się specjalne spotkanie, na którym omówiono roszczenia Lively i jej żądania dotyczące dalszej współpracy. W rozmowach miały uczestniczyć także inne kluczowe osoby związane z produkcją, w tym Ryan Reynolds, mąż aktorki. Lively zarzuciła również Baldoniemu, że miał celowo niszczyć jej reputację, rozpowszechniając fałszywe informacje i wpływając na opinię publiczną.
Media natychmiast podchwyciły temat, a narracja wokół sprawy zmieniła się diametralnie. Po stronie Lively opowiedziały się m.in. Gwyneth Paltrow i Amy Schumer, które publicznie wsparły aktorkę w mediach społecznościowych. W tej sprawie wypowiedziała się także Amber Heard. W oświadczeniu przekazanym NBC News powiedziała: "Media społecznościowe to personifikacja klasycznego powiedzenia 'Kłamstwo zdąży przejechać pół świata, zanim prawda zdąży założyć buty'. Widziałam to na własne oczy, z bliska. Jest to tak przerażające, jak i destrukcyjne".
Z dnia na dzień Blake Lively stała się symbolem kobiety walczącej o sprawiedliwość, a Justin Baldoni - bezwzględnym oprawcą. Niezależnie od prawdy, cała sytuacja zaczęła przypominać historię przedstawioną w samym filmie...
Justin Baldoni rozpoczął defensywę od złożenia pozwu w Sądzie Najwyższym w Los Angeles przeciwko The New York Times, domagając się gigantycznej kwoty 250 milionów dolarów. Reżyser i aktor "It Ends with Us" oskarżył dziennik o współpracę z Blake Lively na jego niekorzyść, zwracając szczególną uwagę na artykuł opublikowany 21 grudnia zeszłego roku, zatytułowany "We Can Bury Anyone: Inside a Hollywood Smear Machine". Według Baldoniego materiał ten miał stanowić część szeroko zakrojonej kampanii mającej na celu zniszczenie jego reputacji. W pozwie powołuje się na naruszenie prywatności, zniesławienie oraz celowe manipulowanie informacjami. Twierdzi również, że kilka godzin po publikacji tekstu agencja WME, z którą współpracował od wielu lat, natychmiast zakończyła z nim współpracę, co miało dla niego katastrofalne skutki zawodowe.
Zaledwie miesiąc później, w styczniu 2025 roku, Baldoni złożył kolejny pozew - tym razem bezpośrednio przeciwko Blake Lively, jej mężowi, Ryanowi Reynoldsowi, oraz szefowej PR-u Leslie Sloane, domagając się od nich astronomicznego odszkodowania w wysokości 400 milionów dolarów.
"To sprawa dwóch z najpotężniejszych gwiazd na świecie, które wykorzystały całą swoją siłę i wpływy, by wyrwać film z rąk reżysera i studia produkcyjnego. Gdy wysiłki Lively i Reynoldsa nie przyniosły oczekiwanych rezultatów, skierowali swoją furię na wybranego kozła ofiarnego. Tolerowanie przez półtora roku ich zachowania, przy jednoczesnym zachowaniu profesjonalizmu i uprzejmości na każdym kroku, nie zapewniło Baldoniemu i Wayfarer jakiejkolwiek ochrony" - czytamy w pozwie.
W dokumencie mężczyzna oskarża parę o szantaż, zniesławienie oraz naruszenie prywatności. Zarzuca Lively zbyt dużą ingerencję w proces montażu, a Reynoldsowi wtrącanie się w napisany już scenariusz. Według Baldoniego aktorka sfabrykowała oskarżenia o molestowanie seksualne, próbując nie tylko zrujnować jego karierę, ale także przejąć pełną kontrolę nad projektem. Reynolds natomiast miał aktywnie wspierać żonę w tych działaniach, wykorzystując swoje wpływy w branży filmowej.
W ramach kontrataku Justin Baldoni postanowił ujawnić wiadomości tekstowe, które wymieniał z Lively podczas pracy nad filmem. Opublikowane treści rzuciły zupełnie nowe światło na całą sprawę - zamiast konfliktu, korespondencja wskazywała na serdeczne relacje między nimi. Niektóre wiadomości sugerowały wręcz, że Lively była początkowo bardzo zadowolona ze współpracy. Natomiast Baldoni mocno ją wspierał oraz starał się spełniać jej wszelkie zachcianki, takie jak zakup wybranej przez nią garderoby, która znacznie przekraczała zaplanowany budżet.
W tej całej sprawie istnieje masa dodatkowych wątków, które w tym momencie nie sposób zebrać i trafnie skorelować z główną sprawą. Obserwując materiały, pojawiające się w mediach społecznościowych, bardzo trudno jest obiektywnie ocenić zachowania obydwóch gwiazd. Nie ma też stuprocentowej pewności, co jest prawdą, a co kłamstwem. Szczególnie przerażająca jest świadomość sposobów Lively, czy Baldoniego, a raczej ich zespół PR-owców, dzięki którym skutecznie manipulują opinią publiczną. Na przestrzeni ostatnich miesięcy zmieniała się ona jak chorągiewka na wietrze.
Początek procesu sądowego planowany jest na marzec 2026 roku. Wydaje mi się jednak, że do tego czasu możemy być świadkami wyciągania sobie kolejnych brudów. Obserwując tę sprawę, odnoszę wrażenie, że na którymś etapie współpracy jedna ze stron za bardzo zaangażowała się w produkcję, a może nawet... w relację. Wygląda to, jakby z powodu niedopowiedzeń oraz braku postawienia wyraźnych granic rozpętała się potężna burza ze sztormem.
Jedno jest pewne. Blake Lively udowodniła, że nie ma takiego kryzysu wizerunkowego, którego nie byłaby w stanie przetrwać. Chociaż wielu fanów się od niej odsunęło, gwiazda nie zatrzymuje się i kontynuuje wielką karierę aktorską. Wkrótce będziemy mogli ją zobaczyć w sequelu superhitu sprzed lat - "Zwyczajnej przysługi". Co będzie dalej? Czy po tej całej sprawie producenci i reżyserowie będą chcieli z nią współpracować? Zobaczymy. Nawet jeśli nie, ona i jej mąż mają potężne możliwości, które pozwolą wyprodukować film z Lively w roli głównej.
A jeśli chodzi o Baldoniego - cóż, nigdy nie był najgorętszym nazwiskiem w Hollywood. Obecnie opinia publiczna jest raczej po jego stronie, lecz nie wiadomo, jakie materiały jeszcze ujrzą światło dzienne.