Reklama

Piotr Kuryło w lipcu kończy 50 lat, ale nie kończy swojej sportowej misji. "Mam w sobie instynkt wilka, potrzebuję walczyć cały czas. Walczyć ze swoimi słabościami. Chciałbym też podnosić poprzeczkę, usuwać bariery". 19 lutego bez sponsorów, ale z hasłem "Nigdy więcej wojny", z własnej inicjatywy wyjedzie rowerem spod pomnika Westerplatte w Gdańsku do Monte Cassino. Jak tłumaczy, to tylko rozgrzewka. Już w maju 2023 planuje kolejną podróż dookoła świata. "Chcę objechać Ziemię w czasie, w jakim pozwoli mi forma, bez oszczędzania się, maksymalnie szybko. Jeśli uda mi się to w 80 dni, jak w słynnej książce, to będzie wspaniale". Wszystko kolejny raz w imię pokoju.

"Nie mam w głowie, to mam w nogach"

Samotny roczny bieg dookoła Ziemi. Rok poza domem. Bardzo ciężkie warunki, również pogodowe. Cztery pory roku. Europa, Ameryka Północna, Azja, Rosja łącznie z Syberią. Przy tym kontynuacja biegu poza granicami Europy nie była w pełni zorganizowana. Wszystko działo się spontanicznie i zależało wyłącznie od determinacji Piotra. W Stanach Zjednoczonych namawiano go, by odpuścił Rosję.

Reklama

- Straszono, że mogę tam zginąć. Ale nie było to zastraszanie, raczej niewiedza ludzi, którzy nigdy tam nie byli. Rosja pełna pomocnych, bezinteresownych ludzi pozytywnie mnie zaskoczyła. Ze wszystkich krajów i ludzi, których poznałem po drodze, to właśnie Rosjanie byli najmilsi - wspomina esencjonalnie Piotr Kuryło, spytany o pierwszą pozycję z topowej piątki swoich niezliczonych osiągnięć sportowych. To właśnie za ten bieg otrzymał nagrodę Kolosa za wyczyn roku 2011.

Osiągnięciem numer 2 jest dla Piotra II miejsce w open w Spartathlonie w 2007 roku. Mówi on o życiowej formie. Na sam bieg do Aten dostał się zresztą nie inaczej, jak biegnąc z rodzinnego  Augustowa. Tymczasem w mediach nie brakuje spekulacji na temat tego ogromnego sukcesu, ponieważ ma również biegającego brata bliźniaka (spekulacje dotyczyły podmianki z Pawłem Kuryło) a nigdy wcześniej ani później nie zbliżył się już do tego wyniku.

- Chciałbym to wreszcie wytłumaczyć. Na pewno udało się mi dlatego, że miałem zaledwie 35 lat. Myślę, że to wtedy miałem życiową formę, a jednocześnie już trochę doświadczenia. Byłem bardzo dobrze przygotowany. Zrobiłem naprawdę duży kilometraż, biegnąc do Grecji przez Włochy. Adriatyk przepłynąłem promem. Zabiegłem nieco za wcześnie, więc dotrenowałem jeszcze 2 tygodnie w greckich górach. Co do spekulacji podmianki z bratem, to Paweł w tym samym dniu biegł w innych zawodach w Polsce. Celowo o to zadbałem, bo słyszałem kiedyś historię innych bliźniaków. Myślę, że to, co wtedy zadecydowało, to przygotowanie fizyczne i bardzo mądry start, bo pierwsze 10 kilometrów biegłem wolno. To było dobre taktycznie i zaowocowało. Dużą rolę grało też to, że nikt mnie jeszcze wtedy nie znał. Nie widziano we mnie zagrożenia. Dopiero kiedy mnie dostrzeżono, nie uniknąłem kilku kłód rzucanych pod nogi - mówi enigmatycznie Piotr Kuryło. - Sport niestety nie jest taki czysty i mimo doświadczenia, mimo podium w 2007, w 2009 nie miałem już szans na wygraną. A nie miałem szans, bo zawierzyłem serwisowi. Co ciekawe, w 2007 zająłem II miejsce bez serwisu. Biegłem samotnie 246 km, trochę ponad dobę, korzystając tylko z tego, co było przygotowane na stolikach organizatorów. Dzień wcześniej sam to ustawiałem. Natomiast w 2009 zgodziłem się na serwis, a ten przyjechał, dopiero kiedy kontynuowałem ósmą godzinę biegu! Do tego czasu nie miałem żadnych odżywek i pomocy. W 2014 serwis był co prawda lepszy, natomiast przygniotła mnie ogromna presja. Im większy sponsoring, pomoc, tym większe ciśnienie od samego startu. Chce się od razu zaistnieć, biec jak najlepiej, najszybciej, z przodu, w czołówce, co przy tak długich dystansach nie jest właściwe - analizuje Piotr. - Tu nie tylko nogi są ważne. Głowa też jest ważna. A kto nie ma w głowie, ten ma w nogach, dlatego najczęściej muszę tymi nogami nadrabiać - żartuje.

Za osiągnięcie numer 3 Piotr uznaje wyprawę rowerem z Lizbony do Władywostoku - 15 tysięcy kilometrów w 3 miesiące zwyczajnym rowerem turystycznym, obładowany sakwami z przodu i z tyłu, z namiotem i całym ekwipunkiem.

- Tamto lato było mokre, deszczowe, sprawiało, że było naprawdę ciężko. Ale udało się - mówi z satysfakcją.

Numerem 4 ma być dziewiczy rejs kajakiem przez Wisłę pod prąd.

- Wtedy jeszcze nie miałem kompletnie żadnego doświadczenia jeśli chodzi o kajak, bo nigdy nie pływałem nawet na przecież popularnych u nas w Augustowie spływach. A była to wyprawa właśnie takim zwykłym augustowskim turystycznym kajakiem.

Hasło tej wyprawy brzmiało "Zawsze pod prąd", z myślą o niepełnosprawnych.

Numer 5 to ostatnia wyprawa Piotra, która miała miejsce w 2020 roku.

- W intencji pokoju na świecie przepłynąłem pod prąd kajakiem rzekę Ren od Morza Północnego aż do źródła w Alpach szwajcarskich. 1320 kilometrów w miesiąc. Mimo iż myślałem, że Wisła nauczyła mnie, czym jest rejs pod prąd, to jednak była to dużo cięższa przeprawa. Nie dlatego, że Ren jest nieco dłuższy. To, co mnie zaskoczyło, to duża liczba ogromnych statków z Afryki, Indii czy z Chin. Jest tam ogromny ruch, a tak duże kontenerowce mające, chociażby 200 metrów długości, kiedy płyną jeden za drugim, trzy pod rząd, robią naprawdę potężne fale. Jeśli do tego kolejne płyną z naprzeciwka, to tworzą się wiry. Cała ta przeprawa była walką z falami tych statków.

Bieg dookoła świata

7 sierpnia 2010 roku Piotr Kuryło wystartował z Rynku Zygmunta Augusta w Augustowie.

- Plan był prosty; biec na Zachód tak długo, aż wreszcie wrócę ze Wschodu. Ciągnąłem za sobą na specjalnym trójkołowym wózku kajak, który miał mi służyć do pokonywania przeszkód wodnych, jak jeziora czy rzeki, ale był też miejscem do spania.

Każdego dnia biegł od świtu do nocy, pokonując od 70 do 100 km. Nie zatrzymywał się nawet na posiłek, ponieważ spożywał w marszu suchy prowiant. W Pirenejach natknął się na wilka. Ten go nie zaatakował, ale od tego momentu Piotr biegł szybciej i jeszcze szybciej odmawiał "Zdrowaśki". Podczas tej wyprawy śmierć nie raz jeszcze zaglądała Piotrowi w oczy.

- W Hiszpanii zainteresowała mnie rzeka Tag, która płynie aż do Lisbony. Stwierdziłem wtedy, że pokonam w ten sposób część Hiszpanii i całą Portugalię. W czasie takiego tygodniowego spływu miały mi nieco odpocząć nogi. Zacząłem płynąć tą rzeką 70 km przed Madrytem, więc w górach. Przy ruinach starego młynu wodnego miałem taką wywrotkę, że topiąc się w samotności, nie miałem już nadziei... Wtedy zrozumiałem, że kiedy woda spada z taką siłą, jest bardzo napowietrzona, lżejsza i, mimo że miałem kamizelkę ratunkową, to nie podnosiła mnie ona do góry. Straciłem w tej rzece cały ekwipunek, wraz z telefonem. Wziąłem ze sobą mokry śpiwór, dzięki któremu mogłem ugasić pragnienie, wyciskając z niego krople wprost do ust. Po kilku godzinach takiej wędrówki dotarłem do jakiejś wioski, gdzie była otwarta apteka. Nie znając języka hiszpańskiego czy angielskiego, powiedziałem tylko "Please! Katastrofa! Telefon! Please!". Zadzwoniłem wtedy do żony, poinformowałem, co się stało i że kontynuuję wyprawę. 

Od tamtego momentu ludzie, których mijał przestali go traktować jak bohatera biegnącego dla pokoju.

- Nie fotografowali się ze mną, jak wcześniej, kiedy miałem kajak na wózku z reklamami i hasłem w języku angielskim, że jest to bieg dla pokoju. Ludzie zaczęli mnie traktować jak włóczęgę, bo tak wyglądałem. Nie mogłem już liczyć na dobre gesty, jak chociażby podzielenie się wodą. Wręcz przeciwnie. Zostałem nawet poszczuty psem.

W pensjonacie przy konsulacie w Lizbonie, gdzie zaproponowano mu nocleg dla regeneracji, doprowadził się do porządku nie tylko w znaczeniu fizycznym.

- Tam stało się coś dziwnego. Tuż przed wyjazdem na lotnisko, wychodząc na korytarz pensjonatu, w dużym lustrze zobaczyłem człowieka wysportowanego, gotowego na wszystko. Wróciłem myślami do wypadku na rzece. Wtedy uświadomiłem sobie, że przeżyłem dzięki doświadczeniu, swoim siłom. Pomyślałem "jestem silny" i że nie ma dla mnie rzeczy niemożliwych. W tym samym momencie z kieszonki swojej kamizelki podróżnej wyciągnąłem zmiętą kartkę. Była na niej modlitwa, którą przed startem dała mi żona, a tam znamienite słowa: "ten, kto będzie ją nosił, nie utonie". I wtedy zrozumiałem, że sam jestem słaby. Do USA przeleciał samolotem. Pierwsze dwie noce spędził w Central Parku. W konsulacie poprosił o zakup map, by móc przebiec Stany od Nowego Jorku do San Francisco.

- Okazało się, że na koncie zostało mi 19 dolarów, a firma sponsora ma kryzys, dlatego prezes organizacji sportowej chcąc pomóc, proponował, że wykupi mi lot powrotny do Polski. Poprosiłem jednak o tydzień szansy. W tym czasie poznawałem ludzi, którzy słysząc moją historię, nieoczekiwanie zaczęli dawać mi pieniądze. W pewnej nowojorskiej gazecie ukazał się nawet artykuł, obwieszający, że moja porażka będzie ich porażką, bo ja jestem jeden a ich wielu. Polonia w języku angielskim przygotowała mi kartkę tłumaczącą, kim jestem i co robię, ponieważ sam angielskiego nie znałem. Mogłem biec dalej.

W głębszej części kraju miały miejsce kolejne zmagania o życie.

- Ustawiłem wtedy namiot na terenie indiańskim, na pastwisku mustangów. W środku nocy obudził mnie skowyt kojotów, które zbliżyły się niebezpiecznie blisko mojego namiotu. Pomyślałem, że jest tak ciemna noc, że najlepiej byłoby rozpalić ogień, by je jakoś odstraszyć, ale nie mogłem tego zrobić, wychodząc z namiotu, bo wcześniej by mnie zaatakowały. Zrodził się wtedy pomysł, że przecież mogę to zrobić z namiotu. Podpaliłem swoją bluzę. Kiedy zaczęła się naprawdę palić, otworzyłem szybko namiot i wyrzuciłem ją w powietrze. Kojoty zobaczywszy ogień, uciekły.

Bieg pełen cudów

- Mój bieg autentycznie obfitował  w cuda. Pewnych zbiegów okoliczności nie da się inaczej wytłumaczyć. Odczytuję je jako Bożą Opatrzność. Kiedy biegłem przez pustynię w Stanie Arizona, po dwóch dniach zabrakło mi wody. Codziennie do tej pory modliłem się o pokój na świecie, ale w obliczu śmierci z pragnienia, zacząłem modlić się z tą samą gorliwością o wodę. Natknąłem się wtedy na dwie ciężarówki z pomocy drogowej. Dwie ciężarówki pośrodku niczego, które właśnie miały odjeżdżać. Dobiegłem w ostatniej chwili, kierowca otworzył drzwi a ja ostatkiem sił, powiedziałem tylko "water". Bez zastanowienia otworzył samochodową lodówkę i wręczył mi sporo półlitrowych butelek. Nigdy bym nie pomyślał, że otrzymam aż tyle wody na pustyni i to jeszcze wody prosto z lodówki.

W czasie swojej wyprawy Piotr Kuryło wygłosił w Ameryce mnóstwo przemów, świadectw, głównie na prośbę Polonii - w kościołach i podczas ich balów okolicznościowych. Natomiast, będąc już w Rosji, we Władywostoku zorganizowano mu konferencję prasową. Dzięki temu i tam zyskał wsparcie.

- W Rosji milicja jechała za mną od świtu do nocy, pilnując, by nie spadł mi włos z głowy. Niestety ta pomoc trwała tylko dwa tygodnie. Kiedy zaczęła się tajga, za Heberowskiem, wszyscy zniknęli. Nie mogłem liczyć na żadną zorganizowaną pomoc, ale wyłącznie na łaskę ludzi, mieszkających po rozsianych tam wioskach. Gościnność tych ludzi pozytywnie mnie zaskoczyła.

W głębszej tajdze natknął się na młodego człowieka, który był w drodze. Okazało się, że wyszedł ze swojej wioski do miasta w poszukiwaniu pracy. Od miasta do miasta jest tam niemalże 1000 kilometrów.

- Chłopak próbował biec ze mną, ale ze względu na tempo, został w tyle. Sam w lesie. Intensywnie myślałem, jak mogę mu pomóc. Nie mogłem go ciągnąć w wózku, bo sam nie dałbym rady. Modliłem się o cud. Nagle podjechał starszy Rosjanin i spytał, czy nie potrzebuję jakiejś pomocy. Spytałem, czy nie mijał wcześniej młodego wędrującego mężczyzny. Potwierdził, że go widział, więc powiedziałem: "Jeśli jesteś dobrym człowiekiem, to zawróć i go podwieź. Ja jestem profesjonalistą i sobie poradzę, ale on może nie dać rady".

W jednej z wiosek przy drodze młoda dziewczyna sprzedawała miód. Zapytana o jego cenę, odparła, że 900 rubli za słoik, ponieważ jeździli tamtędy bogaci Rosjanie, którzy cenili zdrowotne właściwości miodu syberyjskiego.

- Była to zawrotna cena, dwukrotnie przewyższająca ceny w Polsce. Ale przyznam się, że nie ubiegłem wtedy 100 metrów, odpiąłem wózek i wróciłem po słoik. Uświadomiłem sobie, że przecież w Stanach miałem tylko 19 dolarów i to właśnie dzięki ludzkiej pomocy przebiegłem Stany Zjednoczone. Zresztą w Rosji też odczuwałem ogromne wsparcie od ludzi. Po chwili uboższy o prawie 1000 rubli biegłem dalej z tym słoikiem. Dzień się jeszcze nie skończył, kiedy podjechał do mnie przeciętnie wyglądający Rosjanin i spytał, czy nie chcę pieniędzy. Dał mi wtedy największy banknot - 5000 rubli.

Po pierwszym etapie tajgi pobił swój rekord bez kąpieli i prania.

- 3 tygodnie. Nie jest to żadne osiągnięcie, nie chcę się chwalić, po prostu mówię, jak było. Często wtedy nie biegłem też od świtu do nocy, ale od mostu do mostu, by zapewnić sobie w miarę bezpieczny nocleg, bez zainteresowania ze strony dzikich zwierząt. Wtedy jednak mało spałem i byłem coraz bardziej wykończony. Pojawiały się kontuzje, ale pomagały naturalne najprostsze sposoby. Zimą do bolących kolan przykładałem śnieg, a latem nogi chłostałem pokrzywami. Na Syberii dostałem od pewnej rodziny wódkę. Wiedzieli, że nie piję, ale poradzili bym smarował nią bolące miejsca. 

Trudno wycyrklować 365 dni, kiedy bieg nie jest ściśle zorganizowany, ale bardzo spontaniczny. Gdy Piotr zbliżał się do Polski, skontaktował się z organizatorami biegu z Augustowa, że wyrobi się, by wrócić akurat 365 dnia.

- Powiedzieli mi wtedy, że na miejscu będzie czekała na mnie prasa, radio, telewizja i mnóstwo kibicujących ludzi, więc mają nadzieję, że nie nawalę. Zrobili mi takie ciśnienie, że biegłem coraz szybciej i więcej. W pewnym momencie do Augustowa zostało mi 20 kilometrów i... 2 dni zapasu. Postanowiłem posiedzieć w lesie, by było to rzeczywiście równe 365 dni.

Media, czyli od bohatera do zera

Kolejne lata po życiowej przygodzie i ogromnym sukcesie nie przynosiły jednak dobrej sławy panu Piotrowi.

- Jak człowiek zrobi coś złego albo głupiego, a udało mi się zrobić coś takiego, to media mówią o tym znacznie częściej, niż o wszystkich osiągnięciach razem wziętych. 2015 rok był takim moim pechowym rokiem. Zaczęło się od psa zostawionego pod schroniskiem, o czym media się przecież rozpisywały. Nadal uważam, że wokół tego tematu powstał zbyt wielki szum i narosło nieco plotek. A ja nie widziałem wtedy innego rozwiązania, działałem pod presją czasu, bo następnego dnia wybiegałem do Grecji.

"Jest to człowiek całkowicie oddany temu, co robi. Stawia sport ponad wszystko. To nie jest zdrowe i moim zdaniem to nie jest dobre" - komentował wtedy zachowanie Piotra Henryk Szost, mistrz Polski w biegu maratońskim. Natomiast dziennikarz sportowy Jakub Radomski pisał: "Jest to człowiek bardzo różnie odbierany. Część osób widzi go jako bohatera i osobę, która biega dla Boga i Matki Boskiej, z drugiej strony krąży wiele historii pokazujących, że nie jest to postać jednoznaczna".

W 2015 roku odbył się też rozwód Piotra.

- Mam dwie dorosłe córki z tego małżeństwa. Zostałem nawet dziadkiem, jednak relacje rodzinne są tak rozluźnione, że nie widziałem wnuczki. Dla mojej najmłodszej córki z innego związku zadedykowałem książkę "Pojedynek z Renem".

- Czuję się wolnym człowiekiem. Na dzień dzisiejszy nie mam rodziny jako takiej, do której mogę czy też muszę codziennie wracać. Oficjalnie nie jestem też nigdzie zameldowany. Nie przejmuję się tym, a nawet się cieszę. Życie w trasie, wyprawy, to moje życie. Im mniej posiadam, tym bardziej wolny się czuję. Niestety nikt dziś tego nie rozumie i mnie nie wspiera. Mam wrażenie, że wszyscy za jedyną słuszną drogę życiową uznają dziś pracę i gromadzenie pieniędzy - wzdycha Piotr. - Jedyne wsparcie, jakie mam, to wsparcie duchowe. Wiem, że mam talent sportowy i chcę go jak najlepiej wykorzystać. Mam poczucie, że poświęcam życie dla wyższych idei. Być może kiedyś zginę podczas którejś wyprawy i ktoś zechce nakręcić o mnie film, a być może umrę niezrozumiany w samotności. Myślę, że oba scenariusze są możliwe.

Samotność jest czymś, co najbardziej męczy Piotra podczas jego wypraw, choć patrząc z boku, można by odnieść wrażenie, że powinien się już do niej przyzwyczaić.

- Podczas wypraw pod gołym niebem spędziłem już grubo ponad tysiąc nocy, w tym świąteczne wieczory, które najbardziej dawały w kość.

Bilans zysków i strat jest jednak jednoznaczny.

- Dbam o zdrowie, codziennie trenuję, codziennie też ciężko pracuję na budowie, murując domy. Jeśli założę sobie jakiś cel, nie odpuszczam. W czasie wyprawy sam stawiam sobie wymagania. Trochę jak w wojsku: wcześnie wstajesz, szybka pobudka, pakowanie sprzętu i do przodu. Trzeba dbać o reputację i zrobić to przynajmniej przyzwoicie, jeśli chodzi o wynik.

Już w sobotę, 19 lutego w samo południe wystartuje rowerem spod pomnika na Westreplatte w Gdańsku. Będzie ciągnął wózek-kamper, w którym zamierza spać.

- Pojadę na południe, przekroczę granicę w Cieszynie, dalej przez Czechy, Austrię. We Włoszech kierunek Rzym i z Rzymu do Monte Cassino. Pojadę tam rowerem przełajowym MTB. Wracać planuję przez Niemcy, zaliczając przełęcz Stelvio w Alpach, jedną z najwyższych na świecie, uznaną przez Brytyjski Klub Motocyklowy za najładniejszą na świecie. Kiedy będę w okolicach Monachium, planuję znaleźć pracę na rok. I w tym miejscu pragnę podziękować mojemu jedynemu sponsorowi, czyli mnie - śmieje się. - A raczej bankowi, który udzielił mi kredytu. Sprzęt - rower z wózkiem i ekwipunkiem to koszt ok. 10 tysięcy złotych. Wyjeżdżam z kwotą 1200 euro. To ok. 10 euro dziennie, licząc, że dojazd do Monte Cassino zajmie mi 2 miesiące. Nie mam sponsorów, ale mam hasło: "Nigdy więcej wojny".

W 80 dni dookoła świata?

- Drugie osiągnięcie planuję na 2023 rok, ale to już szybkim szosowym rowerem. Rekord należy co prawda do Brytyjczyka - 60 dni. Z tym że on miał przy sobie kampera i jechał przy nim "na pusto", wyrabiając ponad 300 km dziennie. Ja planuję objechać Ziemię w czasie, w jakim pozwoli mi forma, ale też bez oszczędzania się, maksymalnie szybko. Jeśli uda mi się to w 80 dni, jak w słynnej książce, to będzie wspaniale. Jeśli nie dostanę wizy do Rosji, to trasa przebiegnie nieco inaczej, przez Chiny i Indie, więc będzie być może bardziej egzotyczna, ciekawsza. Chciałbym by to była trasa ekstremalna. W Kalifornii chcę objechać Dolinę Śmierci, gdzie jest bardzo gorąco. Chciałbym też zobaczyć Wielki Kanion.

To kolejna wyprawa w intencji pokoju. Kolejna własna inicjatywa, póki co bez sponsorów.

- Chciałbym wystartować 2 maja, w święto flagi państwowej, w biało-czerwonym stroju i flagą. Chciałbym pokazać, że Polak potrafi objechać Ziemię i to w dość szybkim tempie. Nie chodzi o turystyczną wycieczkę, jak chociażby w przypadku Francuza, którego spotkałem na trasie, obiegając świat. Okazało się wtedy, że on dłużej jedzie tym rowerem, niż ja biegnę. Mam w sobie instynkt wilka, potrzebuję walczyć cały czas, walczyć ze swoimi słabościami. Chciałbym też podnosić poprzeczkę, usuwać bariery. Wiem, że osiągając obiegnięcie Ziemi, nic bardziej spektakularnego nie zrobię, ale kolejna próba napawa mnie niesamowitą energią.

Kolejne wyzwania są hołdem dla sportu.

- Chciałbym, aby przede wszystkim młodzi ludzie uprawiali sport. Jakikolwiek. Kto co lubi. Im więcej sportu, tym mniej nałogów. Tym bardziej że teraz popularny jest nie tylko alkohol, ale i inne używki. W sporcie piękne jest również to, że nie ma barier wiekowych. W lipcu skończę 50 lat, ale dzięki sportowi czuję się zdrowo, może młodziej.

Wbrew pozorom prawdziwa zajawka bieganiem Piotra nie zrodziła się w dzieciństwie.

- Mimo że brałem udział w zawodach szkolnych, prawdziwa fascynacja sportem zaczęła się dopiero po ukończeniu 30 lat. Wtedy też stwierdziłem, że nie będę pić alkoholu. 50. urodziny będą moim 20. jubileuszem abstynencji. Kiedy przestałem rekreacyjnie pić i nie wiedziałem co ze sobą zrobić, usłyszałem w telewizji o maratonie warszawskim. Skojarzyłem, że dwóch moich starszych braci przebiegło ten maraton i jak byłem dumny z tego, że mam takich braci - herosów. Zresztą, kiedy trenowali, byłem mały, ale już wtedy serwisowałem ich rowerem.

Podkreśla, że sport to nie tylko ruch, fizyczność i zdrowie. W jego przypadku sport to oddanie się idei. Jak mówi, najważniejsze jest poczucie misji.

- Najwięcej moich wypraw odbywam dla pokoju na świecie. Chciałbym krzewić tę ideę. Chciałbym by był to temat medialny. Aktualnie media nie lubią pokoju. Lubią ofiary, liczby zgonów. Jak jest wojna, to jest o czym pisać i mówić, a pokój nikogo nie interesuje. Doceńmy pokój. "Nigdy więcej wojny".