Reklama

Jeszcze przed rozpoczęciem lektury zaczęłam googlować postać Mike’a Rindera, który deklaruje się jako były członek kościoła scjentologicznego przez lata zajmujący najwyższe stanowiska w instytucji, z której zdecydował się uciec w 2007 roku.

Już w pierwszych pięciu wynikach wyszukiwania, zaraz po stronie na Wikipedii i linku do profilu autora na Instagramie, znalazłam stronę o adresie WhoIsMikeRinder.com. Bez koloryzowania i nadmiernej dramaturgii: to, co zobaczyłam, gdy weszłam w link, przyprawiło mnie o dreszcz. Na samym środku umieszczone zostało oświadczenie kościoła scjentologicznego, które przedstawia Rindera jako patologicznego kłamcę i prześladowcę motywowanego pragnieniem zemsty - chociaż dowody, na podstawie których zostały wysnute zarzuty, są w wielu miejscach tak rozdmuchane, że aż niedorzeczne.

Kim jest Mike Rinder?

Reklama

Jednak to nie oświadczenie jest najbardziej przerażającą częścią tej witryny, chociaż mogłoby z powodzeniem zostać wykorzystane jako materiał ćwiczeniowy do kursu "Wstęp do manipulacji dla mało lotnych" kupiony za 11,99 zł na Udemy. Prawdziwie niepokojącym elementem jest pasmo wywiadów wideo, w których żona, córka, syn, byli współpracownicy i przyjaciele Rindera zarzucają mu nie tylko kłamstwa, ale również przemoc fizyczną i psychiczną.

"To niespotykane, żeby tyle osób z najbliższego otoczenia jawnie i otwarcie wysuwało przeciwko komuś tak poważne zarzuty, jeśli nie są one prawdziwe. Czy z tym facetem naprawdę jest coś nie tak?", pomyślałam w pierwszej chwili. Dopiero po kilku minutach dalszego riserczu zorientowałam się, że wszystkie osoby ochoczo dyskredytujące Rindera w materiałach wideo łączy wspólny mianownik: wszyscy są w dalszym ciągu członkami kościoła scjentologicznego, a wszystkie materiały z ich udziałem zostały wyprodukowane przez tę samą instytucję.

Wyszukując kolejnych informacji na temat osób, które publicznie wystąpiły przeciwko kościołowi scjentologicznemu, natykam się na małżeństwo Marca i Claire Headley’ów. Para w 2009 wniosła przeciwko instytucji sprawę sądową, w której zarzucała jej łamanie praw człowieka, a także pogwałcenie praw chroniących przed procederem handlu ludźmi. Po wpisaniu nazwisk w wyszukiwarkę, na samym szczycie wyników wyskakuje strona oznaczona jako sponsorowana. Adres? WhoIsMarcHeadley.org. Witryna, przygotowana w podobny sposób, co ta na temat Mike’a Rindera, również obfituje w profesjonalnie zmontowane wywiady wideo. "Marc Headley zawsze był toksyczny i przemocowy, wspomina jego siostra Stephanie", brzmi tytuł jednego z materiałów. Techniki manipulacji stosowane na stronie podważającej zarzuty Headleyów są tu identyczne i również obejmują zaangażowanie najbliższych członków rodziny, którzy nadal funkcjonują w kościele scjentologicznym.

Następną zadeklarowaną przeciwniczką kościoła scjentologicznego, do którego również kiedyś należała, jest Leah Remini. Aktorka znana m.in. z serialu "Diabli nadali" nie tylko napisała książkę, ale także wyprodukowała nagrodzony kilkoma Emmy program telewizyjny i podcast (co ciekawe, współprowadzony z Rinderem) na temat nadużyć w ruchu religijnym. Nic dziwnego, że na jej temat można znaleźć aż dwie dyskredytujące witryny ufundowane i wyprodukowane przez kościół scjentologiczny: LeahReminiTheFacts.org oraz LeahReminiAftermath.com.

Dopiero po lekturze książki dowiedziałam się, że tego typu działania to oficjalna taktyka scjentologów nazwana "Fair Game", która przyzwala (a wręcz nakazuje) użycia dowolnych środków w celu obrony instytucji przed wrogami i dezerterami. Kłamanie, zniesławianie, śledzenie, zakładanie monitoringu w pobliżu prywatnych domów, a nawet podrzucanie fałszywych dokumentów to działania powszechne wpisujące się w tę taktykę. Straszne? To dopiero początek.

Czym jest kościół scjentologiczny?

To młody ruch religijny istniejący zaledwie od lat 50-tych poprzedniego wieku. To właśnie wtedy L. Ron Hubbard, autor książek science-fiction, opublikował "Dianetykę" - rozprawę naukowo-filozoficzną (?) na temat kondycji zdrowia psychicznego i nowej drogi życia duchowego, którą powinni podążyć wszyscy marzący o lepszym jutrze. 

"Cywilizacja bez chorób psychicznych, bez przestępców i bez wojen, gdzie osobom zdolnym naprawdę się powodzi, ludzie uczciwi mają swoje prawa, a Człowiek może wznieść się na wyżyny swojego istnienia - oto cele scjentologii", pisał Hubbard.

Pisarz twierdził między innymi, że może pomóc ludziom pozbyć się lęków i traum, a nawet fizycznych ułomności czy chorób. Dianetyka stała się fenomenem i szybko zapewniła Hubbardowi rzesze oddanych słuchaczy, których urzekał charyzmą podczas swoich wykładów. To na ich podstawie wyrosła wkrótce scjentologia, a wraz z nią kolejne teorie samozwańczego guru.

"Nie było rzeczy, których nie obejmowałaby jego rzekoma wiedza: wypowiadał się na każdy możliwy temat, od eliminowania fobii po wychowanie dzieci, od leczenia raka po metody podnoszenia ilorazu inteligencji  (...) Przekonany o własnym geniuszu, stwierdził, że jego wiedza o życiu jest większa niż wiedza kogokolwiek innego w całej historii świata (...) Hubbard podkreślał, że sposobem na przyciągnięcie nowych ludzi do scjentologii jest znalezienie ich najsłabszego punktu albo największego problemu - na przykład braku pewności siebie, kłopotów z panowaniem nad gniewem czy problemów z poczuciem własnej wartości - i powiedzenie im z absolutną pewnością, że scjentologia może im w tej kwestii pomóc", pisze Mike Rinder w swojej książce.

Do wyznawców teorii Hubbarda należeli m.in. rodzice Rindera, którzy do scjentologów dołączyli, gdy ich syn miał zaledwie kilka lat. Większość wychowania, które otrzymał, odbywała się więc w myśl scjentologicznych wartości i nauk. Co do nich należało? Między innymi kompletne odrzucenie psychologii i psychiatrii, obarczonych przez pierwszego scjentologa odpowiedzialnością za pogarszającą się kondycję ludzkości i zbijanie kapitału na chorych duszach potrzebujących pomocy - co jest wyjątkowo śmieszne, jeśli weźmiemy pod uwagę istotę wzorcowej praktyki scjentologicznej.

Praktyka scjentologii polegała między innymi na zdobywaniu kolejnych "poziomów wtajemniczenia" (OT) w swoim rozwoju duchowym, czyli odbywaniu specjalistycznych kursów i poznawaniu coraz to głębszych tajemnic wiary. Każdy kolejny etap był oczywiście bardziej kosztowny od poprzedniego, bo Hubbard ani myślał dzielić się swoim duchowym oświeceniem za darmo, nawet w imię misji zbawienia świata od zła i samozagłady. Osiągnięcie najwyższych poziomów było możliwe jedynie dla najzamożniejszych lub tych, którzy postanowili poświęcić swoje życie pracy dla instytucji w jej wewnętrznych szeregach - a ta wiązała się z nieludzkim wysiłkiem, życiem w spartańskich, a wręcz niebezpiecznych warunkach i stałą kontrolą. Stawka była jednak warta świeczki, bo ci, którzy wydali setki tysięcy dolarów lub znosili życie w iście orwellowskiej społeczności (o czym dalej) w imię wkroczenia na najwyższy poziom wtajemniczenia, mieli stać się duszami posiadającymi "władzę nad materią, energią, przestrzenią, czasem i myślą". Oczywiście, do czasu, kiedy Hubbard nie ogłosił, że po najwyższym poziomie będzie jednak jeszcze kolejny. A potem kolejny.

 Podstawą rutynowego praktykowania scjentologii było jednak regularne poddawanie się audytom mającym na celu oczyszczenie i wyzwolenie z ukrytych traum, a także przeżyć z poprzednich wcieleń. Audyty te odbywały (i nadal odbywają) się przy pomocy opracowanego przez Hubbarda urządzenia zwanego E-Meter, które miało wykrywać emocje człowieka podczas przywoływania traumatycznych wspomnień. Hubbard straszył swoich wyznawców, że E-Meter jest w stanie skutecznie wykryć kłamstwo czy zatajanie prawdy, a także miarodajnie określa czy dany temat wywołuje u nich jeszcze emocje czy jest już “przepracowany". W rzeczywistości E-Meter bada jedynie reakcje elektrodermalne, czyli np. to, czy człowiek poci się w trakcie badania, co, w oczywisty sposób, nie było i nie jest żadnym wyznacznikiem intencji, emocji czy prawdomówności badanego.

Wspomnienia Rindera to jeszcze straszniejsze "1984"

Historia opisana w "Spowiedzi scjentologa" to pierwsze tego typu wyznanie, bo pochodzące z samego szczytu hierarchii, od osoby, która w scjentologii wyrosła, a następnie założyła własną rodzinę i przez kilka dekad była członkiem organizacji Sea Org, zwanej także "arystokracją" scjentologii. Sea Org gromadziła najbardziej oddanych sprawie, często już od wieku nastoletniego, którzy mieli pełnić bliżej nieokreślone obowiązki na rzecz ochrony, prawidłowego funkcjonowania i propagowania działalności instytucji kościoła scjentologicznego - przez wiele lat u boku samego Hubbarda - w zamian za "darmowy" dostęp do audytów i kursów OT. Jak to wyglądało w praktyce? Życie w szeregach tej rzekomo prestiżowej organizacji, przedstawione w biografii to mieszanka światów Huxleya i Orwella.

"Można by pomyśleć, że skoro członkowie Sea Org żyli w warunkach przypominających więzienie - brak pieniędzy, fatalne jedzenie, okropne zakwaterowanie, niebezpieczne środowisko pracy - prędzej czy później powinno dojść do buntu. Nic z tych rzeczy. W Sea Org materialna strona życia (...) uznawana była za stosunkowo mało istotną w porównaniu z wartościami duchowymi (...) Liczyła się wyłącznie misja ratowania świata (...) Nie narzekaliśmy na nic, chyba że ktoś spowalniał cały zespół i nie robił tego, co do niego należało. Nie narzekaliśmy oczywiście także na to, że sam Hubbard nie brał na siebie trudów i niewygód, jakie musieli znosić szeregowi członkowie Sea Org. Miał własnego szefa kuchni, który przygotowywał mu posiłki, stewardów do obsługi, duże biuro, prawdziwą sypialnię i łazienkę", pisze Rinder.

Podczas gdy guru żył w luksusach sfinansowanych oczywiście z kolosalnych zysków ze sprzedaży swoich "usług duchowych", jego ludzie sypiali cztery godziny na dobę na ustawionych w stosie pryczach niepozwalających nawet na obrócenie się z boku na bok, zjadali resztki i kąpali się zimnej wodzie ograniczonej do 30 sekund dziennie. Za swoją posługę otrzymywali (w latach 70-tych) całe 17 dolarów tygodniowo. Dla porównania, średnie dzienne wynagrodzenie w Stanach Zjednoczonych w 1975 roku wynosiło 40 dolarów. To oczywiście nadal scenariusz, który realizowany był wyłącznie w przypadku właściwego wykonywania swoich zadań bez słowa sprzeciwu.

"Każdy dobrze wiedział, że jeśli się nie dostosuje, czekają go surowe konsekwencje. Nigdy, w żadnej sytuacji nie wolno było kwestionować nauk L. Rona Hubbarda lub kogokolwiek postawionego wyżej w hierarchii (...)  Jego posłańcy byli jego oczami i uszami na całym statku: węszenie i donoszenie na innych (nazywane raportowaniem) jest nieodłącznym elementem całej scjentologicznej kultury. Jeśli ktoś został uznany za winnego i za coś ukarany, a ty wcześniej wiedziałeś o tym, że ta osoba łamie zasady, ale nie doniosłeś - otrzymywałeś taką samą karę", opisuje Rinder.

Jak karane były tego typu, a nawet mniejsze przewinienia?

"Skazani na RPF byli wysyłani do ciemnych głębin dolnej ładowni statku i nie mieli prawa stamtąd wyjść, dopóki nie uznano ich za dostatecznie ‘zresocjalizowanych’. Musieli spać, jeść, pracować i uczyć się w tej małej, ciasnej przestrzeni, poza zasięgiem wzroku pozostałych członków załogi. Mieli zakaz komunikowania się z kimkolwiek, nawet z własnymi małżonkami. Nosili czarne kombinezony i oczekiwano, że ‘odkupią’ swoje winy przez ich wyznanie oraz ujawnienie złych zamiarów", wspomina były scjentolog.

Warto jednak podkreślić, że tego typu kary należały nadal do wyjątkowo łagodnych, funkcjonujących za czasów samego Hubbarda. Gdy w 1987 roku władzę nad kościołem scjentologicznym przejął David Miscavige - jeden z najbliższych współpracowników Hubbarda, "złote dziecko" instytucji, które już w wieku 13 lat brało udział w zaawansowanych kursach audytorskich - przebywanie w odosobnieniu w odczłowieczających warunkach zastąpiono regularnymi torturami.

"Pisemne oświadczenia, w których wszyscy przyznajemy się do kłamstw, nieuczciwości, zamiaru zniszczenia scjentologii, niepowodzeń w pracy i tak dalej, mają świadczyć o tym, że jesteśmy nędznymi kłamcami, a nasze opowieści o nadużyciach są fałszywe (...) Poza ciągłym niedostatkiem snu i jedzenia - co samo w sobie wyniszcza fizycznie i psychicznie - mieliśmy nieustannie poczucie zagrożenia zwykłą fizyczną przemocą. Policzkowanie, bicie i kopanie były typowymi karami za nieposłuszeństwo, wymierzanymi przez pensjonariuszy Dziury sobie nawzajem. Często zresztą sprawy szły jeszcze dalej. Jedną z kar było czołganie się wokół stołu konferencyjnego na rękach i kolanach. Brzmi to dość niewinnie, ale podłoga nie była wyłożona miękkimi dywanami, tylko szorstką, przemysłową wykładziną, przeznaczoną do intensywnego użytkowania. Po godzinie otarcia na kolanach i dłoniach były już bardzo bolesne - a kiedy karę powtarzano kolejnego dnia, zanim zdążyły powstać strupy, ból był nie do zniesienia. Do dziś mam po tych ćwiczeniach blizny na kolanach. Inną techniką było posadzenie kogoś pod otwartym nawiewem klimatyzacji, podczas gdy pozostałe nawiewy w pomieszczeniu były zamknięte. Zimne powietrze owiewało daną osobę, a ktoś inny polewał jej głowę wodą. Widziałem ludzi trzęsących się z zimna w niekontrolowany sposób, z sinymi ustami, na granicy hipotermii. Po kilku miesiącach zaprzestano tej metody tortur, ponieważ Miscavige uznał używanie klimatyzacji za stratę pieniędzy i luksus, na który mieszkańcy Dziury nie zasługiwali", przywołuje szokujące praktyki Rinder.

Z rodziną tylko na zdjęciu

Równie, jeśli nie jeszcze bardziej niepokojąco, Mike Rinder maluje kwestię rodziny żyjącej w środku instytucji.

Choć Hubbard sam kilkukrotnie się rozwodził i płodził dzieci, których później się wypierał, od swoich podwładnych wymagał krystalicznej czystości przedślubnej i bezwzględnej wytrwałości w małżeństwie (chyba że współmałżonek okazywał się być osobą działającą na szkodę wspólnoty - wtedy rozwód był wręcz konieczny).

"Wszyscy dostali nakaz donoszenia o każdym, kogo choćby podejrzewano o uprawianie seksu pozamałżeńskiego. Wszyscy - a więc także ja i Cathy Rubio (...) Postawiono nam ultimatum. Nie było żadnych pogawędek ani rozmów, tylko prosta, rzeczowa deklaracja: ‘Oboje traficie do RPF - chyba że weźmiecie ślub. Macie godzinę na podjęcie decyzji’ (...) Kochaliśmy się - głównie dlatego, że oboje byliśmy równie oddani wspólnej sprawie - ale nie dzieliliśmy żadnych normalnych obowiązków małżeńskich (...) Zdarzało się, że całe miesiące, a nawet lata, spędzaliśmy w różnych miastach, jeśli tego wymagały przydzielone nam zadania. Nigdy tego nie kwestionowaliśmy".

A jak wyglądała kwestia dzieci w Sea Org? Za "panowania" samego Hubbarda kobiety były zmuszane do aborcji z uwagi na to, że organizacja funkcjonowała na ciasnym statku w spartańskich warunkach. Ciężarne zsyłano na ląd w celu wykonania zabiegu pod groźbą wyrzucenia z organizacji. Po osiedleniu się w siedzibie głównej na Florydzie posiadanie rodziny stało się dopuszczalne, jednak (oczywiście) wymagało od rodziców całkowitego oddania dziecka pod kontrolę organizacji już od momentu narodzin. Gdy jednak władzę nad instytucją po śmierci Hubbarda przejął obecny "guru" David Miscavige, członkiniom Sea Org zupełnie zabroniono zachodzenia w ciążę i masowo przymuszano do aborcji.

Choć dzieci Rindera urodziły się jeszcze w czasach, gdy zakaz zakładania rodziny nie obowiązywał, opis modelowego rodzicielstwa w Sea Org brzmi co najmniej dysfunkcyjnie.

"Już kilka dni po narodzinach Taryn trafiła do żłobka prowadzonego przez Sea Org, aby jej mama mogła wrócić do znacznie przecież ważniejszego zadania, jakim było ratowanie świata. Nazwa ‘żłobek’ nie do końca dobrze oddaje rzeczywistość kilku motelowych pokoi na tyłach Quality Inn. Dziećmi ‘opiekowało się’ kilkoro nieprzygotowanych do tego członków Sea Org (...) Dzieci karmiono mieszanką na bazie jęczmienia - według Hubbarda (który, jak twierdził, dowiedział się tego w jednym z poprzednich wcieleń) taką samą, jaką dostawali rzymscy legioniści. Receptura była prosta: kaszę jęczmienną gotowano w wodzie słodzonej syropem kukurydzianym (do dziś nie rozumiem, jakim cudem dzieci tak rzadko miały problemy z zębami). Oczywiście matki nie miały czasu na karmienie piersią, poza tym formuła stworzona przez Hubbarda była ‘lepsza’ (...) Codziennie rano przed wyjściem do pracy zostawialiśmy Taryn w żłobku. Uważaliśmy się za szczęściarzy: w końcu mogliśmy zapewnić dziecku bezpieczne, scjentologiczne środowisko dorastania! (...) Taryn spędzała w żłobku siedem dni w tygodniu: zostawialiśmy ją rano, a odbieraliśmy codziennie koło północy", wspomina Rinder.

Problem z Tomem Cruisem

Chociaż mogłoby się wydawać, że wychowywany od dziecka w scjentologicznej kulturze, wysoki rangą urzędnik instytucji będzie w dalszym ciągu na relatywnie uprzywilejowanej pozycji w hierarchii, okazuje się, że David Miscavige znacznie bardziej cenił sobie wpływy, popularność i pokaźny majątek Toma Cruise’a niż swoich najbardziej oddanych współpracowników, którzy oddali scjentologii całe swoje życie. Gdy aktor dołączył do swoich zalet aktywne popularyzowanie ruchu religijnego w mediach, stał się w instytucji osobą praktycznie nietykalną, co dodatkowo przypieczętowała jego bliska przyjaźń z samym Miscavigem. Jak bliska? Niewiele osób wie, że przemocowy szef kościoła, odpowiedzialny za (co najmniej) setki przypadków psychicznego i fizycznego znęcania się nad swoimi podwładnymi, był świadkiem na ślubach Cruise’a z Nicole Kidman i Katie Holmes.

Gdy "przeciętni" dyrektorzy najwyższych szczebli znosili regularne obelgi, upokorzenia i fizyczną przemoc ze strony Miscavige’a, o aktorze w szeregach Sea Org można było mówić wyłącznie per "pan Cruise", a jej członkowie mieli obowiązek roztaczać nad gwiazdorem cieplutką bańkę chroniącą przed wszelkimi niedogodnościami: od kontrolowania i ingerowania w materiały prasowe na jego temat po wyręczanie w poszukiwaniach kolejnej partnerki i asystę prawników przy negocjowaniu kontraktów.

Biorąc pod uwagę, że obecny majątek Toma Cruise’a szacowany jest na 600 milionów dolarów, nie trzeba mieć wielkiej wyobraźni, żeby zwizualizować sobie jak pożądane przez Miscavige’a jest bycie złotą rybką gwiazdora.

Co dalej?

Choć ilość byłych członków ruchu scjentologicznego, którzy odważyli się zabrać głos w sprawie licznych nadużyć i manipulacji stale rośnie, każda relacja naocznego świadka z wewnątrz jest w dalszym ciągu okupiona prześladowaniami ze strony Miscavige’a i jego ludzi. Może się jednak wydawać, że pancerz ochronny wokół dyrektora instytucji zaczyna powoli pękać.

Po niedawno przegranej sprawie aktora Danny’ego Mastersona (zadeklarowanego scjentologa), którego sąd uznał winnym za zgwałcenie trzech kobiet, trwa dochodzenie w sprawie roli kościoła scjentologicznego w tuszowaniu zbrodni swojego prominentnego członka. Ofiary Mastersona ujawniły, że władze ruchu religijnego miały je nękać i zastraszać po tym, jak upubliczniły swoje zarzuty przeciwko aktorowi.

Coraz więcej mówi się też publicznie m.in. o żonie lidera scjentologów, którą ostatnio widziano publicznie prawie 17 lat temu (!). Co stało się z Shelly Miscavige, czy żyje, czy jest gdzieś przetrzymywana siłą i dlaczego próbuje się uciszać każdą osobę, która próbuje jej szukać? Takie pytania zadają sobie dziś aktywiści działający na rzecz zdemaskowania przestępczej działalności kościoła scjentologicznego.

Niestety, lider sekty mistrzowsko opanował sztuczkę ze znikaniem, wobec której amerykańskie prawo pozostaje na razie bezradne. Mimo iż Miscavige jest obecnie stroną w pięciu pozwach sądowych (dotyczących m.in. handlu ludźmi i licznych nadużyć wobec pracowników swojej instytucji), od prawie dwóch lat skrzętnie ukrywa się przed prawnikami, którzy... nie są w stanie dostarczyć mu dokumentów sądowych i pociągnąć go do odpowiedzialności.

Te desperackie ruchy pokazują jednak, że pętla wokół szyi Davida Miscavige’a zdaje się zaciskać, a najbardziej tego świadom jest on sam. Ale czy wieloletnie ofiary, które uciekły toksycznej sekty, doczekają się w końcu sprawiedliwości? I najważniejsze: jaki los czeka ich bliskich i wszystkich innych, którzy w dalszym ciągu pozostają pod destrukcyjnym wpływem ruchu scjentologicznego?