Reklama

Jest czwarty września 1974 roku, gdy do niewielkiego gabinetu doktor Jolanty Wadowskiej-Król w Dąbrówce Małej w Katowicach wchodzi profesor Bożena Hager-Małecka i informuje koleżankę po fachu, że w jej klinice w Zabrzu przebywa dziecko chore na ołowicę. Hager-Małecka kilka dni wcześniej przebywała na sympozjum w Szwajcarii, gdzie omawiano tamtejszy przypadek dziecka z tą samą chorobą. Chorobą niezwykle rzadką i przez to słabo rozpoznaną.

Jolanta Wadowska-Król, wówczas lekarka z dziesięcioletnią praktyką pediatryczną sięga po karty swoich podopiecznych i szybko okazuje się, że kilkulatek podlega pod rejon jej przychodni. Wadowska-Król doskonale wie, kim jest mały pacjent kliniki profesor Hager-Małeckiej. Już kilkukrotnie kierowała anemicznego Karolka do szpitala.

Reklama

Zapada decyzja o natychmiastowym przebadaniu siedmiorga rodzeństwa chorego dziecka. Doktor Wadowska-Król osobiście jedzie pod wskazany adres i wręcza skierowania na badania. Dzieci sąsiadów także proszone są o jak najszybsze zrobienie testów.

- Pamiętam, że w tym familoku panowały straszne warunki sanitarne. Nie było łazienki, kran z wodą zainstalowano na korytarzu. Dzieci większość dnia przebywały na podwórku, a później brudnymi rękoma dotykały chleba. Tym samym po prostu zjadały ołów - mówi Interii doktor Jolanta Wadowska-Król.

Kiedy Wadowska-Król otwiera kopertę z wynikami, chwyta się za głowę, a na jej twarzy rysuje się przerażenie. Diagnoza jest bezlitosna - wszystkie przebadane dzieci chorują na ołowicę. Szybko zdaje sobie sprawę, z jak wielką skalą zachorowań przyjdzie jej się zmierzyć.

Skrupulatnie sporządza listę dzieci, które koniecznie trzeba przebadać. Familok po familoku, piętro po piętrze. Priorytetem są maluchy mieszkające tuż przy hucie metali niezależnych - ulica Rzemieślnicza, Obrońców Westerplatte, Makarenki. Niedługo później okaże się, że krew i mocz do badań należy pobrać od wszystkich bajtli z całych Szopienic, a chorych kilkulatków będzie tysiące.

Lekarka wypisuje 50 skierowań na badania i pędzi z nimi na pobliską pocztę. Kiedy podchodzi do okienka, słyszy od zdenerwowanej pracownicy placówki, że chyba zwariowała. "My nawet nie mamy tylu listonoszy, żeby to roznieść" - grzmi zdenerwowana kobieta. Jolanta Wadowska-Król prosi zaprzyjaźnioną pielęgniarkę ze swojej przychodni Wiesławę Wilczek o pomoc przy roznoszeniu skierowań. Kobiety pukają do setek drzwi w Szopienicach, prosząc rodziców o dyskrecję i podejście do sprawy z największą dbałością i powagą. Wszak chodzi o życie ich dzieci.

Jolanta Wadowska-Król nieustannie informuje profesor Hager-Małecką o coraz większej liczbie zachorowań. Niemal każde wyniki wskazują na ciężkie zatrucie ołowiem wśród kilkuletnich pacjentów. Lekarka zwraca się do swojego przełożonego doktora Kazimierza Urbana z prośbą o pozwolenie na wykorzystanie większej liczby laboratoriów do przeprowadzania testów.

- Doktor Urban miał do mnie ogromne zaufanie i bez mrugnięcia okiem powiedział: Jak chcesz, to badaj - wspomina w rozmowie z Interią doktor Wadowska-Król.

Lekarka porusza niebo i ziemię, by w jak najkrótszym czasie uruchomić katowickie placówki, które mogłyby przeprowadzić niezbędne badania na ołowicę. Każdego dnia do laboratoriów trafiają setki próbówek z materiałami do analizy.

Początkowo "ołowiane dzieci" kierowane są do kliniki w Zabrzu, ale jest ich tak dużo, że sale pękają w szwach i nie ma fizycznej możliwości na przyjęcie większej liczby pacjentów. Wadowska-Król otrzymuje zgodę na wysyłanie chorych do innych szpitali - w Ligocie, Sosnowcu, Janowie - wszędzie tam, gdzie jest jeszcze jakiekolwiek wolne łóżko.

Profesor Hager-Małecka prosi doktor Wadowską-Król o działanie w konspiracji. Władza nie może dowiedzieć się o epidemii, bo sprawę zamiotą pod dywan, wszak Polska Ludowa kopalniami i hutami stojąca nie może pozwolić sobie na skandal wynikający z ciężkiej pracy klasy robotniczej. Dlatego w kartach z historią choroby Wadowska-Król kreśli przy nazwiskach zatrutych dzieci krzyżyki, by nie można było rozszyfrować, na co cierpią jej pacjenci.

Marchewkowe pole

W katowickich Szopienicach próżno było szukać wolno biegających psów lub kotów. Jeśli ktoś kupował czworonoga z hodowli, kilka dni później zakopywał go w ziemi. Zwierzęta chorowały na potęgę.

Tamtejszy krajobraz Szopienic przypominał biało-czarny film, doskonale wpisując się w szarą rzeczywistość robotniczego osiedla. Zieleni tam jak na lekarstwo, ale w odległości kilkuset metrów od huty rosły uprawiane w przydomowych ogródkach marchewki. Tyle że nie pomarańczowe, a oblepione żółtą, cuchnącą mazią wydobywającą się z kominów.

W efekcie produkcji cynku przez tamtejszą hutę dochodziło do emisji pyłów bogatych w ołów, który osiadał na każdym milimetrze szopienickiej ziemi. Kominy nie posiadały odpowiednich filtrów, przez co zanieczyszczenia trafiały do atmosfery, a następnie do wód. W ten sposób Szopienice pokryły się ołowiem.

- Szopienickie dzieci wchłaniały ołów na nieporównywalnie większą skalę niż pracownicy huty. A działo się tak dlatego, że wchłanianie następowało poprzez przewód pokarmowy za każdym razem, gdy brudnymi dłońmi wkładały do ust pożywienie. Ołów atakował wszystkie organy, upośledzał - mówi Interii doktor Wadowska-Król.

Oddychać pełną piersią

Jolanta Wadowska-Król i profesor Hager-Małecka dochodzą do ściany. Szpitale na Górnym Śląsku nie są w stanie przyjąć więcej małych pacjentów. Pada pomysł, by dzieci wysyłać bezpośrednio do sanatoriów. Z Katowic ruszają wypełnione do ostatniego miejsca autokary, kierując się do Istebnej, Jaworza czy Rabki. Dzieci spędzają tam kilka miesięcy, pozbywając się ze swoich organizmów trucizny.

Pojawia się kolejny problem - co zrobić z dziećmi, które kończą leczenie i mają wrócić do domów, gdzie czeka na nich ołów. Wadowska-Król i profesor Hager-Małecka organizują osiem, zastępczych lokali, gdzie stężenie ołowiu nie jest tak wielkie jak w Szopienicach. Jednak potrzeby są znacznie większe, gdyż chory na ołowicę jest tysiąc dzieci z 621 rodzin.

Ołowica? Jaka ołowica?!

Nie da się dłużej trzymać w tajemnicy prowadzonych na wielką skalę badań na ołowicę. Władza grozi doktor Jolancie Wadowskiej-Król, że jeśli nie zaprzestanie swoich działań, to trafi za kratki, a w najlepszym przypadku pożegna się z pracą i możliwością wykonywania zawodu.

- Nigdy nie czułam się bohaterką. Robiłam to, co powinien robić lekarz. Każda inna decyzja byłaby grzechem - dodaje w rozmowie z Interią doktor Jolanta Wadowska-Król.

Przez dłuższy czas kontrolowane i sterowane przez polityków media milczą o szopienickiej tragedii. Dopiero w 1975 r. na łamach "Trybuny Robotniczej" ukazuje się informacja o profilaktycznych badaniach prowadzonych w kilku dzielnicach Katowic, mających na celu porównanie kondycji tamtejszych dzieci z ich rówieśnikami wychowującymi się i zamieszkałymi na "terenach zielonych". W artykule nie ma słowa o epidemii ołowicy.

Marzenia o doktoracie

Kiedy sytuacja się unormowała i udało się stworzyć autorski system leczenia dzieci z ołowicą, Jolanta Wadowska-Król za namową profesor Hager-Małeckiej przystąpiła do pisania doktoratu. Temat, a jakże, dotyczył szopienickich "ołowianych dzieci".

Gdy praca była skończona, doktor Wadowska-Król spotkała się z niechęcią gremium oceniającym naukowe opracowanie. Najpierw dziesięciokrotnie zmuszono doktor Wadowską-Krol do zmiany tytuły pracy doktorskiej, następnie nakazano wykreślić z niej niewygodne dla władz fragmenty o tym, co spotkało dzieci z katowickich Szopienic.

- Cenzura była tak duża, że z mojej pracy w zasadzie nie zostało nic wartościowego. Pogodziłam się z faktem, że w zastanej przeze mnie rzeczywistości nie będzie mi dane obronić pracy. Tak też się stało - mówi nam doktor Jolanta Wadowska-Król.

Praca doktorska z uwagami rektora Akademii Medycznej w Gliwicach Józefa Jonka i jego dopiskiem "Nie dopuszczać do obrony" na długie lata trafiła do sejfu rektorskiego akademii medycznej. Ponad 40 lat później, za sprawą Ryszarda Koziołka, rektora Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, pracę doktorską Jolanty Wadowskiej-Król udało się wydobyć z sejfu.

- Nie ma dla mnie znaczenia, że moja kariera naukowa została zastopowana przez dygnitarzy. Dla mnie liczy się wyłącznie to, że chore dzieci trafiły do nowych mieszkań, a stare, zanieczyszczone ołowiem udało się wyburzyć. Wtedy mogłam już spać spokojnie. (...) Być może zapłaciłam za to wszystko wysoką cenę, ale kiedy pyta mnie pan, czy było warto, to odpowiedź jest prosta - tak, było warto.

Epilog

Jolanta Wadowska-Król namawiała pokrzywdzone przez hutę rodziny do składania pozwów sądowych, ale niewiele z nich doszło do skutku. Uzbrojeni w najlepszych prawników włodarze huty odpierali oskarżenia o zatruwanie szopienickich dzieci.

Spośród pięciu tysięcy przebadanych dzieci, tysiąc z nich chorowało na ołowicę. Należy jednak pamiętać, że ówczesne normy na ołów w organizmie dziecka były o wiele wyższe niż obecnie. Gdyby wzorować się na dzisiejszych wytycznych dotyczących dopuszczalnego poziomu ołowiu u dzieci, liczba chorych sięgnęłaby kilku tysięcy.

Z ośmiorga rodzeństwa, które chorowało na ołowicę, przeżyło troje. Dziś te dorosłe już osoby zmagają się z ogromnymi problemami zdrowotnymi. Większość zatrutych ołowiem dzieci nie dożyło trzydziestego roku życia. Ci, którzy przeżyli, naznaczeni są poważnymi dolegliwościami zdrowotnymi, które są pokłosiem przebytej ołowicy.

Doktor Jolanta Wadowska-Król przeszła na emeryturę w 2011 roku. W marcu 2015 r. została wyróżniona przez Rzecznika Praw Obywatelskich Odznaką honorową "Za Zasługi dla Ochrony Praw Człowieka". We wrześniu 2017 r. otrzymała tytułu "Honorowego Obywatela Miasta Katowice". W czerwcu 2021 roku doktor Jolancie Wadowskiej-Król nadano tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Śląskiego.

W Katowicach przy ulicy Gliwickiej odsłonięto mural autorstwa Andrzeja Wieteszki, który został stworzony dla upamiętnienia heroicznej postawy doktor Jolanty Wadowskiej-Król. Po dziś dzień przez ludzi pamiętających tragiczne wydarzenia z lat 70. Jolanta Wadowska-Król nazywana jest "Matką Boską Szopienicką".