Reklama

Choć na lekcjach historii w szkole uczymy się o dokonaniach ludzi, w tle właściwie zawsze są też oni - bohaterowie drugiego planu. Zwierzęta pełniły mniej lub bardziej istotne role na różnych polach, choćby ocieplania wizerunku tych najpotężniejszych.

Doskonałym przykładem ze współczesności są psy rasy welsh corgi pembroke uwielbiane przez królową Elżbietę II i będące jednym z symboli jej panowania. Podczas pogrzebu monarchini Muick i Sandy czekały na nią na dziedzińcu zamku w Windsorze. Również jej ulubiona klacz - Carltonlima Emma - patrzyła na przejeżdżający kondukt żałobny.

Postrach wśród Rzymian

Reklama

Cofnijmy się jednak do czasów starożytnego Rzymu i... słoni. Jego mieszkańcy dowiedzieli się o ich istnieniu długo po tym, jak walczyły one w innych rejonach świata. Pierwsze znane konfrontacje bywały dla rzymskiej armii raczej dramatyczne, a sam Pliniusz wspominał, że po raz pierwszy Italia widziała je podczas wojny z królem Pyrrusem.

Kolejny raz rzymscy legioniści zetknęli się z nimi w trakcie pierwszej wojny punickiej. W bitwie pod Aspis (255 rok p.n.e.) niemal setka kartagińskich słoni stratowała wielu żołnierzy.

Nie sposób nie wspomnieć też o 37 słoniach Hannibala, które zabrał ze sobą na drugą wojnę punicką. Surowej zimy nie przetrwało 10 z nich. Resztę wykorzystał podczas bitwy nad Trebią.

Zwierzęta te angażowano do większych bitew jeszcze w XVIII wieku, w lokalnych konfliktach natomiast do początku XIX wieku. Potem (do II wojny światowej) ich rolę ograniczono do przenoszenia zaopatrzenia dla wojska.

Koń-senator Kaliguli

Pozostajemy w Rzymie, jednak skupimy się teraz na koniach, a konkretnie na jednym - ulubieńcu cesarza Kaliguli. Incitatus (łac. szybki, galopujący) dostał nawet tytuł... senatora. Ale po kolei. O jego życiu na dworze w "Żywotach Cezarów" napisał Swetoniusz. Jego zdaniem Incitatus - jako koń wyścigowy - miał prawo do odpoczynku i spokoju. Mieszkał w marmurowej stajni, jadał ze żłobu wykonanego z kości słoniowej. Chodził okryty purpurą oraz w uprzęży zdobionej drogimi kamieniami. Miał mieć nawet umeblowany dom i służbę, a to wszystko dla wygody gości zapraszanych na uczty w jego imieniu.

Incitatus regularnie uczestniczył też w przyjęciach wydawanych przez Kaligulę. Cesarz miał wznosić toasty za zdrowie rumaka i... mianować go kapłanem - pisał Kasjusz Dion.

Koń posiadał też tytuł senatora. Inni musieli więc konsultować z nim podejmowane decyzje. Takie zagranie posłużyło Kaliguli wyrażeniu niechęci do senatu. Po śmierci cesarza jego następca, Klaudiusz, przeniósł Incitatusa do zwykłej stajni i położył kres wszystkim luksusom, których do tej pory doświadczał.

- Swetoniusz w swoim dziele rozróżniał władców na "dobrych" i "złych", patrząc na stopień poważnego traktowania przez nich senatu. Pokazanie szczególnej relacji Kaliguli z koniem miało na celu jego zdyskredytowanie - wyjaśnia prof. Dariusz Słapek z Instytutu Historii UMCS.

Ulubienica marszałka

Z kolei z polskiego podwórka większość z nas pamięta tę klacz. Kasztanowa maść, na pysku biała strzałka, pęciny w tym samym kolorze. Marszałek określał ją mianem damy omijającej kałuże, płochliwej, bojącej wystrzałów. 150 cm w kłębie i wielkie uczucie, którym go obdarzała. To oczywiście Kasztanka. Józef Piłsudski otrzymał ją od Marii z hr. Romerów w 1914 roku.

Zaznaczał, że nie dorównuje jej żaden koń. Urodziła dwa źrebaki. Ogiera Niemena i klacz Merę. "Syn" miał być jej następcą, ale okazał się... zbyt leniwy. Ostatecznie, w 1930 roku, została nią jej "córka".

Piłsudskiego i Kasztankę łączyła szczególna więź. - Wtulała się w niego jak domowe zwierzę. Gdy coś się działo, wkładała mu pysk pod pachę, chcąc się schronić. We wspomnieniach żołnierzy z tamtych czasów określana jest jako "wierny pies wciąż biegający za swoim panem" - opowiada Franciszek Pałac, autor bloga Okruchy Historii.

Marszałek ostatni raz dosiadł klacz 11 listopada 1927 roku podczas defilady na Placu Saskim w Warszawie. Dziesięć dni po tych uroczystościach Kasztankę przetransportowano do Mińska Mazowieckiego. Nie wszystko poszło jednak zgodnie z planem.

- Żołnierz umieścił ją samotną w wagonie. Jako że klacz była strachliwa, prawdopodobnie miotała się tam i czuła ogromny niepokój. Gdy pociąg dotarł do stacji docelowej, nie mogła z niego wyjść, nawet mimo pomocy weterynaryjnej lekarza 7. Pułku Ułanów Władysława Koepe. Przeniesiono ją do stajni, gdzie zmarła po trzech dniach - 23 listopada - mówi Pałac.

Na prośbę Józefa Piłsudskiego dokonano sekcji zwłok konia.

 - Ustalono, że pękły jej trzy kręgi, a żebra przebiły naczynia krwionośne. Oficerem, który podpisał meldunek o tej sytuacji był Zygmunt Piasecki, dowódca 7. Pułku Ułanów. Marszałek nigdy później nie chciał go widzieć ani z nim rozmawiać, dostał też zakaz wstępu do Belwederu, choć Kasztankę przewoził podwładny, a jego nie było nawet na miejscu.

Klacz spreparowano. Trafiła do Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. We wrześniu 1945 roku marszałek Michał Rola-Żymierski prowadził tam inspekcję. Dawny oficer w Pierwszej Brygadzie Legionów Polskich poznał Kasztankę i miał powiedzieć: "Już raz mnie kiedyś to bydlę kopnęło, nie ma potrzeby przechowywać tych szczątków".

Spalono ją jeszcze w tym samym miesiącu, przed otwarciem muzeum.

Baśka podała łapę Piłsudskiemu

Losy tej niedźwiedzicy polarnej w pewnym momencie również splotły się z marszałkiem. Baśka Murmańska. W 1919 roku na targu w rosyjskim Archangielsku kupił ją jeden z polskich żołnierzy walczący przeciw bolszewikom. Tym samym chciał zaimponować kobiecie, o której względy konkurował z włoskim wojskowym.

Gdy wieści o białej Baśce i żołnierzu dotarły "do samej góry", on na kilka dni trafił do więzienia. Ją wcielono do batalionu Wojska Polskiego na Murmaniu dowodzonym przez pułkownika Juliana Skokowskiego, ogłaszając "Córką Regimentu".

W batalionie przydzielono jej racje żywnościowe i opiekuna, który nauczył ją elementów musztry - naśladowania kroku marszowego oraz salutowania.

W 1919 roku - wraz z batalionem - Baśka wyruszyła do Polski, by stacjonować w Twierdzy Modlin na Mazowszu.

Jak podają źródła historyczne, z wojskowymi zażywała kąpieli w rzece, a zimą, podczas parady wojskowej w Warszawie na placu Saskim, salutowała przed marszałkiem Piłsudskim. Podała mu nawet łapę.

Zginęła po tym, jak podczas kąpieli w Wiśle zerwała się z łańcucha. Przepłynęła na drugi brzeg i podążyła w stronę wsi. Miejscowi chłopi zakłuli ją widłami. Gdy na miejsce dotarli żołnierze chcący pomóc, z Baśki zdzierano już futro mające być prezentem dla żony jednego z atakujących.

Wypchaną niedźwiedzicę można było jeszcze przez jakiś czas po II wojnie światowej zobaczyć w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Potem zwierzę usunięto i ślad po nim zaginął.

Pił piwo, jadł zapalone papierosy i brał prysznic z żołnierzami

Innym znanym niedźwiedziem w szeregach naszej armii był Wojtek. Urodził się w 1941 roku w Iranie. Jego matkę zastrzelił myśliwy, a małego brunatnego niedźwiadka przejął perski chłopiec. 8 kwietnia 1943 roku polscy żołnierze, idąc wraz z uchodźcami z Pahlevi do Palestyny, odkupili od niego zwierzę.

W sierpniu trafił do 22. kompanii zaopatrywania artylerii w 2. Korpusie Polskim dowodzonym przez generała Władysława Andersa.

- Od małego chciał robić to, co jego opiekunowie. Naśladował ich zachowania, nawet nie musieli go uczyć. Powodowało to wiele zabawnych sytuacji. Uwielbiał jeździć w szoferce, siadając jak człowiek. Kochał jeść... zapalone papierosy, miód, marmoladę, pić piwo. Spał z żołnierzami w namiotach - wymienia Franciszek Pałac.

Niedźwiedź lubował się też w kąpielach. Z tym związana jest jedna z bardziej spektakularnych historii z jego udziałem.

- Podczas stacjonowania w Iraku samodzielnie złapał arabskiego szpiega robiącego rozeznanie przed planowanym atakiem. Wojtek zobaczył otwarte drzwi do łaźni i postanowił tam wejść. Natknął się wtedy na mężczyznę, który przerażony zaczął krzyczeć. Od razu poddał się żołnierzom, zdradzając nazwiska wspólników. Niedźwiedź - jako nagrodę - dostał łaźnię na wyłączność na cały wieczór.

W 1944 roku żołnierze Andersa mieli zostać przeniesieni do Włoch, pod Monte Cassino.

- Dowództwo zabroniło wpuszczania zwierząt na statek, gdyż byłoby ich za dużo (w innych pułkach też posiadano żywe “maskotki" - red.). Żołnierze wpadli więc na to, by z Wojtka zrobić wojskowego. Sam Anders mianował go na kaprala, a miś otrzymał książeczkę wojskową, żołd, racje żywieniowe i przydział papierosów - mówi bloger.

Po wojnie 22. kompanię zaopatrywania artylerii wysłano do Glasgow w Szkocji. Razem z nimi pojechał kapral Wojtek. Z kolei po demobilizacji jednostki wojskowej podjęto decyzję o oddaniu go do ogrodu zoologicznego w Edynburgu. 15 listopada 1947 roku rozstano się z niedźwiedziem-kombatantem. Dawni koledzy z kompanii odwiedzali potem Wojtka, przeskakując przez ogrodzenie zoo.

Zwierzę spędziło tam 16 lat, żyjąc w klatce o powierzchni 10 metrów kwadratowych. Wojtek kochał ludzi, najbardziej lubił spędzać czas właśnie z nimi. Zmarł 2 grudnia 1963 roku, mając 22 lata.

Skuteczne w 95 procentach

Franciszek Pałac podkreśla też ważną rolę gołębi podczas I wojny światowej. Ptaki te były doskonałym sposobem na utrzymanie łączności.

- Skuteczność dostarczania przez nich wiadomości wynosiła około 95 procent. Karteczkę wkładano najczęściej do małej kapsułki i przyczepiano do ich łap.

Dzięki gołębiom wykonano też jedne z pierwszych zdjęć lotniczych. - Zamocowano im specjalny aparat fotografujący automatycznie. Pozwalały one zobaczyć pozycję wroga.

Bloger podaje, że w trakcie I wojny światowej do przekazywania komunikatów użyto około stu tysięcy tych ptaków.

Wyszkolone, by znajdować miny

W armiach różnych krajów - USA, Rosji czy Ukrainy - są również... delfiny. Prekursorami w treningu tych ssaków byli Amerykanie - to tam, w latach 50. XX wieku w San Diego, powstał pierwszy ośrodek szkoleniowy. Kolejny zaś w Sewastopolu, który po rozpadzie ZSRR trafił we władanie Ukraińców, a po aneksji Krymu znów do Rosjan.

W ośrodku w USA szkolono delfiny butlonose i lwy morskie. Ich zadania? Wykrywanie małych przedmiotów na dnach akwenów, szczególnie podczas ograniczonej widoczności. Miało to pomóc w odnajdywaniu podwodnych min. Amerykanie wykorzystywali je również do ochrony baz, w których przetrzymywano broń jądrową.

Ssaki te sprawdziły się w latach 1970-1971 w Zatoce Cam Ranh Bay. USA magazynowało tam amunicję. Delfiny podrzucały wrogim płetwonurkom materiały wybuchowe. Nie mogli więc zbliżyć się oni do amerykańskich okrętów.

Zwierzęta te pracowały również w czasie wojny iracko-irańskiej w Zatoce Perskiej. W 1987 roku, u wybrzeży Bahrajnu, sześć z nich eskortowało okręty wojenne i rozminowywało wodne szlaki. Delfiny pilnowały też beczek z ropą naftową składowanych na wybrzeżu. Chroniły także pływające tankowce.

Do Zatoki Perskiej powróciły w 2003 roku, podczas inwazji USA na Irak. Wykrywały i usuwały miny z poprzedniej wojny.

Z kolei w kwietniu tego roku analityk amerykańskiej organizacji non-profit, US Naval Institute (USNI) przeanalizował zdjęcia satelitarne rosyjskiej bazy morskiej w Sewastopolu i odkrył na nich dwie zagrody z delfinami. Pojawiły się one w lutym, gdy rozpoczęto wojnę w Ukrainie.

"Niezatapialny" Oscar

Pozostając przy wodzie... Aliancka marynarka wojenna w połowie 1941 roku zatopiła niemiecki pancernik "Bismarck". Z blisko 2500 członków załogi uratowało się niewiele ponad sto osób i jeden kot.

Służył on jako swego rodzaju maskotka i umilał czas marynarzom. Chronił też zapasy żywności przed gryzoniami. W historiach ocalałych z katastrofy pojawiają się pewne rozbieżności. Niektórzy nie mogli przypomnieć sobie obecności kota na pokładzie. Jednak przeczyć im mogą kolejne wydarzenia. Po zatopieniu "Bismarcka" rejon starcia sprawdzali alianci. Członkowie załogi niszczyciela HMS "Cossack" dostrzegli dryfującego na desce czarnego kota. Wzięto go więc na pokład i tak oto Oscar zyskał imię i drugie życie.

"Cossack" zatonął 27 października 1941 roku. Storpedował go niemiecki okręt podwodny "U-563". Zginęło wtedy 159 członków załogi. I znów - alianccy marynarze próbujący ratować rozbitków na dryfującej desce dostrzegli... czarnego kota. Oscara zaadoptowali marynarze z lotniskowca "Ark Royal". Zwierzakowi zmieniono imię. Odtąd nazywał się "Unsinkable Sam", czyli "Niezatapialny Sam".

Kot nie nacieszył się długo nowym kątem. Po trzech tygodniach, 14 listopada, lotniskowiec zatonął w wyniku uderzenia przez niemieckiego U-Boota "U-81". Nikogo nie zdziwiło, że wśród ocalałych znalazło się również małe zwierzę.

Co stało się z Oscarem? Zakazano mu wstępu na kolejne jednostki. "Pracował" u gubernatora Gibraltaru. Robił to, co umiał najlepiej - łowił myszy. Ostatecznie przeniesiono go do Wielkiej Brytanii. Tam zmarł - prawdopodobnie - w 1955 roku, służąc w Domu Marynarza w Belfaście.

W świadomości marynarzy funkcjonował potem jako pechowy kot. Historii o tym czarnym zwierzaku jest wiele, choć trudno ustalić autentyczność niektórych.

Pupilek cesarza

Od kotów zaś niedaleko do psów. Oprócz wspomnianych corgi królowej Elżbiety II warto przypomnieć Lulu - pupila cesarza Etiopii Hajle Syllasje I (panował do 1974 roku). Według źródeł był to "mały piesek rasy japońskiej". Miał prawo spać w łożu władcy, a w czasie ceremonii uciekał z kolan i sikał dygnitarzom na buty. Tak czworonoga opisywał w książce "Cesarz" Ryszard Kapuściński.

W biografii wybitnego reportażysty "Kapuściński non-fiction" Artur Domosławski opisał rozmowę ze świadkami tych zdarzeń mówiącymi, że... Lulu jednak nie oddawał moczu na wspomniane obuwie. Tak czy inaczej, wizerunek autorytarnego władcy choć trochę ocieplił "mały piesek". Tym lepiej, jeśli był grzeczny.

- Stosunek do zwierząt pokazuje skalę naszego człowieczeństwa. Pojawia się jednak kwestia wiarygodności. Mam wrażenie, że od wieków króluje celebryckość - chęć manifestowania bogactwa, oryginalności, miłości do czworonogów - puentuje prof. Dariusz Słapek.