Reklama

Już za dwa lata Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni świętować będzie półwiecze istnienia. W ciągu niemal tych pięciu dekad festiwal zmienił się diametralnie, ewoluując od skromnej, środowiskowej imprezy, po idące z duchem czasu najważniejsze filmowe wydarzenie w kraju. Jego historia jest tak barwna i niemal nieznana dzisiejszej jego publiczności, że wypada choćby w pigułce przybliżyć ją kinomanom.

A tak naprawdę słynna gdyńska impreza filmowa zaczęła się...w Gdańsku.

Zaczęło się w Gdańsku

Reklama

Środowisko filmowców w PRL-u długo zabiegało o stworzenie dużej, filmowej imprezy, która byłaby okazją do spotkań środowiskowych i prezentacji corocznego dorobku branży. To właśnie w Gdańsku istniał wtedy niezwykle aktywny klub studencki, słynny "Żak", gdzie działał nader prężny Dyskusyjny Klub Filmowy Studentów i Młodej Inteligencji, również zabiegający o stworzenie dużej, filmowej imprezy. Obie grupy wspierały się nawzajem, władza zaś przyklasnęła pomysłowi, chcąc pokazać, jak w socjalizmie dba się o kulturę.

Pierwszy festiwal odbył się w 1974 roku. Zwyciężył wówczas "Potop" Jerzego Hoffmana, który odebrał Złote Lwy i jak wiemy, rok później zdobył nominację do Oscara. Była to trzecia nominacja do złotej statuetki dla polskiej produkcji po "Nożu w wodzie" Romana Polańskiego i "Faraonie" Jerzego Kawalerowicza.

Adaptacja drugiej części trylogii Henryka Sienkiewicza to fascynujący fresk historyczny osnuty wokół najazdu szwedzkiego na ziemie polskie w drugiej połowie XVII wieku. Film okazał się dziełem życia Jerzego Hoffmana. Perypetie Andrzeja Kmicica, chorążego orszańskiego, krewkiego kawalera, który "w spadku" otrzymał na żonę wraz z majątkiem wnuczkę płk. Bilewicza, Oleńkę to wciąż film kultowy. Kmicic staje po stronie hetmana Janusza Radziwiłła, prowadzącego zdrajcy Polski i traci Oleńkę. Gdy jednak pod zmienionym nazwiskiem, wsławia się w bitwach przeciwko najeźdźcy, dawne grzechy zostają mu odpuszczone, a Oleńka rzuca mu się w ramiona. Film przegrał oscarową rywalizację z "Armacordem" Federico Felliniego.

Kolejny, 1975 rok, przyniósł dwa wielkie arcydzieła, nagrodzone ex aequo Złotymi Lwami - "Noce i dnie" Jerzego Antczaka oraz "Ziemię obiecaną" Andrzeja Wajdy. Oba z gigantycznym jak na tamte czasy budżetem, dopieszczone w każdym szczególe, z brawurową obsadą aktorską, rok po roku ubiegały się o nominację do Oscara i ją zdobyły. Walkę o statuetkę przegrały ze słabszymi od siebie tytułami, z braku promocji za oceanem. Podobnie jak "Potop" cyfrowo odrestaurowane wciąż przyciągają milionową widownię.

Adaptacja powieści Władysława Reymonta "Ziemia obiecana", to epicki obraz konfliktów kapitalistycznej Łodzi końca XIX w. ukazany poprzez dzieje kariery trzech zaprzyjaźnionych przemysłowców - Polaka, Żyda i Niemca, którzy za cenę rezygnacji z młodzieńczych ideałów, zdobywają fortunę. Dzieło życia Andrzeja Wajdy, podobnie jak "Noce i dnie" to dzieło życia nie aż tak płodnego reżysera , Jerzego Antczaka. To właśnie temu ostatniemu tytułowi ponad cztery dekady  później polscy kinomani przyznają Diamentowe Lwy dla Najlepszego Filmu 40-lecia, o czym później.

"Noce i dnie" - ekranizacja wielotomowej powieści Marii Dąbrowskiej, to saga rodzinna dwóch pokoleń rodziny Niechciców, ukazana na tle przemian społeczeństwa polskiego w latach 1865-1914. To także rzadki przykład tego, gdy z wielkiej literatury udało się stworzyć równie wielkie kino. Wielka, życiowa rola Jadwigi Barańskiej jako Barbary Niechcic, nagrodzona Złotymi Lwami, a potem Srebrnym Niedźwiedziem na Berlinale, także zostanie po latach uhonorowana Diamentowymi Lwami przez kinomanów, i uznana za najlepszą rolę kobiecą 40-lecia.

I śmiesznie i strasznie. Cegła dla Wajdy

Nie tylko polskie kino przeżywało złoty okres. Również jego twórcy nigdy nie byli tak z sobą zżyci. - Czuło się atmosferę solidarności środowiska, która wyprzedziła tę wielką "Solidarność" - wspomina Janusz Kijowski w książce "A statek płynie". I dodaje: - Nasze filmy powstawały w gorączce, w fermencie, nie wiedzieliśmy, jak długo cenzura pozwoli nam je robić. [...) więc niepokój moralny i strach przed odebraniem nam wolności. Stąd hasło: kino moralnego niepokoju.

Władza widząc środowiskową solidarność, robiła wszystko, by twórców poróżnić. Zaczęło się już w 1976 r. - to był rok represji w Radomiu, powstania KOR-u i coraz większych wpływów najbardziej znienawidzonego w historii szefa Komitetu Kinematografii, a wcześniej wiceprezesa TVP, Janusza Wilhelmiego, który wtłaczał sztukę w ramy partyjnej ideologii.

Nie zdążył zapobiec powstaniu "Człowieka z marmuru", ale w 1977 r. obsadził jury festiwalu w Gdańsku dyspozycyjnymi członkami PZPR (m.in. małżeństwem Petelskich) i było jasne, że film Wajdy zostanie pominięty w werdykcie. Zwyciężył wówczas (skądinąd również świetny) obraz Krzysztofa Zanussiego "Barwy ochronne". Reżyser jednak w ramach solidarności z Wajdą nie pojawił się na gali, by odebrać nagrodę. Do dziś krążą anegdoty o tym, jak sfingował opóźnienie samolotu, by mieć wymówkę. Znamienne, że w jego filmie "zagrała" słynna rzeźba Birkuta wypożyczona z produkcji "Człowieka z marmuru".

Za karę do Gdyni

Rok 1980 był najbardziej wolnościowy w historii festiwalu w dobie PRL-u-. Na imprezie pojawił się nawet Lecha Wałęsa, który miał blisko ze stoczni i niejako "namaścił" na zwycięzcę Kazimierza Kutza z jego świetnymi "Paciorkami jednego różańca". Władza, o dziwo, nie interweniowała.

Ale euforia trwała krótko - po świetnej 8. edycji w 1981 roku, lata kolejne - 1982 i 83 minęły bez festiwalu, który nie odbył się z uwagi na stan wojenny. Wznowiono go w 1984 r., a krytycy oceniali, że w filmach odbiła się "podwójność życia w stanie wojennym".

Późniejsze edycje festiwalu do przełomowego roku 1989 wygrywały filmy autorskie, ideologicznie neutralne, artystyczne. W 1987 r. władze nakazały przeniesienie imprezy do Gdyni. Zdaniem Andrzeja Wajdy za karę.

- Chodziło o odebranie festiwalowi etykiety miejsca związanego z Solidarnością, miejsca magicznego - oceniał wybitny reżyser. Tyle tylko, że początkowo niechętni Gdyni filmowcy, szybko się do niej przekonali, a rok 1987 z czterema "półkownikami" w konkursie i wygrana "Matki królów" Janusza Zaorskiego zwiastowały wyraźnie nadejście nowego. )Niewtajemniczonym wyjaśnijmy, że nazwa "półkownik" pochodzi od leżenia filmu na półce latami).

To oparta na prozie Kazimierza Brandysa opowieść o robotniczej rodzinie Królów, obejmująca czasy przedwojenne poprzez okupację hitlerowską, aż po okres stalinowski. Prosta kobieta Łucja Król, (wielka rola Marii Teresy Wójcik) po śmierci męża samotnie wychowuje swoich czterech synów, z niespotykaną godnością i odwagą walczy o swoją rodzinę i o dobro dzieci. Film Zaorskiego wygrał wtedy z innym, rewelacyjnym "półkownikiem" - z "Przypadkiem" Krzysztofa Kieślowskiego, który na premierę czekał aż 6 lat.  Z kolei Kieślowski Złote Lwy zdobył 2 lata wcześniej za "Amatora", pokonując wówczas wspaniałe "Panny z Wilka" Andrzeja Wajdy.

W wolnej Polsce

Jeśli przyjrzeć się całej historii festiwalu, widać, że niczym w lustrze odbija się w nim półwiecze polskiej historii. W 1989 r. uznano jego dawną formułę za nieadekwatną do nowej rzeczywistości i przyznano tylko nagrody pozaregulaminowe.

Pierwszy festiwal wolnej Polsce odbył się tak naprawdę dopiero w 1990 roku. Czy mógł wtedy wygrać inny film niż ten o symbolicznym tytule "Ucieczka z kina Wolność" w reżyserii Wojciecha Marczewskiego z wielką kreacją Janusza Gajosa? Nagrodę Specjalną Jury zdobyło wówczas, po ośmioletnim zaleganiu na półce, "Przesłuchanie" Ryszarda Bugajskiego, zaś grająca w nim główną rolę Krystyna Janda odebrała Złotą Palmę w Cannes. Nic nie zwiastowało jeszcze kryzysu.

Ale zdobyta wolność nie okazała się zbawienna dla polskiego kina, które nie potrafiło odnaleźć się w nowych warunkach. W przeciwieństwie do lat PRL-u, gdy zgodnie z powiedzeniem, że ograniczenie czyni mistrza, twórcy zmuszeni byli sięgać po metaforę, bogatą symbolikę, nagle gdy wszystko było wolno, zupełnie się pogubili. Nadeszły jałowe lata dla rodzimego kina. Z wyjątkiem roku 1992, kiedy pierwszy polski film zrobiony za prywatne pieniądze, "Wszystko, co najważniejsze" Roberta Glińskiego, uwiódł jurorów i widzów, kolejne lata były chude.

W 1996 r. gościom festiwalu zdawało się już, że nasze kino sięgnęło dna. W proteście przeciwko fatalnemu poziomowi festiwalu, ówczesny przewodniczący jury Wojciech Marczewski zdecydował o nieprzyznaniu w ogóle głównej nagrody - Złotych Lwów. Część polskich filmowców miała do niego o to pretensje, ale to była trafna decyzja. Dziennikarze akredytowani wówczas na festiwalu, dla pokreślenia wyjątkowo słabej kondycji polskiego kina przyznali wtedy Złotego Pawia dla najgorszego filmu. Otrzymał go "Deszczowy żołnierz" Wiesława Saniewskiego, który jednym głosem "zwyciężył" z jeszcze słabszym "Wirusem" Jana Kidawy-Błońskiego.

Mocne uderzenie, czyli "Dług" Krzysztofa Krauzego, przyszło dopiero 3 lata później. To był film, który wbijał w fotel i zwalał z nóg, zwiastując zarazem pojawienie się w rodzimym kinie indywidualności na miarę zmarłego 3 lata wcześniej Krzysztofa Kieślowskiego. (Przypomnijmy, że sam Kieślowski realizował już wtedy swój słynny tryptyk filmowy "Trzy kolory" poza Polską). W 2006 r. Krauze, wraz z żoną Joanną Kos-Krauze, po raz drugi wyjechał z Gdyni ze Złotymi Lwami za równie wstrząsający "Plac Zbawiciela". Pokazał, że można o naszej codzienności opowiadać dojmująco, pod jednym warunkiem - że jest się absolutnie szczerym, nikomu nie próbując się przypodobać.

Ale jeszcze wcześniej, w 2002 roku główną nagrodę festiwalu zdobył komediodramat, który w plebiscycie organizowanym przez Uniwersytet SWPS i Filmotekę Narodową został wybrany (w 2022 roku) "polskim filmem wszech czasów". Mowa o "Dniu świra" Marka Koterskiego, który sam reżyser nazywa "filmem o bólu istnienia następnych pięciu minut".

Brawurowa opowieść o ciężkim losie polskiego inteligentna - romantyka uwięzionego w epoce współczesnej, do której bohater zupełnie nie pasuje, okazała się ukochanym filmem statystycznego Polaka, który najwyraźniej utożsamia się z granym przez Marka Kondrata bohaterem. To prowadzi do zaskakujących wniosków.

Od Złotych Lwów do Oscara

W 2005 roku twórców zaczęły wspomagać sprawnie działające państwowe struktury. W efekcie uchwalonej ustawy o kinematografii powstał Polski Instytut Sztuki Filmowej, który diametralnie zmienił sytuację na polskim rynku filmowym. Po 18 latach od jego powstania polskie kino jest w zupełnie innym miejscu - nasi twórcy zdobywają najważniejsze filmowe nagrody na świecie, trafiają na pierwsze strony branżowych magazynów i na najważniejsze festiwale na wszystkich kontynentach.

Przełomem był rok 2013 gdy "Ida" Pawła Pawlikowskiego szturmem podbiła obie półkule. Choć światowa premiera filmu miała miejsce na Międzynarodowym Festiwalu w Toronto, skąd obraz wrócił z nagrodą FIPRESCI I znakomitymi recenzjami, to festiwal w Gdyni, niejako "namaścił" obraz Pawlikowskiego, przyznając mu Złote Lwy. Po pokazie - pierwszym w naszym kraju - stało się zresztą jasne, że mamy do czynienia z dziełem wyjątkowym, aspirującym do miana arcydzieła. "Idę" uhonorowano nie tylko Złotymi Lwami, ale również nagrodzono za zdjęcia, za najlepszą rolę kobiecą dla Agaty Kuleszy i wyróżniono Nagrodą Dziennikarzy.

Fabułę tego skromnego czarno-białego filmu umiejscowioną w latach 60. można zamknąć w kilku zdaniach. Oto młoda dziewczyna, Ida, sierota wychowana w klasztorze, tuż przed złożeniem ślubów dowiaduje się, że ma krewną - ciotkę, którą powinna poznać. Słyszy też od przełożonej, że jej rodzice byli Żydami i zamordowano ich w czasie wojny. Ciotka okazuje się być prokurator, która w czasach stalinowskich wysyłała na śmierć działaczy podziemia. Kiedy Ida ją poznaje, jest złamaną i wypaloną alkoholiczką, postanawia jednak zabrać siostrzenicę w podróż, która okaże się dla niej wyprawą w poszukiwaniu tożsamości.

Chociaż obraz rozgrywa się w konkretnej rzeczywistości historycznej, dotyka problematyki religijnej i relacji polsko-żydowskich, Pawlikowski - zapewne dzięki spojrzeniu na Polskę z dystansu - uniknął politycznej publicystyki i martyrologicznych wątków. Nakręcił opowieść zrozumiałą pod każdą szerokością geograficzną.

Film przeszedł jak burza przez wszystkie najważniejsze festiwale świata, zdobywając też  Zachwycili się filmem literaccy nobliści Mario Vargas Llosa i J.M. Coetzee i twórca "Grawitacji" Alfonso Cuarón, Alexander Paine i Sean Penn. Zgarnął worek nagród amerykańskich krytyków filmowych, BAFTĘ i nominację do Złotego Globu. Wreszcie sięgnął po główne trofeum Europejskich Nagród Filmowych: dla najlepszego filmu, za reżyserię, scenariusz, za zdjęcia i dodatkowo jeszcze Nagrodę Publiczności. Reuters pisał : "Wręczenie Europejskich Nagród Filmowych w Rydze to była jedna wielka feta polskiego kina". "The Hollywood Reporter" oraz "The Wall Street Journal" donosiły o objawieniu w kinie europejskim.

Wreszcie przyszedł wymarzony i długo, bo pół wieku wyczekiwany sukces. "Ida" w reżyserii Pawła Pawlikowskiego została pierwszym polskim obrazem w historii, który nagrodzono Oscarem w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny.

Żaden inny polski obraz nie zdobył nigdy wcześniej porównywalnego uznania za granicą. Jeśli wielkość sukcesu mierzyć ilością przyznanych nagród, w historii naszej kinematografii nie ma takiego, który do "Idy" mógłby się choćby zbliżyć.

Wielki żal, że z sukcesu filmu nie wszyscy się cieszyli. Jak wiadomo, chłodny odbiór zgotowali m.in. filmowi prawicowi politycy, oskarżając go - co brzmi kuriozalnie - "o antypolskość". Wielu z nich filmu nawet nie widziało, czego nie kryli. Ale to temat na inny, osobny artykuł, niezwiązany z gdyńską imprezą.

Zmiany, zmiany, zmiany

Wielkie zmiany w formule gdyńskiej imprezy nastąpiły dwa lata przed sukcesem "Idy" i były konsekwencją powstania PISF. Po dwuletnim bezkrólewiu (w 2009 roku zrezygnował z tego stanowiska Mirosław Bork), nastąpił powrót do funkcji dyrektora artystycznego festiwalu. Postawiono przy tym odmłodzić to ważne stanowisko. Nowym dyrektorem został krytyk filmowy Michał Chaciński, który wprowadził zasadę ostrej selekcji filmów do konkursu głównego. I tak jeśli dotychczas pokazywano całość krajowej produkcji w filmie fabularnym, (do czasu powstania PISF było to około 20 filmów), teraz zaczęto wybierać tylko najlepsze spośród wszystkich nadesłanych. I choć początkowo twórcy protestowali, dziś jest jasne, że pokazanie wszystkich filmów, (obecnie powstaje ich rocznie między 50 a 60), jest po prostu niemożliwe, bo festiwal musiałby trwać nie 6 dni, ale co najmniej dwa razy dłużej. A to byłby absurd. Poza tym - bądźmy szczerzy: spora część czysto komercyjnych, niczym niewyróżniających się produkcji, nie zasługuje na umieszczenie w konkursie głównym najważniejszej filmowej imprezy w kraju.

Dziś wydaje się, że reżyserzy zaakceptowali tę formułę selekcji, zwłaszcza że jest ona prowadzona dość przekonująco. Mimo że zmieniają się dyrektorzy artystyczni festiwalu - po 12 latach mamy już czwartą osobę na tym stanowisku, i nie cieszy fakt, że żadnemu z dyrektorów nie pozwolono doprowadzić do końca zaplanowanych zmian. Tymczasem wystarczy spojrzeć na najważniejsze światowe festiwale - Cannes, Wenecja, Berlin, by zauważyć, że podstawą ich spójności artystycznej, jest fakt pełnienia przez długie lata tej funkcji przez tę samą osobę. Tylko wtedy dyrektor artystyczny festiwalu ma szansę kontroli nad takim kierunkiem jego rozwoju, jaki wcześniej zaplanował. Miejmy nadzieję, że powołana niedawno na stanowisko dyrektora FPFF w Gdyni Joanna Łapińska (pierwsza kobieta na tym stanowisku), będzie miała więcej szczęścia, niż jej poprzednicy. Łapińska zapowiada powrót, choć w innej formie sekcji "Inne spojrzenie" skupiającej arthousowe, artystyczne kino. Chętnie widziałaby też w jury ludzi z zagranicy, choć były już takie próby i nie wypadły zachęcająco. Zagraniczni goście nie znający naszej historii, zupełnie nie mogli bowiem zrozumieć wybitnej "Róży" Wojciecha Smarzowskiego.

Obecnie obok konkursu głównego, do którego trafia 12 wybranych przez dyrektora artystycznego filmów i 4 przez komitet organizacyjny, równolegle odbywają się dwa inne: Konkurs Filmów Mikrobudżetowych oraz reprezentowany najliczniej Konkurs Filmów Krótkometrażowych.

48 edycja FPFF i oczekiwane tytuły

Tegoroczna, 48 edycja FPFF w Gdyni zapowiada się niezwykle ciekawie, choćby dlatego, że większość filmów to premiery. Ponadto - kino szalenie zróżnicowane gatunkowo.

Pośród 16 konkursowych tytułów są jednak takie, które wzbudzają szczególne zainteresowanie. Należy do nich niewątpliwie "Kos" w reżyserii twórcy "Ataku paniki", Paweł Maślony, o którego realizacji było głośno. Tym razem reżyser przeniósł się ponad 200 lat wstecz, w czasy insurekcji kościuszkowskiej, a w roli naszego bohatera narodowego obsadził Jacka Braciaka.

Kolejny, skrajnie odmienny tytuł, to niezwykle oczekiwana, druga już po nominowanym do Oscara "Twoim Vincencie", malarska animacja duetu Welchmanów. Zapowiada się niezwykłe dzieło, a jego entuzjastyczne przyjęcie przed kilkoma dniami na festiwalu w Toronto, jeszcze "podkręca" nastrój wyczekiwania.

W gronie filmów, które mogą liczyć się podczas rozdania nagród znalazł się również uhonorowany w Karlowych Warach nagrodą krytyków FIPRESCI postpunkowy dramat psychologiczny Olgi Chajdas "Imago". I wreszcie kontynuacja po latach nagrodzonej w Gdyni Złotymi Lwami "Różyczki" Jana Kidawy-Błońskiego.

Nie trafiły, niestety do Gdyni, (nie pojawią się nawet poza konkursem), gorące, bardzo wyczekiwane filmy: "Pałac" Romana Polańskiego, "Strefa interesów" - koprodukcja z udziałem Polski w reżyserii Jonathana Glazera (Grand Prix w Cannes) oraz "Zielona granica" Agnieszki Holland, bodaj najważniejszy, a na pewno już najgłośniejszy polski film 2023 roku. Nie trafiły, bo po prostu ich producenci nie zgłosili filmów do konkursu.

Dla nikogo nie tajemnicą nie są emocje wokół filmu twórczyni "W ciemności" i oskarżenia o antypolskość pod jej adresem, choć ich autorzy jeszcze filmu nie widzieli. Podobnie jak politycy, którzy wygłaszają obraźliwe teksty pod adresem reżyserki. Przypomina to atmosferę wokół oscarowej "Idy". Nagroda Specjalna Jury w Wenecji jeszcze dolała oliwy do ognia. Ponieważ miałam szczęście obraz Holland już zobaczyć, z całą odpowiedzialnością mogę stwierdzić, że nie jest on filmem zrobionym przeciw komukolwiek. Jest natomiast dziełem głęboko humanitarnym, pełnym empatii, nakręconym w obronie cierpiących, krzywdzonych ludzi, którzy w niczym nie zawinili, a stali się pionkami w politycznej grze. Filmem trzymającym za gardło przez bite 2,5 godziny, finalnie będącym dowodem na to, że reżyserka wierzy w człowieka i w zwycięstwo dobra nad złem.

I bądźmy szczerzy: jeśli na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni zabraknie miejsca na produkcje najważniejszych, wybitnych, wielokrotnie nominowanych do Oscara polskich filmowców, ten ważny dla nas festiwal przestanie mieć sens.