Reklama

Pańszczyzna nadal potrafi podgrzać emocje - najlepszym przykładem jest niedawna kłótnia pisarza Szczepana Twardocha ("Jestem potomkiem niewolników") i Macieja Radziwiłła z Fundacji Czartoryskich ("Potępienie ludzi z dalekiej przeszłości za czyny, które w tamtym czasie były akceptowalne, jest nieuprawnione") na łamach "Gazety Wyborczej". Dla większości z nas pańszczyzna jest niesprawiedliwością znaną z kart podręczników i książek historycznych. Nawet Twardoch zauważał, że pisze o czymś "220 lat i sześć pokoleń wstecz" i znał jedynie "kobiety, które w dzieciństwie mogły znać" osoby pamiętające taką formę wyzysku.

Tymczasem w Niedzicy-Zamek sędziwego wieku dożył Jan Janos (zmarł w 2007 roku, miał 104 lata) - ostatni polski chłop pańszczyźniany, lub jak nazywało się ich na Polskim Spiszu, żelarz (od węg. Zsellér, - bezrolny chłop). U kresu swego życia miał mówić, że Ilona Salamon, zwana "grafką", ostatnia władczyni niedzickiego zamku, była "dobrą, ale wymagającą panią". Przeszło 40 lat wcześniej, w 1959 roku, kiedy doświadczenia pańszczyzny były bliższe, zapotrzebowanie na krytykę dworu większe, a i pewnie nostalgia za czasami młodości mniejsza, był w swych ocenach bardziej surowy, pisząc we wspomnieniach dla Muzeum Tatrzańskiego, że "bardzo cieżke życie pracowoli na panszczyźnie" (pisownia oryginalna).

Relikt czasów minionych

Reklama

"Pańszczyzną nazywała się suma danin i robocizny, jaką włościanie opłacali korzystanie z gruntu (dziedzicznego zazwyczaj) na rzecz pana wsi" - pisał w "Encyklopedii Staropolskiej" Aleksander Brückner. Swych początków sięgająca XII wieku, przez stulecia była nieodzownym elementem życia polskiej wsi. Prof. Adam Leszczyński, historyk z Uniwersytetu SWPS i autor "Ludowej Historii Polski", wyjaśnia: 

Gdy w latach 30. XX wieku Brückner pisał swoją encyklopedię, była już reliktem przeszłości, chociaż dla wielu wcale nie tak odległej. - Lęki przed pańszczyzną wracały. Jeszcze bunt chłopów w Lesku w 1932 roku (spacyfikowane protesty, zakończone siedmioma ofiarami i setkami rannych - przyp. red.) był wywołany plotką o przywróceniu pańszczyzny. Była na tyle bliska, żeby się bać jej powrotu - dodaje Leszczyński. W niewielkiej krainie ta pamięć była dużo lepsza niż gdzie indziej.

"Kto by przypuszczał, że w czwartym dziesiątku XX stulecia w Europie Środkowej panują jeszcze stosunki pańszczyźniane, a jednakowoż tak jest. W małym bardzo zakątku ziemi polskiej, bo na Spiszu" - mówił w Sejmie senator Karol Rolle. Dokładnie 90 lat temu, 20 marca 1931 roku, polski parlament przyjął ustawę "o likwidacji stosunków żelerskich na Spiszu", która prawnie ostatecznie miała rozwiązać ten problem.

Rodzina Janosów i podobne na Spiszu swój ahistoryczny status zawdzięczały historii geopolitycznej regionu. Gdy po I wojnie światowej powstawało państwo polskie, to w jego skład wszedł mały skrawek Spiszu - 170 kilometrów kwadratowych, mniej niż 5 procent całej krainy (reszta stała się częścią Czechosłowacji, a obecnie Słowacji - największe miasto regionu to Poprad).

- W granicach II RP znalazły się nagle pograniczne terytoria sąsiedniego kraju, z od wieków odmienną historią prawną i społeczną, której częścią były m.in. wciąż istniejące stosunki pańszczyźniane - mówi dr Władysław Pęksa, historyk prawa z Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie. W odróżnieniu od reszty Austro-Węgier, która weszła w skład odrodzonej Rzeczpospolitej, na Spiszu rządzili bowiem nie Austriacy, a Węgrzy. - W austriackiej części od XIX w. było już nowoczesne prawo, ujęte w pisanych kodeksach, publikowane we wszystkich językach poddanych monarchii.  Prawo węgierskie było nadal archaiczne, oparte często o niepisane reguły zwyczajowe lub ujęte w niezrozumiałych dla poddanych spisach. Trochę tak, jakbyśmy wyciągnęli z Biblioteki Jagiellońskiej średniowieczne dokumenty i na ich podstawie próbowali rozstrzygać sprawy. To były w pewnym sensie dwa światy i dwie epoki oddzielone symboliczną granicą na rzece Dunajec - dodaje.

W Galicji pańszczyznę zniesiono w 1848 roku. Węgrzy w tym samym czasie uchwalili też swoje ustawy, jednak uwłaszczały one mniejszość chłopów, 35 proc. z nich, których poddaństwo było potwierdzone w prawie. Dla pozostałych, wyzyskiwanych na podstawie "umów" ustnych, nic się nie zmieniło.  W 1896 roku chłopi uzyskali możliwość wykupu z pańszczyzny. Była ona jednak tak skonstruowana -zakładała postępowanie sądowe i zapłatę na rzecz pana odpowiednika 20 lat pracy - że jak tłumaczył senator Rolle w Sejmie "prawie żadnego efektu w tych stosunkach na Spiszu nie wywołała".

Kijem i gumową pałką

Dzień żelarza do końca I wojny zaczynał się o piątej rano. Budziły ich dzwony, a karbowy (poplecznik pana) pukał po drzwiach chłopów. "Robota ona straśnie ciężka, człowieka poganiają na niej kiej bydle" - relacjonował chłop z Niedzicy. Jak wspominał Janos, jego rodzina za 3 morgi ziemi (nieco ponad 1,5 hektara) musiała pracować 140 dni.

Rolle w Sejmie mówił o przypadku żelarza, który musiał odrabiać 280 dni, "więc po odliczeniu świąt i odpustów właściwie cały rok pracuje za te świadczenia" (dla porównania, w 2021 roku mamy 254 dni robocze). 

Maria Hulewiczowa, działaczka ludowa (i przyszła scenarzystka "Czterech pancernych i psa"), odwiedzając Spisz w pięć lat po zniesieniu pańszczyzny, notowała, że w Łapszach Niżnych chłop średnio odrabiał 22 dni rocznie za jedną morgę, w Niedzicy 47, a w Falsztynie 71. Poddani w tym ostatnim musieli też rąbać dla pana las, utrzymywać drogę, a jeśli ich gęsi pasły się na dworskiej łące - dawać jednego ptaka. Były to w większości rodziny wielodzietne, w oczach Hulewiczowej konserwatywne, analfabeci bez żadnej szkoły, dla których nawet wyprawa do najbliższego miasta (czyli w czasach II RP Nowego Targu, a wcześniej Starej Spiskiej Wsi) była rzadkością. W innych wsiach patrzono na nich raczej pogardliwie. 

- Jeszcze 20 lat temu, jak podróżowałem po Nowosądeczczyźnie, to w okolicach Muszyny albo Piwnicznej "żolorz" było używane jako obelga - mówi Pęksa. Cztery dni pracy kobiety liczyły się jak trzy pracy mężczyzny.  Janos wspominał, że jego praca jako 11-letniego dziecka (pasł 23 krowy) liczyła się jako 1/3 dniówki. Od 13. roku życia miał już pracować jak dorosły. Z obowiązku pracy miało nie zwalniać nawet wychowanie małego dziecka ("chociaż mioła molenke dziecko to musiała go zobrać ze sobą" - wspominał Janos).

Pracy pilnował węgierski administrator. Nieposłuszeństwo było surowo karane. Powszechne było zabieranie krów i okien z domostw za niestawienie się do pracy. Do wojny powszechne miały być kary cielesne, w których wymierzeniu pomagała węgierska policja. Janos wspomina kary m.in. za wejście krowy do rowu ("uderzył tak mocno, że aż mi skórę przecon"), sadzenie ziemniaków w nieodpowiedniej odległości od siebie ("25 rozy zpołką gumianą"), pójście napić się do stawu podczas pracy w gorący letni dzień ("25 razy na tyłek").

Powinności świadczone były na rzecz dwóch, blisko spokrewnionych ze sobą rodzin - węgierskiego hrabiostwa Salamonów (z siedzibą w niedzickim zamku) i zmadziaryzowanych niemieckich baronów Jungenfeldów (z siedzibą w dworze w Falsztynie, obecnie w ruinie). Gorszą sławą cieszyła się ta ostatnia - baron Karol w opowieściach chłopów charakteryzował się wręcz psychopatyczną brutalnością, jego żona Karolina (z domu Salamon) wychodziła z dworu z krzesłem i siadała pilnować, czy żelarze dobrze pracują. Ich syn Teodor "prowadzący życie hulaszcze" zginął w 1933 roku w wypadku samochodowym - rzeczy ówcześnie tak rzadkiej, że pisali o niej nawet w stołecznej prasie (ich majątek przejęli Salamonowie).

W zamian za swoją pracę żelarze dostawali: ziemię (nie więcej niż 4 ha, z reguły 1-2), dom i budulec na jego naprawę, paszę dla 1 do 4 krów, określoną ilość drzewa opałowego (z reguły furę miesięcznie) i drewno na trumny, możliwość zbierania grzybów i jagód w dworskich lasach. Otrzymywali też za pracę kartki o umownej wartości, które na koniec roku trzeba było przedstawić panu jako świadectwo odbytej pańszczyzny, ale chłopi handlowali też nimi między sobą i płacili w karczmie.

Wojna otwiera oczy

Wzięci w kamasze spiscy żelarze zrozumieli, że powinności jakie u nich panują, są niespotykane nigdzie indziej. "Gdy ojcowie nasi przysli z wojny to widzieli że pańszczyzny już nigdzie nie było to niebardzo chcieli już do pracy" - wspominał Jan Janos. "Czy to prawda, że w Polsce nigdzie już od dawna ludzie pańszczyzny nie robią?" - pytał inny w liście do podhalańskiej prasy. Sytuacja spiskich wiosek była już ewenementem w regionie. Prof. Sheilagh Ogilvie, historyczka myśli ekonomicznej z Uniwersytetu Oksfordzkiego, mówi:

- Problem jest czasem w definiowaniu niezwykle płynnych sytuacji. W międzywojennej Słowacji istniał problem tzw. deputatników, czyli bezrolnej biednej ludności wiejskiej, pracującej u zamożnych gospodarzy lub w wielkiej posiadłości ziemskiej za dniówkę i świadczenia w naturaliach. Ta warstwa była w zasadzie kontynuacją dawnych żelerów - uważa z kolei Pęksa.

Polska i czechosłowacka propaganda zaraz po wojnie mamiła mieszkańców Spiszu, obiecując zajęcie się tą sprawą. Spiscy chłopi zaczęli odrabiać tylko trzy dni w tygodniu, a od 1926 roku ci z Falsztyna zupełnie przestali się nią przejmować. Baron Jungenfeld pozywał ich za to w krakowskich i nowosądeckich sądach.

Co jakiś czas temat pańszczyzny na Spiszu pojawiał się w sejmowych debatach. Jeden z posłów nazwał ją "wrzodem na naszym ustroju rolnym". W 1930 roku ustawę w tej sprawie przygotowuje Feliks Gwiżdż z rządzącego BBWR. Historyk Pęksa wyjaśnia:

Ustawa weszła w życie 23 kwietnia 1931 roku. Umożliwiała żelarzom wykup ziemi i chałup po cenie korzystniejszej niż węgierska ustawa z 1896. Za hektar najlepszej ziemi płacili odpowiedniość 108 dni pracy na roli.  Mogli na ten cel wziąć kredyt. Do dzisiaj nie zachowały się dokumenty świadczące o tym, jak przebiegał proces likwidacji żelarstwa, ale jak powiedział jeden z nich w 1936 roku Hulewiczowej: "dziś baronowie leżą pod kamieniem, a my żyjemy i pracujemy na swoim".

Ustawa nie regulowała pańszczyzny wobec Kościoła, która występowała też w szczątkowej formie na Spiszu, ale też w większym stopniu na pobliskiej Orawie. Warunki powinności wobec kleru były mniej uwłaczające - niższe, często z umową na piśmie. Gdy Hulewiczowa odwiedzała region, jeszcze obowiązywały, prawdopodobnie zniknęły wraz z nadejściem komunizmu. - One najpierw przeszły łagodną osmozą w zwykłe umowy usług, a w czasach władzy ludowej nie były wykonywane i egzekwowane albo przeszły do jakiejś konwencji, zwyczaju, z uwagi na to, że Kościół zaczął odgrywać inną rolę, miejsca przeciwko władzy. Coś, co kiedyś było obowiązkiem pańszczyźnianym, stawało się uczestnictwem we wspólnym oporze - mówi Pęksa.

Co wcale nie oznaczało, że ich życie się poprawiło. - To, że oni tam odrabiali anachroniczną pańszczyznę, świadczy najbardziej o tym, że zmiana społeczna docierała tam bardzo powoli, co było typowe dla terenów górskich. Jej zniesienie nie oznaczało, że chłopi przestali być zależni od dziedzica. Jeśli dalej musieli się u niego zatrudniać, to ich sytuacja bardzo się nie zmieniła. Zależność pańszczyźnianą zastąpiono zależnością rynkową, która potrafiła być równie bezwzględna - mówi Adam Leszczyński. A sytuacja chłopów w latach 30. do wesołych nie należała. - Nigdy w okresie międzywojennym poziom dochodów na wsi nie osiągnął poziomu sprzed 1914 roku. W 1929 roku wybucha wielki kryzys, który doprowadza do załamania cen na produkty rolne. Wieś bardzo szybko staje się za biedna, żeby kupować towary, które tworzy miasto. Kredyty, które otworzyły się dla chłopów niewiele wcześniej, musieli spłacać w warunkach wysokiej deflacji. Mamy wiele badań i świadectw mówiących o absolutnym, krańcowym kryzysie: o oświetlaniu domów łuczywem, bo nie było pieniędzy na naftę, niedożywieniu. Wybuchają bunty chłopskie, bardzo brutalnie tłumione - dodaje Leszczyński.

Ilona Salamon na zamku przebywała do przełomu 1943 i 44 roku, zmarła 20 lat później w przytułku na Węgrzech, nigdy nie wracając do swych dawnych włości. Zamek znacjonalizowano, podobnie jak dwór w Falsztynie, który stał się przedszkolem. Komunistyczna reforma rolna przyniosła też większe zmiany w życiu dawnych żelarzy niż likwidacja reliktów pańszczyzny. Jan Janos wspominał, że w końcu mogli piec biały chleb co sobotę, a nie jak dawniej - trzy razy w roku, na większe święta.