Na ścianie celi, z której wywleczono posiniaczonego, z trudem trzymającego się na nogach wysokiego mężczyznę, widniał wydrapany przez niego napis: "Starałem się żyć tak, abym w godzinie śmierci mógł się raczej cieszyć, niż lękać".
- Nazwisko?
- Pilecki.
-Imię.
- Witold.
- Data i miejsce urodzenia?
- 13 maja 1901 roku w Ołońcu.
Jeden z czwórki mężczyzn w mundurach postawił na podłodze wypełnione trocinami wiadro i wcisnął w nie twarz więźnia. Pozostali zaczęli wpychać mu trociny do ust. Zdążył krzyknąć: "Niech żyje wolna Polska", nim zawiązano mu knebel na ustach i kopniakiem popchnięto na ziemię. Dwóch strażników wlokło go na wpół przytomnego na dolne piętro gmachu. Wiedział, co będzie dalej.
W dół wiodło jeszcze kilka schodków, ale nie dane mu było już po nich zejść. Po chwili padł strzał. Ciało bezwładnie potoczyło się po schodach w dół. Na betonowej podłodze pojawiła się kałuża krwi. Kat Więzienia Mokotowskiego Piotr Śmietański wykonywał wyroki śmierci zawsze tak samo - celując w tył głowy. Ten sposób zabijania "zapożyczył" od NKWD.
Następnego ranka ciało Witolda Pileckiego wrzucono na wóz konny i wywieziono w nieznanym kierunku. Za najbardziej prawdopodobne miejsce pochówku uważana jest kwatera na tzw. Łączce, (teren graniczący z murem Cmentarza Wojskowego na Powązkach w Warszawie), gdzie potajemnie chowano zamordowanych przez UB.
W 2013 odbyła się próba identyfikacji szczątków odnalezionych na "Łączce", w oparciu o materiał genetyczny od córki i syna Witolda Pileckiego. Niestety, nie udało się odnaleźć miejsca ich ukrycia.
Andrzej Pilecki nie mógł pojąć jak ojciec, doświadczony konspirator, mógł być tak nieostrożny. Wiedział, że chodzą za nim tajniacy. Już w kwietniu 1947, gdy otrzymał instrukcję zbierania materiałów o aresztowaniach żołnierzy II Korpusu, zgarnięto kuriera, który ją przywiózł. To był ostatni moment, by się ratować. Generał Władysław Anders rozkazał rotmistrzowi opuścić Polskę.
Witold Pilecki rozkazu nie posłuchał. "Wszyscy nie mogą stąd wyjechać, ktoś musi trwać i walczyć" - tłumaczył żonie. Chciał za to, by ona z dziećmi uciekła z kraju. Na to z kolei ona się nie zgodziła.
Andrzej pamięta, że ojciec gdy po raz ostatni odwiedził ich w Ostrowi Mazowieckiej, gdzie pomieszkiwali, był smutny. Milczał. Nawet już się nie ukrywał. Był zdruzgotany, gdy przekazując partyzantom rozkaz generała Andersa o "rozładowaniu lasu", (tak nazywano rozwiązanie oddziałów i przerzucenie najbardziej narażonych na Zachód), usłyszał, że nie złożą broni. Chciał ratować młodych, którzy "jeszcze niewiele przeżyli i musieli ułożyć sobie życie w nowych realiach".
Dla tych, którzy go znali, decyzja o pozostaniu w kraju nie była zaskoczeniem. Na jednym z ostatnich więziennych widzeń, gdy już wiedział, że zginie, dał żonie metalowy grzebyk i kazał kupić książkę Tomasza A. Kempisa "O naśladowaniu Chrystusa". Chciał, by codziennie czytała dzieciom jej fragmenty. Andrzej i Zofia Pileccy traktują ją jak testament Witolda Pileckiego. Źródła siły i odwagi ojca upatrują w jego głębokiej wierze.
Tuż po aresztowaniu, (prawdopodobnie 8 maja 1947 roku), Pilecki usiłował ratować przede wszystkim innych. Wydał więc skrytkę ze swoimi papierami w mieszkaniu Eleonory Ostrowskiej, bo znalezione materiały obciążały tylko jego.
Do "sprawy Pileckiego" przydzielono słynących z wyjątkowego okrucieństwa śledczych, w tym - sadystę Eugeniusza Chimczaka, który podczas okupacji widywany był z gestapowcami. Torturował też znanego pisarza Kazimierza Moczarskiego, autora "Rozmów z katem", który podczas okupacji był szefem Biura Informacji AK. Opisał potem dokładnie 49 rodzajów tortur fizycznych i psychicznych stosowanych przez oprawcę.
Krwawy śledczy szczególnie upodobał sobie: bicie drewnianą linijką okutą metalem, wyrywanie włosów ("podskubywanie gęsi"), przypalanie rozżarzonym papierosem okolic ust i oczu, płomieniem palców obu dłoni, wskakiwanie podkutymi butami na stopy więźnia, kopanie w kości goleniowe, miażdżenie jąder, sadzanie na odwróconym stołku... Na Pileckim "ważnym szpiegu" wypróbował wszystkie. Kiedy bicie nie skutkowało, przechodził do tortur psychicznych. Krzyczał w twarz przesłuchiwanego: "My wiemy, że masz twardą d..., ale w celi obok jest twój przyjaciel, z którego wszystko wyciśniemy". Witolda katował ze zdwojoną siłą, bo niczego z niego nie wydobył.
Śledztwo Pileckiego nadzorował pułkownik Jacek Różański, jeden z największych zbrodniarzy stalinowskich, dyrektor Departamentu Śledczego Ministerstwa Bezpieczeństwa Narodowego. Naprawdę nazywał się Józef Goldberg, a karierę zawdzięczał zwerbowaniu przez radzieckie NKWD. "Sławę" zyskały jego metody śledcze. Najpierw stawiał tezę - rzucając najbardziej bezsensowne oskarżenia, a potem dopasowywał do nich "materiał śledczy". Był specjalistą od sfingowanych procesów. Ci, którym udało się przeżyć przesłuchania Różańskiego, opisywali go jako psychopatę. Bił do krwi i podżegał do tego funkcjonariuszy. "Jak będziesz milczał, zobaczysz, jak kwiat młodzieży ubeckiej gwałci twoją żonę" - mówił Pileckiemu.
Jego główną umiejętnością było wydobywanie z ludzi informacji, często fałszywych, których nie podali nawet podczas tortur na gestapo. Był odpowiedzialny za śmierć lub okaleczenie kilkuset osób.
Niespełna tydzień po aresztowaniu Witold Pilecki napisał wierszem list do pułkownika Różańskiego, bagatelizujący działalność kolegów z konspiracji. Uznał się za straconego i nie chciał, by inni też cierpieli. Zatytułował go "Do Pana Pułkownika Różańskiego". Wiersz miał kilka zwrotek i kończył się prośbą, by jedynie jego ukarano.
"Dlatego więc piszę niniejszą petycję,
By sumą kar wszystkich - mnie tylko karano,
Bo choćby mi przyszło postradać me życie -
Tak wolę - niż żyć, i mieć w sercu ranę"
Różański prośbę Witolda zignorował.
Po 10 miesiącach przesłuchań, 3 marca 1948 roku rozpoczął się proces tzw. "grupy Witolda" .
Prócz samego Pileckiego, był w niej m.in. przyszły profesor filozofii Tadeusz Płużański, oraz Maria Szelągowska. Radio na żywo relacjonowało przesłuchania "zdrajców ludowej ojczyzny". Składowi sędziowskiemu przewodniczył pułkownik Hryckowian, oskarżał znany z bezwzględności prokurator wojskowy major Łapiński. Na ironię zakrawa fakt, że obaj byli kiedyś zasłużonymi oficerami Armii Krajowej. Po wojnie przeszli na stronę komunistów.
Udział w rozprawie przydzielonych z urzędu obrońców, był symboliczny. Zastraszeni, w niczym nie pomogli rotmistrzowi. Pilecki nie przyznał się do stawianych mu, absurdalnych zarzutów. Ani do współpracy z wywiadem obcego mocarstwa, ani do planów rzekomego zamachu "na mózgi Ministerstwa Bezpieczeństwa Narodowego". Nie potępił też dowódców z Polskich Sił Zbrojnych działających na Zachodzie, choć być może to uratowałby mu życie.
O ile do procesu starano się kamuflować jego stan, to po ogłoszeniu wyroku już bez zahamowań poddawano go najbardziej wyrafinowanym torturom. Z relacji współwięźnia z Rakowieckiej - ks. Antoniego Czajkowskiego "Badury" wiadomo, jaką gehennę przeszedł przed śmiercią.
- Przyprowadzono go na mój proces tylko dlatego, że miał pecha poznać mnie w Powstaniu Warszawskim. Patrzyłem z przerażeniem, jak zeznając, nie mógł unieść głowy wysoko. Miał połamane żebra i problem z utrzymaniem wyprostowanej postawy - wspominał ks. Czajkowski.
Mówiono, że miażdżono mu czaszkę, że bóle głowy nie pozwalały mu w ogóle spać. Potem już nawet mówić. Na ostatnim widzeniu z żoną, skatowany, z dłońmi o palcach pozbawionych paznokci, powiedział :"Ja już żyć dłużej nie mogę. Mnie wykończono. Oświęcim to była igraszka". On, żołnierz dwóch wojen światowych i trzeciej, polsko-bolszewickiej 1920 r., ochotnik do Auschwitz.
Witold Pilecki spędził w więzieniu na Rakowieckiej rok. Był legendą już za życia. Opowieść o bohaterze, który dobrowolnie poszedł do Auschwitz, by dać świadectwo nieludzkich zbrodni, krążyła od celi do celi. Ksiądz Jan Stępień - kapelan Armii Krajowej, późniejszy rektor warszawskiej ATK, napisał: "Wszyscy więźniowie uważali go za bohatera i wyjątkowo szlachetnego człowieka. Ci zaś, którzy go znali dłużej i bliżej, wyrażali się o nim jak o świętym".
Rodzina Witolda Pileckiego pochodziła z okolic Nowogrodu na Litwie. Pileccy wywodzili się ze szlacheckiego rodu herbu Leliwa, z którego pochodziła czwarta żona króla Władysława Jagiełły - Zofia Holszańska.
Dziadek Józef trafił na Syberię za udział w Powstaniu Styczniowym. W wyniku represji spora część rodowego majątku uległa konfiskacie. Rodzice Witolda szukali środków do życia, przyjmując posady od Rosjan. Ojciec po założeniu rodziny, zamieszkał wraz z żoną w Ołońcu. Tam właśnie w 1901 roku przyszedł na świat Witold. Z czwórki rodzeństwa przeżyło troje.
W domu kultywowano tradycje niepodległościowe. Z obawy przed rusyfikacją, Ludwika Pilecka zamieszkała z dziećmi w Wilnie. Matka wpoiła mu miłość do nieistniejącej na mapie Polski, a dzieci uczono ojczystej historii. Troszczyła się, by znały nie tylko ojczysty język, ale i literaturę. Gdy były młodsze, czytała im "Bajarza polskiego" , a później "Trylogię" Sienkiewicza. Opowiadała o rozbiorach Polski i o powstaniach narodowych.
Nastoletni Witold widział siebie jako drugiego Kmicica. Jako 12-latek wstąpił do tajnego harcerstwa. Po zakończeniu I wojny światowej był wśród organizujących polskie oddziały samoobrony. Potem trafił do Wojska Polskiego. Wybuchła wojna polsko-bolszewicka. Już jako dziewiętnastoletni żołnierz Wileńskiej Kompanii Harcerskiej wykazał się wielką odwagą. "Gdy padł rozkaz odwrotu, w zamieszaniu pozostawiono ośmiu śpiących żołnierzy z oddziału - opowiada Andrzej Pilecki. - Ojciec poszedł po nich na ochotnika. Dzieciak był, a dał radę". Było to preludium tego, czego miał dokonać w przyszłości. Nim w 1921 roku zdał maturę, dwukrotnie zdobył Krzyż Walecznych.
Z myślą o wojsku ukończył kursy w szkole podchorążych. Ale pisał też wiersze i świetnie malował, podjął więc studia na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu w Wilnie. Z czasem jednak na naukę zabrakło pieniędzy, a zrujnowana rodzinna posiadłość w Sukurczach potrzebowała gospodarza. Tak narodził się Pilecki - ziemianin.
Po wojnie 1920 roku wśród okolicznej ludności panował marazm. Witold, urodzony społecznik, odmienił lokalne środowisko. Jako jeden z pierwszych na zacofanych po zaborze rosyjskim ziemiach, wprowadził nowoczesny system gospodarowania. Podupadły majątek zamienił w oazę nowoczesności.
Biografowie Witolda mówią, że bez poświęcenia rozdziału Pileckiemu - ziemianinowi, jego portret jest niepełny. Jego zasługi także w tej dziedzinie dla Kresów, są bowiem ogromne. Niewykluczone, że gdyby nie wojna, poświęciłby się rolnictwu.
W 1931 roku w Sukurczach, w przytulnym dworku okolonym lipami, Witold Pilecki zamieszkał ze świeżo poślubioną Marią Ostrowską. Po roku na świat przyszedł syn Andrzej, w następnym córka Zosia. Witold i Maria bardzo się kochali. Na ślubnych obrączkach wygrawerował zdrobnienia, jakich używali. Na jego własnej widniał napis "Ryś" (od Maryś), ona miała wygrawerowane "Wit"- od Witolda.
Zofia i Andrzej Pileccy podkreślają, że ukształtował ich krótki okres przedwojenny. Ojciec wpajał im szacunek dla każdej formy życia - od biedronki spacerującej po źdźble trawy, po życie drugiego człowieka i własne. W tej kolejności. Ważna była też dla niego świadomość, że nie są łamagami. Andrzej pamięta, jak ucząc go pływa i brodząc po rzece na koniu, zrzucił go z niego. Na głęboką wodę. Uważał, że pozbycie się strachu i umiejętność radzenia sobie w każdej sytuacji, kształtują charakter.
- Ojciec miał poczucie humoru, ale wymagał mówienia prawdy. Za próby mijania się z nią karał - wspomina Andrzej Pilecki. - Raz oberwałem. Chodziło o zasadę. Na śniadanie zawsze była owsianka. Można było mniej nałożyć, ale trzeba było wszystko zjeść. Któregoś dnia zamiast zjeść całą porcję, upchnąłem ją do... mysiej dziury. Gdy ojciec wrócił, zdziwił się, że już zniknęła z talerza. - Na pewno zjadłeś? - spytał. Szedłem w zaparte. Wtedy podszedł do miejsca, gdzie ją upchnąłem. Dostałem pasem. Zapamiętałem to na całe życie. Więcej nie skłamałem. Ojciec nie karał po wyznaniu prawdy - mówi.
W sierpniu 1939 roku Witold został zmobilizowany. Żegnając się z rodziną, już jako dowódca szwadronu Krakusów, zapewniał: "Za 2 tygodnie się zobaczymy!". Tyle miało zająć odparcie Niemców.
Jego szwadron kawalerii w kampanii wrześniowej walczył na Lubelszczyźnie. Ułani zniszczyli 7 niemieckich czołgów i 2 nieuzbrojone samoloty, byli jednym z najdłużej broniących się oddziałów. W 1940 r. zaczął działalność w Tajnej Armii Polskiej. Gdy kolejni, aresztowani przez Gestapo żołnierze trafiali do Auschwitz, przedstawił szalony plan dotarcia do obozu. Zamierzał zdobyć informacje wywiadowcze o tym, co dzieje się za murami i zorganizować ruch oporu. Dowódca, major Jan Włodarkiewicz słuchał z niedowierzaniem. Gdy zrozumiał, że Pilecki naprawdę chce pójść do Auschwitz, wahał się. W końcu się zgodził. Otrzymał dokumenty na nazwisko Tomasza Serafińskiego, który ponoć zginął we wrześniu.
Dziewiętnastego września 1940 r. Pilecki odwiedził szwagierkę Eleonorę Ostrowską w mieszkaniu przy alei Wojska Polskiego, na Żoliborzu. Nagle do drzwi zaczął się dobijać się dozorca.
- Jesteśmy otoczeni przez umundurowanych Niemców - krzyczał. Gdy w drzwiach stanął niemiecki żołnierz, Witold ubrał się i poszedł z nim. Przyłączył się do dwóch tysięcy mężczyzn schwytanych podczas łapanek. Załadowano ich do ciężarówek i zawieziono do koszar. Potem na Dworzec Zachodni. Wepchnięto do wagonów towarowych. Nie dano im jeść ani pić. Przez szczeliny desek, którymi zabito okna, mężczyźni zlokalizowali trasę - jechali w okolice Częstochowy. Była noc, gdy pociąg stanął. Słychać było ujadanie psów. Otwarto drzwi wagonów i pędzono ich przed siebie, w nieznane. Potem wyciągnięto z szeregu dziesięciu i zastrzelono.
Pierwszej nocy w obozie Pileckiemu wydawało się, że trafił do zakładu dla obłąkanych. Pisał : "W tym miejscu kończyłem ze wszystkim, co było dotychczas na ziemi i zacząłem coś, co było chyba poza nią".
Wybierając mężczyzn do pracy, esesmani kierowali się nie tylko ich wyglądem i wiekiem. Szybko zorientował się, że najchętniej pozbywali się inteligentów. Sędzia. Nauczyciel. Lekarz. Kończyli w krematorium. Co innego gdy padały słowa: "Murarz, stolarz, piekarz". Szczęściarz dostawał kubek z napojem i cień szansy na przeżycie. Witold był więc pielęgniarzem stolarzem, grabarzem, piecownikiem, piekarzem... Został numerem 4859.
Praca, nawet dla przyzwyczajonego do wysiłku fizycznego Witolda, okazała się mordercza. "Tu konkurowały z sobą w walce o życie mięśnie, spryt i oczy. Sport, gimnastyka uprawiane kiedyś, oddały mi wielkie przysługi" - notował. Tych, którym przydarzył się upadek, zabijano - drągiem albo butem. Los się jednak do niego uśmiechnął. Kapo o imieniu Otto, jedyny, który nie bił Polaków, zapytał:
- Jesteś może monterem pieców?
- Tak! Jestem monterem pieców - podchwycił Witold. - Najlepszym.
Otto szukał majstrów do przestawienia pieca w mieszkaniu esesmana. Zmontował zespół z przypadkowej piątki. Esesman mieszkający z dala od obozu, uznał, że Witold jest głównym majstrem. Żaden z mężczyzn o budowie pieców nie miał pojęcia. Jak zwykle wziął to na siebie. Sam się dziwił, że udało mu się rozebrać i postawić go od nowa. Gdy po skończonej pracy należało na próbę zapalić w nim, na wszelki wypadek "zawieruszył się" gdzieś. Był już wówczas ogrodnikiem u komendanta.
Nawet z Auschwitz pisał listy do dzieci. Zachował się tylko jeden. Oprócz wierszowanej lekcji nakazującej słuchać mamy, narysował dwa huśtające się krasnale. Jeden miał czerwoną, drugi niebieską czapkę. Krasnal z czerwoną symbolizował Sowietów i był na górze, drugi z niebieską na dole oznaczał Niemców. Sugerował, że niebawem role się odwrócą i Niemcy zostaną pokonani przez Sowietów.
Samodyscyplina Pileckiego czyniła go odpornym na ciężkie warunki życia. Potrafił opanować szarpiący wnętrzności głód, gdy inni na widok pola kapusty rzucali się do jedzenia. Po napchaniu nią pustych żołądków dostawali biegunki. Esesmani wyprawiali ich wtedy z obozu przez komin. Szybko dostrzegł zależność między ilością przyjmowanych płynów a obrzmiałymi ciałami chudych więźniów. Przyjmował więc tylko jeden z "posiłków" - zupę, nawet gdy gorąca kawa była jedyną metodą walki z zimnem. Innych nie stać było na podobne wyrzeczenia.
Brytyjski historyk Michael Foot w głośnej książce "Six Face of Courage", której jednym z bohaterów był Pilecki, napisał: "Cechowała go niedostępna przeciętnym ludziom twardość, tak brawurowa, że na pierwszy rzut oka absurdalna". Uznał rotmistrza za jednego z sześciu najodważniejszych ludzi na świecie, którzy walczyli w ruchu oporu podczas okupacji. Witold nie mógł jednak, jak inni umrzeć - poszedł tam założyć obozową konspirację!
Swój plan wprowadzał w życie od początku. Przez 2,5 roku pobytu stworzył liczący 1000 osób obozowy ruch oporu - Związek Organizacji Wojskowej. Model pięcioosobowych zespołów, których członkowie nie znali się nawzajem. Pierwszą "górną piątkę" zakładał sam. Należeli do niej konspiratorzy z Tajnej Armii Polskiej, którzy budowali następne grupy, a te - kolejne. Nie wiedzieli o sobie, by wpadka jednej nie pociągnęła następnej. W piątkach działali m.in. narciarz i artysta Bronisław Czech (zmarł w 1944 r.) i rzeźbiarz Xawery Dunikowski. Miały przede wszystkim pomóc przetrwać współwięźniom - podtrzymywać ich na duchu, przenosić do lżejszych prac.
Przez cały czas Pilecki przekazywał meldunki dowództwu w stolicy. Najczęściej z pomocą uciekinierów. Wkrótce przeorganizował ZOW na wzór wojskowy, by przygotować go do podjęcia działań zbrojnych przeciw załodze SS. Wierzył, że uda się doprowadzić do ataku przeciw oprawcom, z pomocą z zewnątrz. Dopiero po ucieczce dowiedział się, że dowództwo AK uznało plan za nierealny, z uwagi na przewagę wroga.
Sama załoga Auschwitz liczyła 6 tys. uzbrojonych esesmanów. W końcu 1941 r., jeszcze jako więzień obozu, Pilecki (wtedy podporucznik), został awansowany do stopnia porucznika.
Pierwsze sprawozdania Witolda o ludobójstwie w Auschwitz przesyłane były do dowództwa w stolicy. Stamtąd na Zachód. Powstały trzy raporty z Auschwitz. Najpierw był "Raport W", napisany tuż po ucieczce z obozu, zawierający suche fakty oraz informacje - pierwsze na świecie świadectwo dokumentujące Holocaust. Drugim "Teren S" dotyczący działalności kapitana dr. Władysława Deringa i więziennego szpitala. Całość pracy wywiadowczej Pilecki zawarł w obszernym "Raporcie Witolda". Powstał po wojnie we Włoszech, po zaciągnięciu się rotmistrza do Armii Andersa.
Najbardziej wstrząsające fragmenty "Raportu..." dotyczą metod wykańczania więźniów. Mimo że obóz stale się powiększał, ich liczba nie przekraczała 5 tysięcy. O to, by nie było tłoczno, dbano pozbywając się najmniej wydajnych - kobiet, starców i dzieci. Przez komin. Były też wyrafinowane metody wykańczania. Najlżejszą było "bicie na stołku". Mebel egzekucyjny - stołek z uchwytem na nogi i ręce, trafiał do dwóch esesmanów. Ci stawali obok siedzącego na nim więźnia i bili go pejczami. Po kilkunastu uderzeniach tryskała krew. Dalsze ciosy to była masakra.
Prawdziwą umieralnią były jednak tzw. "cele do stania". Jedna osoba stać mogła w niej swobodnie, ale wciskano tam po czterech więźniów. Witold zapamiętał przypadek, gdy do trzech takich cel wciśnięto na noc...45 osób! Gdy rankiem otwarto cele, wysypało się z nich 21 trupów. Większość udusiła się, inni pozabijali nawzajem.
Autorem najbardziej makabrycznych zbrodni, jakie Witold widział w obozie, był esesman - zabójca czteroosobowej rodziny. Najpierw zastrzelił ojca na oczach żony, po chwili zabił małą dziewczynkę, która trzymała rękę matki. Później wyrwał kobiecie niemowlę. Chwycił je za nogi i rozbił główkę o ścianę. Na końcu zabił oszalałą z bólu matkę.
Nim przekazał do publikacji to, czego był świadkiem, musiał jeszcze wyrwać się z piekła, do którego dobrowolnie trafił.
Pilecki możliwość ucieczki z obozu rozważać zaczął dopiero, gdy mimo nacisków na władze AK, nie dostał zgody na akcję zbrojną. Ponadto zaczęły się wywózki więźniów do innych obozów, a on w Auschwitz miał misję do spełnienia. Udał się więc na rozmowę do dowódcy Komendy Głównej, więzionego w obozie. Oznajmił: "Jestem tu dwa lata i siedem miesięcy. Ostatnio nie dostaję dyspozycji. Niemcy wywieźli naszych najlepszych ludzi, z którymi pracowałem. Dalsze siedzenie tu nie ma sensu. Wychodzę". Kapitan popatrzył na niego zdumiony: "Rozumiem, ale czy można kiedy się chce przyjeżdżać i wyjeżdżać z Oświęcimia? - Można" - usłyszał.
Dwa tygodnie później Witold i dwaj jego towarzysze - Edward Ciesielski i Jan Redzej - byli gotowi do ucieczki. Pilecki podkreślał, że jej celem jest poinformowanie o zbrodniach. Świadom, iż za ucieczkę jednego więźnia karano śmiercią kolejnych, zorganizował ją tak, by winą obarczyć niemieckich nadzorców.
W niedzielę wielkanocną z 26 na 27 kwietnia 1943 roku cała trójka otrzymała z magazynu cywilne ubrania. Ponadto 400 dolarów, klucz do drzwi piekarni, środek nasenny, preparat mylący psy i... cyjanek potasu. Każdy z nich wiedział zbyt dużo, by trafić w ręce Niemców. Tej nocy pracowali w piekarni poza obozem. Witold miał uśpić czujność strażnika i zagłuszyć Jana, gdy otwierał metalowe drzwi. Edward rozmontowywał łącze z alarmem. Po zasunięciu żelaznych sztab rzucili się do ucieczki. Nim za plecami usłyszeli serię strzałów, byli na tyle daleko, że nie mogły ich dosięgnąć.
W deszczu dotarli do rzeki Soły, a potem do Wisły, przez którą przeprawili się łódką. Ksiądz na plebanii w Alwerni nakarmił ich i dał przewodnika. Kiedy dotarli do Wiśnicza, na Witolda czekała niespodzianka. Na werandzie domu położonego wśród ogrodu siedział jakiś mężczyzna z rodziną.
- Jestem Tomasz Serafiński - przedstawił się nazwiskiem, którego używał w obozie. Zdumienie na twarzy mężczyzny odebrało mu głos. - Ja też jestem Serafiński. I też Tomasz - odrzekł. Miejsce i data urodzenia też były identyczne.
Po wyjaśnieniu zawiłości całej operacji "prawdziwy" Serafiński otworzył ramiona i uścisnął Pileckiego. Tak zaczęła się przyjaźń, która trwała do śmierci Witolda.
W 1943 roku dowódcy Armii Krajowej za działalność w obozie awansowali Pileckiego do stopnia rotmistrza. W 2013 roku, 70 lat później, został pośmiertnie awansowany na pułkownika.
Opowiadając o ojcu, Andrzej Pilecki cytuje zdanie z książki Kempisa "O naśladowaniu Chrystusa". Książki, która jest kluczem do zrozumienia jego postawy życiowej. "Największą przeszkodą do osiągnięcia doskonałości jest miłość własna" - pisze Kempis. Sam Pilecki najczęściej przywoływał zdanie: "Tylko ofiarowanie siebie innym, nadaje naszemu życiu sens".
- Ojciec zawsze myślał o innych, nigdy o sobie. Nie patrzył na to, czy ludzie, którym pomaga są z prawicy, lewicy, czy to Polacy, Żydzi, Cyganie. Interesowało go tylko to, że potrzebują pomocy. To było jego życiowe credo - mówi syn.
Na rewizję wyroku PRL-owskiego sądu z 1948 roku rodzina Witolda Pileckiego czekała ponad 40 lat. Było to możliwe dopiero po obaleniu komunistycznego systemu. Wniosek przewidywał jedynie rehabilitację, jednak profesor Tadeusz Płużański - jeden z oskarżonych z "grupy Witolda", wywalczył anulowanie wyroku. Sam odsiedział 8 lat. Wyszedł na mocy amnestii w 1956 roku.
Wyrok w sprawie Witolda Pileckiego unieważniono 1 października 1990 roku.