Mikołajów ukr. Миколаїв, Mykołajiw, to duże stoczniowe miasto. Przed wojną mieszkało tu blisko 500 tysięcy osób, czyniąc je jednym z dziesięciu najgęściej zaludnionych w Ukrainie. W tym momencie zostało około 60 proc. z nich.
Rosjan przed wojną lubiano. Jak mówią mi mieszkańcy, wielu z nich ma ich w rodzinie. Rosjanie uwielbiali też Odessę, oddaloną od Mikołajowa 2 godziny drogi samochodem.
-Spotykaliśmy się w Odessie na wakacjach. Wiadomo plaża, stragany, Co za różnica, skąd ktoś przyjechał. Rozumieliśmy się, kto mógł przypuszczać, że zgotują nam takie piekło - mówi Daniel, który jeździ między Kijowem a Mikołajowem z pomocą humanitarną.
O to jak przed wojną odbierali Rosjan, pytam też innego mieszkańca Mikołajowa, 30-letniego Dimę.
- Nasze miasto było jednym z ostatnich w Ukrainie, gdzie przed wojną zachowała się jakaś sympatia dla Rosjan. Moim zdaniem, to ze względu na fakt, że historycznie zawsze było tu ich dużo. Proszę mnie źle nie zrozumieć, to nie znaczy, że ktoś chciał, żeby tu przyszli. Po prostu żyliśmy obok siebie.
Do Mikołajowa docieramy 14 czerwca. Wolontariusze, z którymi podróżuję, mają paczki, które chcą zostawić w miejscu, gdzie brakuje żywności. Umawiamy się w centrum miasta. Ludzie nie chcą podawać swoich adresów. Boją się, że to mogłoby im zaszkodzić. Dalej mamy jechać za nimi.
Wymiana odbywa się bardzo szybko, wszyscy wiedzą, że niebezpiecznie jest zwracać na siebie uwagę licznymi pakunkami. Im mniej wiadomo, tym lepiej.
- Za każdym razem, gdy przyjeżdżam z pomocą, czuję się jak partyzant. Nie możemy naprowadzić nikogo na adres magazynu. Ruscy lubią strzelać w takie miejsca - wyjaśnia mi chłopak, który zajmuje się ewakuacją cywilów z zajętych przez Rosjan miast.
Szybko zaczynam rozumieć, jak bardzo jego słowa są prawdziwe.
Kręcę się i obserwuję pracę wolontariuszy, szukając sobie miejsca. Nagle czuję rękę na swoim ramieniu. Obok mnie stoi mężczyzna i daje mi do zrozumienia, że coś chce mi pokazać.
Wchodzimy do jego domu. W polskich standardach nazwalibyśmy go ruderą. W tamtej okolicy specjalnie się nie wyróżnia. Pokazuje mi ściany, w których widać dziury wyżłobione przez odłamki. Chwile później dowiaduję się, że to "pamiątka" po amunicji kasetowej, która spadła na jego podwórko.
W pokoju, dokładnie pod ścianą, na której widnieją odpryski po odłamkach, stoi tapczan, na którym śpi 67-letni Włoda. Po drugiej stronie krzesło i stolik. Na nim talerz z niedojedzonym obiadem. Ziemniaki i kotlet. Widać, że zostawił je, by mnie zawołać.
Włoda podchodzi do okna i odsłania firankę. Pokazuje szybę, która również ucierpiała w czasie wybuchu. Na parapecie odłamki, które starannie wyzbierał. Pokazuje mi je, podnosząc pojedynczo. Oglądamy je powoli, z każdej strony. W sposobie, którym je dotyka i mówi o nich, wyczuwam jakąś wyjątkową delikatność, precyzję. Tak jakby to była relikwia. Pamiątka po tym, jak blisko była śmierć.
Rozmawiamy jeszcze chwilę. Jego wnuczka jest dokładnie w moim wieku. Wychodzę.
Rozglądam się dalej. Na horyzoncie widać stocznię, która jest centralnym punktem miasta. Przez wiele lat organizowała jego życie.
Przy jednym z domów stoją kobiety. Rozmawiają. Jesteśmy blisko wody. Gryzą komary, to dobry temat, żeby rozpocząć rozmowę.
Nadia ma 34 lata i jest nauczycielką. W dniu, gdy rakieta spadła na ich osiedle, jej syn bawił się na podwórku kilka bloków dalej. Chłopiec ma 8 lat, grali w piłkę. Uratowała ich 15-letnia dziewczyna, która zabrała dzieci do schronu. Skąd wiedziała, co robić? Tego nie wiem ani ja, ani Nadia.
- Ja mam już taką intuicję. Wiem, jak ma się stać coś niedobrego. Cały czas żyjemy w oczekiwaniu. Naprężeni, czujni jak zwierzęta. Jak cały dzień nic nie spadnie, to spadnie w nocy. To pewne.
- Najgorsze jest to morze. Jak coś leci z tego kierunku to nie słychać. Alarm tego nie wyłapie - dodaje sąsiadka.
O tym oczekiwaniu, mówi mi też Max, jeden z wolontariuszy. Chłopak mieszka w Niemczech, ale gdy wybuchła wojna ruszył do Ukrainy. Razem z wolontariuszami z fundacji Kordon wozi paczki. Zajmuje się też ewakuacją cywilów.
- My też tak mamy. Wracasz do domu i nasłuchujesz. Leżysz w łóżku i patrzysz w okno czy coś się nie błyska. To nie znika.
Pytam Nadię, czemu nie uciekła?
- Mam tu rodziców, babcie i dziadka. Nie mogę ich zostawić. Oni nie wyjadą, więc ja też zostałam.
Czuję, że Włoda i Nadia potrzebowali się komuś wygadać. Chętnie pozują do zdjęcia. Jestem wdzięczna, że obdarzyli mnie takim zaufaniem.
Jedziemy dalej. Max w pewnym momencie pyta, czy słyszę ten dziwny turkot? Faktycznie samochód dziwnie podskakuje.
- To asfalt zniszczony przez przejazdy czołgów. Na parady zawsze zakładają specjalne gumy-ochraniacze. Jest wojna, teraz nie potrzeba - wyjaśnia.
Przez całą drogę chłopcy śledzą wiadomości i słuchają wojennych piosenek. Gdy wyłapuję kolejne słowa ukraińskiego tekstu, zaczynam rozumieć dlaczego.
Mogą zbombardować Szczastię (miasto "Szczęście"), potrafią zestrzelić Mriję (samolot "Marzenie"), ale nie będą mogli zabić naszej wolności, każdy zbierze to, co posieje!
Coś w tym jest.
Gdy tylko zaczyna robić się ciemno, miasto jeszcze bardziej pustoszeje. Pojedynczy ludzie, którzy wcześniej szli w nieznanych mi kierunkach, w wyraźnym pośpiechu, kierują się w stronę domów. Trzeba przygotować wszystko przed rozpoczęciem godziny policyjnej.
Punktualnie o 22:00 w mieście zapada nie tylko ciemność, ale i głucha cisza.
Ludzie zasłaniają okna, barykadują drzwi. Nie chcą światłem zwracać uwagi na swoje domy. To również oficjalne zarządzenie, które ma na celu utrudnienie nawigacji broni skierowanej na miasto.
W środku siedzimy w zupełnych ciemnościach. W wielu domach do łazienki chodzić i tak nie ma sensu, ponieważ woda została odcięta. Nasz gospodarz zamontował rurę, dzięki której udało się pociągnąć wodę z rzeki Bohu. Nam więc wolno chodzić ze świeczką.
Ustalamy punkt zbiórki. W razie alarmu spotykamy się pod schodami. Siedzimy w kuchni z jedną latarką.
Po cichu zakradamy się do ogrodu. Jest gorący, letni wieczór. W powietrzu czuć intensywny zapach bzu i piachu, który unosił się nad nagrzaną ziemią. W tle słychać grzmoty, a co jakiś czas na niebie błyska światło. Można wyobrażać sobie, że to zbliżająca się burza. Jednak za chwilę przypominam sobie, że jesteśmy w Mikołajowie, a ten odgłos to rakiety, które spadają na oddaloną o kilkadziesiąt kilometrów granicę frontu. Jeszcze nie wiemy, w co tym razem uderzą.
Od wybuchu wojny minęło 114 dni. Tu w Mikołajowie wojna miesza się ze skrawkami normalności, które każdy wyszarpuje dla siebie.