Reklama

Klara Bogucka-Łabęcka: Po dwóch autorskich filmach, opartych na własnych scenariuszach, zdominowanych przez wątek emigracji, sięgnął pan do kina gatunkowego, w dodatku z cudzym scenariuszem. Potrzeba odmiany?

Piotr Domalewski: - Tym razem dostałem po prostu propozycję wyreżyserowania filmu w oparciu o cudzy scenariusz. A ten wydał mi się na tyle interesujący, że pomyślałem: "dlaczego nie?". Zwłaszcza że już od dawna przymierzałem się do realizacji scenariusza, napisanego przez kogoś innego. Kiedy sam piszę, to już wtedy niejako projektuję w głowie cały film. Z czystej ciekawości, chciałem więc sprawdzić się w pracy nad tekstem napisanym przez kogoś innego, traktując to jako wyzwanie. A ja lubię wyzwania. Wciąż też nie mogę oswoić się z faktem, że reżyseria to mój zawód. Traktuję go raczej jak hobby.

Reklama

Zawodem jest wciąż aktorstwo?

- Nie, tak też nie. Teraz zawodem na życie stała się jednak reżyseria, ale ja nie chcę jej zawodem nazywać. Wolę myśleć o niej właśnie w kategoriach hobby, pasji... I wciąż jej się uczę. Zależało mi więc, by zmierzyć się z cudzym scenariuszem, aby popracować nad nim od strony stricte reżyserskiej. W ramach poszerzania warsztatu, sprawdzić się w czymś nowym. I właśnie wtedy trafił do mnie scenariusz "Hiacynta" z propozycją realizacji. Od razu wiedziałem, że główny bohater - jego rozdarcie i uwikłanie rodzinne, zawodowe, uczuciowe, da mi szansę sprawdzenia się w czymś zupełnie nowym, więc po prostu zacząłem pracę.

Producentka filmu mówiła w Gdyni, że zastanawiała się, do kogo pójść z tym odważnym, jak na polskie warunki, filmem.

- Nie byłem jedynym reżyserem branym pod uwagę i nie mam z tym żadnego problemu. Jak wiadomo byłem wcześniej aktorem i ten element nieustannego castingu jest mi doskonale znany. Nawet nie wiem, co zdecydowało o tym, że wybrano właśnie mnie, ale zdaje się, że mój drugi film "Jak najdalej stąd", poniekąd się do tego przyczynił. Podejrzewam, że Joannie (Szymańskiej, producentce - red.) zależało, by w tym kinie gatunkowym, znaleźć też jakąś warstwę psychologiczną, by być blisko z bohaterem. A ja się tym wcześniej zajmowałem w swoich filmach. To takie moje gdybanie oczywiście... Ale też myślę, że dzisiaj kino gatunkowe nie jest już budowane na takich archetypicznych postaciach jak kiedyś, że jego granice też się poszerzają. Nie ma już tego wyraźnego podziału: dobry glina i zły glina, ono musi przecież jakoś pasować do naszych czasów. A one są, powiedzmy, że... silnie terapeutyczne. Dlatego w dobru szukamy cieni, a widząc zło, próbujemy dotrzeć do jego praprzyczyn.


I dlatego w "Hiacyncie" nie ma postaci do szpiku złych, ani też bohaterów bez skazy. Nawet milicjant-brutal w wybitnej kreacji Tomasza Schuchardta na koniec okazuje się ludzki. Podobnie jest z postacią ojca bohatera.

- Bo ja zupełnie nie wierzę w to, że człowiek jest albo czarny, albo biały. Jeżeli mój bohater jest zły, ja chcę wiedzieć, dlaczego on jest zły. Zawsze staram się to zło zrozumieć. Nie wytłumaczyć i nie bronić, ale zrozumieć.

A jak pan reaguje, gdy słyszy o sobie "polski Ken Loach"? Chodzi oczywiście o tę społeczną wrażliwość, widoczną w pana filmach. To nobilitujące?

- Chętnie zostanę polskim Loachem, bo bardzo lubię jego filmy. Przede wszystkim dlatego, że one opowiadają, jak ja to mówię - o nikim. Każdy z jego bohaterów to człowiek-nikt. "Ja, Daniel Blake", czy "Nie ma nas w domu", kogo tam mamy? Zawsze to NIKT.

Czy dlatego lubi pan fikcyjnych, wymyślonych bohaterów? Nie kuszą pana postacie historyczne?

- Jeżeli robimy film o postaci historycznej, to jakby nie patrzeć, zawsze będzie on filmem wyłącznie o niej. Jeżeli jednak robimy film w realiach historycznych, o kimś zupełnie wymyślonym, to ma on szansę stać się filmem o każdym.

Lubię podawać przykład filmu Spielberga "Szeregowiec Ryan", który jest moim ulubionym filmem wojennym. Tytułowy Ryan to kompletnie wymyślona postać. Facet zagubiony gdzieś na froncie, którego trzeba odnaleźć. I nagle okazuje się, że takich jak on, były miliony. I dzięki temu dostajemy film o każdym.

Niektórzy będą zaskoczeni "Hiacyntem" - obrazem z pogranicza thrillera i kina policyjnego, po pana dwóch filmach psychologicznych. Ale słyszałam też określenie: "pierwszy polski romans gejowski". Jak się panu podoba?

(Śmiech) - Ja mówię, że jest to kryminał z silnym wątkiem romantycznym, tak bym wolał myśleć o tym filmie. W każdym razie robiłem go z takim założeniem, a jeżeli bardziej poszedł w tę stronę melodramatyczną, to też nic złego się nie stało. Bo to przecież jest historia o miłości.


Ale kluczowe jest słowo "gejowski". W innym kraju nie zrobiłoby to wrażenia, ale u nas, gdzie padają słowa, że "LGBT to nie ludzie a ideologia" i tworzy się "strefy wolne od LGBT", to brzmi prowokacyjnie.

- Myślę, że jedynie ta bardzo konserwatywna część naszego społeczeństwa, może mieć z tym jakiś problem. Ci właśnie, którzy w rejonie podkarpackim czy rzeszowskim wymyślili, że utworzą taką strefę. Gdy pracowałem nad filmem, nie przyszło mi nawet do głowy, że w dzisiejszych czasach słowo gej, może mieć jakie stygmatyzujące konotacje.

Proszę zajrzeć na największy polski portal filmowy i poczytać. Otwarto puszkę Pandory i wylała się niechęć wobec wszelkich mniejszości.

- Ale na portalach zagranicznych, jeśli poczytamy choćby te anglojęzyczne, też znajdziemy obraźliwe komentarze pod adresem gejów czy imigrantów. To prawda, że sytuacja w Polsce wymknęła się spod kontroli. 

Mój film powstawał dla Netflixa, dlatego starałem się przede wszystkim, by miał jak największy potencjał międzynarodowy i sporą dozę uniwersalności. Jestem zresztą w tym dość konsekwentny i staram się naszą polską kulturę tłumaczyć na język kina zrozumiały wszędzie. Na przykład w Ameryce Południowej, gdzie nie mają pojęcia o istnieniu Polski. Zależy mi, by oglądając ten film, myśleli o tym, że na odległym kontynencie też żyją ludzie, którzy jak oni boją się, kochają, potrafią być okrutni, ale także wspaniali. Bo tak moim zdaniem, nie z pomocą bilbordów czy tuzina fundacji, promuje się nasz kraj. Kiedy międzynarodowy trailer "Hiacynta" trafił do sieci, pojawiło się pod nim mnóstwo komentarzy, przeważnie pozytywnych. I pytań. Powtarzało się jedno: co to za język, co za kraj? I ci ludzie dowiedzą się, co to za język, i co to za kraj, a może jeszcze przebije się do nich jakaś wiedza o nim? I to już będzie okey, na tym mi zależało.

Odbiór tego filmu na świecie i w Polsce, to chyba dwie różne kwestie. Pamiętam, jakieś dziesięć lat temu, robiłam wywiad ze znaną scenarzystką. Skarżyła się, że nie może znaleźć aktora do roli geja. W pana filmie mamy zaś bodaj pierwsze w polskim filmie sceny seksu męsko-męskiego, co skwapliwie odnotowano. Świetnie zrealizowane w dodatku.

- To już nie te czasy, by aktorzy mieli jakieś zahamowania. Zainteresowanie castingiem do głównych ról było ogromne. Bardzo wielu aktorów chciało je grać, spotkaliśmy się z ogromną otwartością i entuzjazmem. Wiem po sobie, że aktorzy lubią wyzwania. Lubią się przeobrażać, a ten scenariusz, sam koncept, dawał takie możliwości.

Od początku myślał pan o Tomaszu Ziętku w głównej roli? Przyznam, że jestem zachwycona jego kreacją, byłam pewna, że dostanie nagrodę w Gdyni. Jako nadwrażliwy gliniarz, rozdarty między lojalnością wobec przełożonych i rodziny, a chęcią dotarcia do prawdy, jest fenomenalny!

- Tomek pojawił się na bardzo wczesnym etapie myślenia o obsadzie. Musieliśmy tylko sprawdzić - bo to jest dla mnie rzecz kluczowa - jak on funkcjonuje w całej obsadzie, jaką zamierzamy skompletować. Tak właśnie zawsze myślę o obsadzie. I naprawdę, jeśli podejdzie się do niej we właściwy sposób, to połowa pracy reżyserskiej jest już wykonana. Ja traktuję plan filmowy całościowo. Zabawne wręcz, bo wczoraj mnie ktoś zapytał, czy Tomek jest moim aktorem, skoro grał we wszystkich moich filmach? Zdziwiłem się. "Ależ nie grał w każdym!" I nagle uświadomiłem sobie, że faktycznie, zagrał we wszystkich, a ja nawet sobie tego nie uświadamiałem. I już wiem dlaczego! Bo za każdym razem gra tak odmienne postaci - wizualnie, fizycznie, kulturowo, że człowiek nie jest w stanie tego zakodować. Jego różnorodność, zdolność do przemiany jest niesamowita i bardzo lubię z nim pracować.


Nie kusiło was, by jednak, choćby na dalszym planie, sięgnąć po autentyczne ofiary operacji "Hiacynt"? Mieliście dostęp do tzw. "różowych teczek"?

- Raczej do informacji o zawartości teczek i do ludzi, którzy mogli nam coś o nich opowiedzieć. Same teczki, niestety, w większości zaginęły. Nie wiadomo, co się z nimi dzieje ani, kto jest w ich posiadaniu, i co z nimi robi.

Strach się bać. Myśli pan, że po tylu latach ktoś gra tymi teczkami?

- Nie lubię snuć teorii spiskowych i nigdy tego nie robię, ale jestem przekonany, że tak. Jeżeli w Polsce, w 2021 roku, fakt bycia homoseksualistą, dyskredytuje politycznie człowieka, to dlaczego ktoś miałby z tego nie skorzystać? Jeśli można nagle wyjechać z "dziadkiem z Wehrmachtu", to dlaczego nie użyć różowej teczki? Nie byłbym zdziwiony, gdyby okazało się, że ten, kto jest w posiadaniu teczek, używa ich. Świadomie i w sposób wyrachowany.

Mówił pan wraz z producentką na festiwalu w Gdyni: "Nie chcieliśmy robić filmu-manifestu, ale pokazać ludzi, którzy mają prawo do miłości i bycia sobą". Rzeczywistość dopisała jednak filmowi nowy kontekst. Manifest nie zaszkodzi.

- Zawsze jest czas, by zrobić film o tym, że jakaś grupa obywateli Polski jest przez system prześladowana.