Prawda jest jednak inna. Jerusa nie wie, lub nie chce wiedzieć, że trafiła do sierocińca "Dom Aniołów" w slumsach Mathare w Nairobi w zupełnie odmiennych okolicznościach. Gdy miała 6 lat, porzucił ją ojciec, chwilę później na ulicy zostawiła ją matką. Została wyrzucona jak śmieci. Stała się bezdomną sierotą, nie miała gdzie pójść, co jeść, w co się ubrać. A wszystko to w miejscu, w którym każdy dzień jest walką o życie, o przetrwanie, o to, by nie umrzeć z głodu. To Mathare - slumsy na północnym wschodzie stolicy Kenii.
Joseph Tandula - dyrektor sierocińca "Dom Aniołów" z zasady przyjmuje każde dziecko potrzebujące pomocy. Podobnych historii zna zbyt wiele.
- Opiekujemy się 150 dziećmi, w sierocińcu mieszka 62 dzieci. Inne to biedne dzieci ze slumsów. Niektóre zostały przywiezione przez kierownika tego rejonu, inne przez wspólnotę kościelną. Znajdujemy też je przy drodze, porzucone, można je spotkać na ulicy. Rodzice je porzucają.
Żadne dziecko nie zasługuje na taki los, więc "Dom Aniołów" to nie tylko ciepło łóżko z nakryciem. Jest tutaj szkoła, dzieci zdobywają podstawową wiedzę, uczą się angielskiego. Dzięki temu bez problemu możemy dogadać się z dzielną 11-letnią Jerusą, która jest najlepszą uczennicą szkoły w sierocińcu.
- To jest mój dom, ludzie są mili, dzielimy się wszystkim - mówi z uśmiechem i dumą Jerusa.
Rozmawiamy przed sierocińcem, niepozornym budynkiem. Nie przypomina w żaden sposób ośrodków tego typu w Polsce. Nie ma cięgieł, okien, kolorowych ścian. Dyrektor zaprasza nas do środka. Uderza nas niesamowity krzyk dzieci, które witają nas euforycznie. Chcą się przytulać, przebijać piątki, oczy błyszczą się z ciekawości, są spragnione kontaktu. W środku ciężko jest dostrzec jakiś zarys pomieszczeń, bo nie ma prądu, to częsty problem tutaj. Gdy wzrok przyzwyczaja się do półmroku, w głębi widać ławki. To miejsce jest ich szkołą i sypialnią. W tle za kotarą widać łóżka. Wszystko wokół to blacha. Kawałki metalu, które imitują ściany. Posklejane w jedną całość, która tworzy budynek sierocińca. Mozaika. Trudno uwierzyć w to, jak te biedne dzieci się tutaj mieszczą.
Wszystkie dzieci noszą podobne, uszyte w Mathatre mundurki, nie mają żadnych innych ubrań. Uśmiech na ich twarzach maskuje trudy codziennego życia w slumsach. W sierocińcu dzieci mają łóżko, edukację i namiastkę domu. "Dom Aniołów", mimo, że ma bardzo ograniczone środki, stara się dbać o to, żeby wszyscy mieli co jeść. W tym zakątku Nairobi to nie takie proste.
Sieroty jedzą jeden posiłek dziennie. Musi wystarczyć. Najczęściej jest to ugali - mąka kukurydziana z wodą. Nie ma smaku, ale dostarcza sporą dawkę węglowodanów, dzięki którym dzieci mają siłę. Owoce, warzywa, nie wspominając o mięsie, to luksus na który nikogo nie stać.
Dzieci nie wyglądają na zdewastowane swoim losem, mimo, że są pokrzywdzone, bezdomne, dotknięte przez bezduszny los. Są pogodzone z tym, co je spotkało. To widzimy na zewnątrz.
- Mamy dzieci, które straciły rodziców. Odczuwają ogromny ból. Mamy zajęcia, na których pokazujemy, że Bóg jest ich ojcem, a my również jesteśmy ich ojcami, nauczycielki - matkami. Tworzymy im warunki, aby zobaczyli, że mają kogoś, kto się nimi opiekuje. Uczymy ich emocji. Pomimo tego, że żyją w trudnych warunkach, są szczęśliwymi dziećmi - tłumaczy Joseph Tandula.
"Dom Aniołów" leży w samym środku slumsów Mathare, zaledwie kilka kilometrów od ścisłego centrum stolicy Kenii - Nairobi. Nie można tutaj wejść tak po prostu, nie ma szans, żeby biali ludzie wtopili się w tłum, poruszanie się po tym terenie - bez przewodnika - nie jest też bezpieczne. Niesamowite historie tej pełnej nędzy dzielnicy odsłania przed nami Konrad Piskała - autor książek o Afryce, mieszkający od niedawna w Nairobi.
- Mimo tego, że jest Dom Aniołów, to dzieci i tak mieszkają w średniowiecznych warunkach. Praktycznie nie ma światła, dwa wychodki, z których nieczystości spływają do rynsztoka, brak bieżącej wody, kuchnia to palenisko. Nieustanny dym, który nie wpływa dobrze na ich zdrowie - wymienia jednym tchem.
Staram się ubrać te słowa w obrazy, wyobrazić sobie to miejsce. Przecież nie może być tak źle, jak opowiada. Gdy skręcamy z głównej drogi w stronę Mathare czekają na nas góry śmieci, pełne ubrań, resztek jedzenia, plastików, puszek. W powietrzu unosi się uderzający fetor. Dziurawy asfalt miesza się z klepiskiem i czerwoną ziemią. Powietrze robi się ciężkie.
Jako pierwsze podbiegają do nas dzieci. Na ulicach jest ich pełno. Niektóre ganiają się po klepisku, inne grają w piłkę, spora grupka uczniów w mundurkach nie ma najmniejszego problemu, by do nas podejść, przywitać się, uśmiechnąć. Nikt nie prosi o pieniądze. Kieruje nimi po prostu ciekawość, przyjechał Muzungu (cudzoziemiec w języku swahili).
Ten dzień w Kenii jest pochmurny, nie ma słońca, to potęguje przygnębiający klimat. Po wyjściu z samochodu widać, jak ogromne są slumsy. Gdzie się nie obejrzymy, jest podobny widok - gęsta zabudowa. Jedna główna ulica i mnóstwo małych parterowych domów, do tego mnóstwo parasoli handlujących na ulicy Kenijczyków, które wyglądają jak narośl. Samochodów jest niewiele, wszyscy chodzą pieszo lub jeżdżą małymi motocyklami, które są najlepszym i najtańszym środkiem transportu.
Uderza widok blachy - to dachy domów Mathare, parterowych klitek, z tej odległości wyglądają jak pancerz jakiegoś stworzenia, które może ukrywać się pod nimi.
Na ulicy pełno jest handlarzy sprzedających banany, ryby, kukurydzę, jakieś warzywa, drobnica. Jest głośno. Z jednego z drobnych sklepików dochodzi głośna muzyka, to dancehall, słyszany w wielu miejscach Nairobi. Na tablicy jednego z domów tablica z napisami, kto z kim zmierzy się dzisiaj w Lidze Mistrzów. Taka namiastka normalnego życia.
Trudno zebrać myśli, bodźce atakują z każdej strony. W mojej głowie jest chaos. Główna ulica pełna jest krzątających się ludzi i wbijających się w nas spojrzeń, nie zawsze przyjaznych. Staram się nie patrzeć w oczy, ale spojrzenia są ostre, jak u drapieżników.
- Witajcie, jestem Justus Omondi. Mam 29 lat i od 25 mieszkam w Mathare - to nasz przewodnik. Ubrany w czystą czerwoną koszulę, szybko organizuje kogoś do pilnowania samochodu i zaprasza nas do obejrzenia dzielnicy.
Po kilku krokach skręcamy w boczną uliczkę i idziemy w dół po kamieniach w rynsztoku. Jest tak, jak mówił Konrad. Średniowiecze. Moje pierwsze skojarzenie podsuwa obrazy z miast zniszczonych trzęsieniem ziemi. Gruz miesza się z klepiskiem. To jak wąski labirynt, arterii są dziesiątki, łatwo się pogubić. Po obu stronach uliczki spotykamy cały przekrój społeczny Mathare - matki piorące w miskach ubrania, półnagie dzieci starające się znaleźć coś do zabawy, kobiety szykujące posiłki, mężczyźni przesiadujący w cieniu, starców, handlarzy, trochę podejrzanych typków, małych chłopców z butelkami przy ustach. Jak usłyszymy później, odurzają się w ten sposób klejem lub benzyną. Otoczenie jest przytłaczające i ciężkie, klaustrofobiczne. W wielu miejscach stoją paleniska z garnkami, to kuchnie.
Przez labirynty Mathare kilometrami ciągną się sznurki z wywieszonym praniem. Przechodzimy szybko wąskimi korytarzami, mijając masę ludzi. Aż trudno pojąć, jak wszyscy mieszczą się na tak małej przestrzeni. W tych labiryntach wszyscy witają nas przyjaźnie. Nazywanie tego, co napotykamy biedą jest jakimś infantylnym komunałem. Czuję się tak, jakbyśmy cofnęli się do innej epoki. Przy tej nędzy zaskakuje to, że dzieci są zadbane, mają umyte włosy, czyste ręce. Większość ma czyste, kolorowe ubrania. Pani rektor i prorektor Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Administracji w Lublinie, które razem z nami odwiedzają Mathare, przytulają dzieci, które są spragnione dotyku, emocji, uczuć. Serce pęka.
- Duża część mieszkańców żyje w prawdziwym ubóstwie. To nasz główny problem. Wskaźnik ubóstwa jest bardzo wysoki. Powiedzmy, że 80 proc. mieszkańców żyje w ubóstwie. Nie mają wody, jedzenia, ubrań, nie mają też pracy - opowiada Justus Omondi.
Brak pracy to główny powód tej potwornej biedy. Mathare, według różnych szacunków, zamieszkuje od 180 tys. do nawet pół miliona ludzi. Dzielnica rozrosła się przez emigrację Kenijczyków ze wsi do miasta. Gęstość zaludnienia to 1000 mieszkańców na hektar, dla porównania - na Manhattanie to 270 osób na hektar.
Większość mieszkań to parterowe blaszaki, całe rodziny mieszkają w niewielkich klitkach bez okien, z drzwiami w postaci wiszącej zasłony. Władze Nairobi zdają się zupełnie nie przejmować losem mieszkańców tej ogromnej dzielnicy, wiele budynków odciętych jest od podstawowych mediów. Zniszczona infrastruktura nie pomaga w wywozie śmieci, pilnowaniu porządku przez policję, czy wykonywaniu podstawowych inwestycji. W dzień Mathare jest biedną, uśpioną dzielnicą. Wszystko zmienia się po zmroku.
Nasz przewodnik od początku zakłada deadline, którego się trzymamy - mamy czas do 18:30, wtedy musimy szybko wynosić się z Mathare. W Kenii przez cały rok dzień i noc są idealnie proporcjonalne. Mają po 12 godzin. Słońce wschodzi o 6:30, zachodzi o 18:30.
Mathare w przeszłości wstrząsnęły wojny gangów, zajmujących się między innymi nielegalną produkcją alkoholu i "ściąganiu podatków". Od 2006 roku spłonęły tutaj setki domów, wiele osób zginęło. Do dzisiaj częścią osiedli rządzą bandyci. Największy postrach budzi Kosovo - wyraźnie wyróżnia się na tle innych. Pełno tam osmalonych dymem blaszaków. Do tej dzielnicy boją się wchodzić nawet miejscowi. Kosovo leży po drugiej stronie rzeki pełnej szlamu i nieczystości. Dostrzegamy przy niej kilka osób z wielkimi beczkami. Pędzą bimber, tak, z tej wody z rzeki. Gdy orientują się, że robimy zdjęcia, krzyczą i wygrażają rękami. Znikamy w zaułkach Mathare.
Lista problemów slumsów, z którymi na co dzień borykają się ich mieszkańcy, jest bardzo długa. Woda w Mathare jest limitowana. Widać z daleka wielkie zbiorniki. Każdy przy użyciu specjalnej karty może nalać sobie wody do swoich potrzeb. Woda często się kończy. Tworzą się ogromne kolejki do zbiornika. Bywa, że ludzie nie myją się po kilka dni.
Prawdziwym dramatem jest brak toalet. Ludzie załatwiają swoje potrzeby gdzie tylko mogą. Na 10 tysięcy ludzi przypadają dwie publiczne toalety. Są jednak bardzo zniszczone i brudne. Wylęgarnia chorób i zarazków.
- Jak wiele chorób występuje w slumsach? - pytam naszego przewodnika Justusa.
- Kiedy nie masz wody, to jest duży problem. Mamy problem z lekami. Mamy przypadki cholery, malarii.
- A AIDS? - dopytuję.
- Tak, jest tego bardzo dużo - odpowiada w sposób, jakby mówił o katarze czy kaszlu.
Mathare jest określane jako miejsce "po drugiej stronie muru". To sformułowanie usłyszałem od Joanny Priwieziencew, która od lat prowadzi Ghetto Classics Dance w slumsie Korogocho. Ten metaforyczny "mur" to nierówności społeczne, które potrafią być kosmiczne, wręcz absurdalne. Żeby sobie uzmysłowić, to ochroniarz za swoją prace dostaje około 12 tysięcy szylingów miesięcznie (1000 szylingów to około 30 zł), co wystarczy na zaledwie dwa obiady dla trzyosobowej rodziny w centrum handlowym.
Większość ludzi w Mathare nie ma pracy i żadnych perspektyw. Żyją z drobnych prac, dorywczych, tak aby przetrwać kolejny dzień. Są drobne sklepiki przy szerszych drogach, kenijski street food - kukurydza pieczona na rozgrzanych węglach, drobny handel. Tyle. Większość za pracą jeździ do centrum miasta, wyjeżdżają bladym świtem, wracają tuż przed zmrokiem.
Maureene Otieno nie chciała tkwić w martwym punkcie. Razem z czterema innymi Kenijkami otworzyła szwalnię.
- Chciałyśmy szkolić młode matki, nie miały nic do roboty w domu, więc stworzyłyśmy to miejsce, żeby je szkolić, żeby miały co jeść. Mamy pięć matek, ale chcemy zacząć kolejny projekt, żeby włączać kolejne bezrobotne. Głównie robimy torby, ale mamy też mundurki szkolne, torby na laptopy i aparaty i torby na ramię.
Wszystko powstaje w trudnych warunkach, w budynku po byłej szkole. Na ścianie dumnie widnieje logo fundacji, która założyła szwalnie - "Dare to dream" (Odważ się marzyć). Zaraz obok polskiej flagi.
- Przeważanie współpracujemy z Polakami. Mamy polskich darczyńców, więc zdecydowaliśmy, że skoro mamy polskich darczyńców, musimy umieścić tam flagę - mówi.
Spora część uszytego na prostych maszynach towaru sprzedawana jest za granicę - plecaki spod rąk Kenijek można spotkać w Polsce. Kobiety szyją też charytatywnie. Dzięki nim sieroty z "Domu Aniołów" mają się w co się ubrać.
- Nie mogę powiedzieć, że jestem nieszczęśliwa, takie jest życie. Znalazłam się tutaj, więc muszę dostosować się do otoczenia. Jestem częściowo szczęśliwa, częściowo nieszczęśliwa - nieco filozoficznie tłumaczy Maureene.
Mathare mnie zaskakuje. Jesteśmy tu od dwóch godzin. Dzieci są biedne, ale zadbane, gdzieniegdzie widać nagie maluchy kąpiące się w miskach. Nikt głośno nie narzeka, ludzie są przyjaźni, nie wyciągają rąk po pieniądze. Na twarzach często widać uśmiech.
- Wydaje mi się, że one akceptują swój los, choć wynika to z tego, że nie znają innego świata. Pracują bez narzekania. Czyszczą ten rynsztok, aby był odpływ z toalety, myją podłogi, gotują. Dzieci dzielą się tutaj ze sobą wszystkim, co mają. Również ubraniem. Myślę, że tutaj są podziały, grupy, ale to, że się wzajemnie dzielą, to pozwala im przetrwać - wnioskuje Konrad.
Jeden z profesorów na Keynatta Univeristy w Nairobi, gdy wymieniamy się spostrzeżeniami o Mathare, mówi, że ci ludzie poza tym jak przetrwać: co zjeść i co na siebie włożyć, nie mają żadnych innych zmartwień. Prowadzą proste życie, bez dużych oczekiwań, są szczęśliwi.
To prawda. Można nie mieć nic i być szczęśliwym, można mieć wiele i być nieszczęśliwym - jak w przypadku wielu Europejczyków.
- Każdy chce dobrego zycia - tłumaczy Justus Omondi, nasz przewodnik. - W rzeczywistości jeśli mam inne dobre miejsce do życia, mogę tam pójść. Mogę, ale czuję dobrze nastroje tego miejsca, bo pracuję w slumsach. Tutaj jest dużo miłości, panuje pokój. Ludzie się kochają nawzajem i troszczą o siebie. Dla przykładu, ja mam sól, a sąsiad nie ma. Pożyczymy sobie. Pytamy się, czy czegoś nam nie brakuje.
Powoli zbliża się godzina 18:30. Nasz deadline. Nagle wiele rzeczy się zmienia. Do dzielnicy napływa coraz więcej ludzi z miasta. Mathare powoli zmienia swoje oblicze. Robi się groźnie, Kenijczycy zaczepiają, patrzą jakby mniej przyjaźnie. Pora znikać.
Jeszcze ostatnia rzecz po którą przyjechaliśmy. Mamy siatki pełne drobnych gadżetów, dziewczyny z Wyższej Szkoły Przedsiębiorczości i Administracji w Lublinie, ja - skarpetki, kredki, torby, t-shirty, dmuchane piłki, herbatę - które dostałem w prezencie od urzędników z lubelskiego magistratu. Jedna pełna torba trafią w ręce Jerusy, które bardzo cicho dziękuję, jest zmieszana i zawstydzona. Resztę rozdysponuje dyrektor. Zostawiamy dolary, wierząc, że dzięki temu dzieci zjedzą kilka posiłków więcej.
- Te rzeczy, które od was otrzymały sprawiły mnóstwo radości, ale chyba ważniejsze jest to, że wiedzą, że ktoś się nimi interesuje - opowiada kilka dni później reporter Konrad Piskała. - Było już ciemno, gdy rozdawaliście prezenty. Jerusa dostała koszulkę, a potem nagle ktoś (chyba Gosia) włożyła jej do ręki maskotkę. Wtedy w dziewczynce eksplodował jakiś niepojęty rozbłysk szczęścia. Zrozumiałem, że te użyteczne prezenty są ważne, ale to nic w porównaniu z tym małym pluszakiem, którego dostała. Nie wiem dlaczego, może dlatego, że dzieci nie mają zabawek. Może dlatego, że nie mają miłości, a pluszaka można kochać. Może to jedyna rzecz, którą nie będzie musiała się dzielić.
Dzieci w Mathare mają raz w tygodniu odświętną kolację. Wypada w sobotę. Poza ugali i jarmużem jest jeszcze chapati (chlebek na bazie mąki i wody) i fasola. Konrad był na jednej z takich kolacji. Jerusa zapytała go, dlaczego nie je z innymi i czy przypadkiem dla niego nie starczyło chapati. Nie czekają na odpowiedź, zaoferowała, że podzieli się swoim.
Materiał powstał w ramach programu Erasmus +, przy współpracy z Wyższą Szkołą Przedsiębiorczości i Administracji w Lublinie.