Reklama

Pierwszych tygodni po pogrzebie Maryla nie pamięta. Spała w skarpetach, flanelowej koszuli i pod dwiema kołdrami - jak pod ogromną, śnieżną zaspą. Budziła się, kiedy było jeszcze ciemno, albo w ogóle nie mogła zasnąć. Słuchała, jak gada podłoga, komoda, krzesła i stół albo stojąca w przedsionku drewniana ława. 

Szafa w kącie zaczynała trzeszczeć po pierwszej w nocy, jakby ktoś się w niej ukrył i liczył, że nikt go nie znajdzie. Gdzieś, z ciemności, dobiegał odgłos łamania w kościach. Zawsze, gdy Rysiek wstawał od stołu, odzywał się kręgosłup, miednica, kolana. Musiał to rozchodzić. Strzelały główki i trzony. Szyjki i podpórki.

Reklama

Gdy tak leżała, miała wrażenie, że mały stolik, na którym stoi ich wspólne zdjęcie, porusza się. Zapalała światło - stał niewzruszony na swoim miejscu. - Rysiek, nie strasz mnie - mówiła do niego. Na chwilę się uspokajał. Ale zaraz chodził po strychu i szukał czegoś w wielkiej skrzyni na ubrania. Może jest mu tam zimno? -  zastanawiała się, zdając sobie sprawę z absurdu swoich myśli.

Po pracy ubierała dwa grube swetry i ześlizgiwała się do piwnicy z piecem na węgiel. Czasami ogień nie słuchał i nie chciał się przebijać. Tlił się i gasł. - Mówiłam: "Pomóż mi". Cały czas do niego mówiłam. Ale było zimno, nawet gdy płomień wylewał się już z pieca.

Do ślubu pojechali służbowym fiatem

Kiedy w siedemdziesiątym trzecim zjawił się u młodych pielęgniarek w hotelu pracowniczym przy szpitalu nr 5 w Katowicach, siadł, założył nogę na nogę i nic nie mówił. Świeżo wyszedł z wojska. Pomieszkiwał kątem u ciotki w starym, ciemnym molochu, z przechodnimi pokojami na ulicy Moniuszki. Niespecjalnie lubił tam wracać.

Maryla dzieliła pokój z Lucynką. Dopiero co przyjęli ją do pracy po szkole pielęgniarskiej. Spodobał się Maryli, kiedy od koleżanki z oddziału usłyszała: "Fajny ten Rysiek. Poznaj mnie z nim". Przyjrzała mu się dokładniej. Wysoki, odprasowany. O ostry kant spodni można było skaleczyć sobie palec, a w błyszczących czubkach butów przejrzeć się jak w wystawie. Tylko nic nie mówił...

Za dwa tygodnie z delegacji przywiózł jej beżowe szpilki i czekoladki w brezentowym pudełku. Kupił ją ładnym opakowaniem.

Do ślubu pojechali służbowym fiatem z lalką na masce. Maryla wyglądała jak z wystawki: sztuczne rzęsy, fiołkowa sukienka do ziemi, włoskie wiśniowe buty. Kosztowały całą pensję. Załatwiała ciotka.

Po weselu Rysiek został zaopatrzeniowcem w Hucie Szkła w Ząbkowicach. Kryształy, wazony, kieliszki, szkło rżnięte, barwione. Zjeździł całą Polskę - najpierw żółtą syreną, potem dużym fiatem, w końcu białym polonezem. Zawsze z rozłożoną na kierownicy mapą, notatnikiem w drzwiach i piernikami pod siedzeniem. 

Pierwszy wspólny pokój wynajęli na Warszawskiej, w dużej szarej kamienicy ze sklepem obuwniczym na parterze. Zapłacili z góry, za cały rok. Śmierdziało spalonym mlekiem i wiało przez nieszczelne okna. Odmalowali ściany na zielono, położyli ozdobny wałek i zawiesili słomianą matę, do której przyczepili kilka zdjęć zrobionych w chorzowskim zoo. Po stromej i ciasnej klatce schodowej wnosili ze szwagrem załatwioną po znajomości meblościankę Albena. W klatce piersiowej brakowało powietrza. Rysiek musiał odpoczywać na każdym półpiętrze, bo robił się biały i gąbczasty. Stękał i sapał.

Za dwa miesiące wrócił z więzienia mąż właścicielki. Awantury, bijatyki i wódka. Szukał zaczepki. Rysiek nie wytrzymał i dał mu po mordzie. Musieli się wyprowadzić.

Przyjechali na wieś. W zimę stulecia urodził się Krzysiu. Zasypało cały podjazd na półtora metra. Popękane od porodu ciało Maryli zrobiło się twarde i metalowe. Jak szyny skute przez mróz. W radiu podali, że do odśnieżania torów i dróg skierowano wojsko wyposażone w ciężki sprzęt. Rysiek sapał z łopatą i pługiem zrobionym w szopie za domem. Zima trwała aż do marca. Sześć lat później urodził się Maciek. 

"Mąż jest w szpitalu. Może się pani u mnie zatrzymać"

Pierwszy raz umierał w Łodzi. Dziesięć lat po ślubie. Pojechał odwiedzić poznaną w Zakopanem rozwódkę z dzieckiem. W domu wczasowym Panorama tak przyjemnie przegrywało mu się z nią w karty, że chciał się odegrać. Dobrze wyglądała w świetle jarzeniówki, obcasach i porwanych rajstopach. Wstawiony był już samym widokiem jej dłoni, trzymających kieliszek. Czuł, że znowu się podoba. Nawet nie zauważył, kiedy pościeliła w stołowym i objęła go ciasno.

Karetka w środku nocy przedzierała się przez dziurawą szosę na łódzki Marysin, podrywając do okien zaspanych sąsiadów. Pierwszy raz w życiu śmierć tak ścisnęła go za mordę.

Na stację Łódź Fabryczna ściągnęła Marylę po pięciu godzinach. Wcześniej mały Maciek zobaczył, jak matka w łazience wyje oparta o zlew i wyciera twarz w bury ręcznik.

- Mąż jest w szpitalu. Może się pani u mnie zatrzymać - usłyszała Maryla w słuchawce. Pościeliła jej na wersalce i dała klucze do mieszkania. W szpitalu się nie pojawiła.

Przez trzy tygodnie siedziała przy nim na kardiologii, karmiła, podcierała i dawała łapówki ordynatorowi za pożyczone pieniądze. Kładła się spać bez kolacji. Spódnica i bluzka same spadały z ciała przypominającego szpitalny stojak.

Wylizał się z tego. Przepraszał przez wiele lat. Nigdy więcej nie pojechał do Łodzi. Nie wie, jak to przeżyli. W lodówce mieli tylko margarynę.

Bezsenne noce

Drugi raz umierał osiem lat później w Zabrzu. Ordynator w biegu zdejmował płaszcz. Szedł na Wigilię.

Miał 48 lat. Przeszedł na rentę. Gdy Maryla wychodziła do pracy, obracał się na drugi bok i próbował zasnąć. Czasami były to jedyne chwile snu - w nocy serce biło tak głośno i nierówno, że oboje nie mogli spać. Wtedy wstawał, siadał w kuchni i na stole rozkładał mapę.

Całe życie w delegacjach. Młodość przespał w Orbisach. Helios, Novotel, Reda, Francuski... Przejeździł Polskę. Nie płakał, nie palił, nie pił. Zaczął znikać. Leciał w dół, w ciemną mgłę. Czuł, że od środka się deformuje. Łapała go apatia.

Wygrzebał się z tego. Zahaczył gdzieś na pół etatu. Znowu jeździł, planował, organizował. Sudety, Tylicz, Głuchołazy, Trójmiasto - stąd mają najwięcej zdjęć. Na ostatniego sylwestra pojechali do Kłodzka.

W śnie przyszedł zmarły ojciec

Przed wyjazdem Ryśkowi przyśnił się ojciec: siedział i wyciągał do niego ręce. - Mam złe przeczucia, zostańmy - przekonywała go Maryla. Ale uparł się, choć coś już przeczuwał. Siadł i zaczął wywlekać ubrania z torby.

- Wydarłam się na niego. A on do mnie z takim wyrzutem, obcym głosem: "Nie krzycz na mnie". Umilkłam w momencie. Aż mnie przeszyło. 

Przed sylwestrem zwiedzili jeszcze Duszniki, Paczków, sanktuarium w Wambierzycach, jaskinię w Kletnie, kalwarię. Na tę ostatnią jechali pod górę, długo w las.

- Kiedy minęliśmy krzyż, obróciłam się i zobaczyłam w nim boleść, cierpienie. Ten obraz później wracał - wspomina. 

Po raz trzeci Rysiek umierał w drodze do Lądka. Pojechali na skróty, przez Mielnik. Było ślisko, wąsko i stromo. Samochód jadący przed nimi, utopił się w zaspie. Rysiek wysiadł, zasadził się i pchnął jeden, drugi raz, stękając przy tym i sapiąc.

Nigdy nie dał po sobie poznać, że z trudem wynosi już śmieci czy wchodzi po schodach. Tylko jakby mniej mówił. Czasem na palcach można było policzyć słowa.

Na czoło nabiegły krople. Przed oczami stanęło białe pole. Dał w tył dwa kroki, zrobił się siny i osunął na lód.

Dzieci z pobliskich domów gnały przez białe połacie, gubiąc rękawiczki i wpadając w śniegowe przepaście. Karetka przyjechała, kiedy Maryla robiła mu masaż serca. Leżał bez płaszcza, z rozpiętą koszulą.

Pamięta ogromne, skrzypiące drzwi sali przyjęć, zmarszczone czoło sanitariusza i słowa: "Nie mam dla pani dobrych wieści". Nogi się pod nią ugięły.

Dwie godziny temu, w hotelu, obiecali sobie, że wrócą tutaj za trzy miesiące.

Za oddziałem neurologicznym szpitala w Kłodzku trzeba skręcić w lewo i iść do końca. Budynek J odizolowany jest od żywej, tętniącej reszty. Tutaj mróz jest intensywniejszy. Trzeba założyć kaptur albo czapkę i zasłonić dłonią usta.

Nie chcieli pokazać ciała. Na zakręcie, w śniegu, znalazła krówki, które wypadły mu z płaszcza. Sekcja zwłok wykazała nagłe zatrzymanie krążenia. Trzeci zawał mięśnia sercowego ściany przedniej i koniuszka.

"Glina, wszędzie glina..."

Od czerwca zaczął przychodzić w snach codziennie. Remontował, naprawiał, przykręcał i majsterkował. Na środku domu zdjął podłogę i wykopał dół. - Co ty robisz? Kto to teraz zasypie? - martwiła się, ale spojrzał na nią tylko z wyrzutem.

Czasami przychodził na kwadrans, nad ranem, przed dzwonkiem budzika. Kiedy indziej zostawał na całą noc. Bez słowa. - Jak ci tam jest, powiedz? - pytała w każdym śnie. Ale milczał. Siedział odwrócony do niej tyłem i próbował złapać oddech.

Widziała, jak złoszczą go mrówki, które zalęgły się w szparach i szczelinach domu. Tam chroniły się przed słońcem. Zbudowały pokaźne imperium. Na świat wysypywały się około dwudziestej, gdy światło słoneczne tliło się niczym nocna lampka. Wychodziły całymi grupami i szły gęsiego, jedna za drugą. Drążyły korytarze i kryjówki. Wędrowały po brzegach domu, tuż przy dachu i oknie. W końcu przebijały się dalej i wprowadzały do drewnianego parapetu.

Przed Wigilią Maryla wierciła się na łóżku prawie całą noc. Usnęła dopiero nad ranem.

- Rysiek, jak ci tam jest, powiedz?

- Glina, wszędzie glina... - odpowiedział jej jeden jedyny raz.