"Mamy do przejechania około 10 kilometrów, więc będziemy tak za 40 minut, do godziny" - usłyszałam na początku i mogłam odpowiedzieć tylko: "Co?". Szybko jednak okazało się, że nie ma co przenosić naszych doświadczeń na balijskie ulice, gdzie światła, jeśli są, to są tylko sugestią, podobnie jak liczba pasów na drodze, o przepisach już nawet nie wspominając. Po dotarciu do hotelu w Kucie i zobaczeniu tego kurortowego zagłębia nie byłam, i w sumie to nadal nie jestem, w stanie zrozumieć, po co przyjeżdża się tutaj na "pobyt". Bo bądźmy szczerzy - tamto miejsce to tylko wielkie hotele, milion sklepików, salonów tatuaży i niesamowicie zanieczyszczone plaże, średnio zachęcające do leżakowania. Albo ja po prostu nie lubię hoteli.
Szybki przelot z Denpasar do Dżakarty poszedł akurat bardzo sprawnie, czego nie można powiedzieć o wylocie do Polski, ale o tym później, bo do powrotu jeszcze 14 dni. Sama Dżakarta - dla mnie przynajmniej - to miejsce na może kilka godzin. Warto na pewno pójść na plac Fatahillah, gdzie mieściło się centrum wszechświata holenderskich kolonizatorów. Bo Indonezja była kolonią Holandii przez prawie 150 lat, wiedzieliście? W każdym razie zobaczycie tam dzieciaki jeżdżące na kolorowych rowerach, warto wstąpić też na kawkę albo lokalne jedzenie w Cafe Batavia, która mieści się w starym, iście filmowym wnętrzu.
Można też przejść się do Chinatown. Ja trafiłam tam akurat chwilę przed Chińskim Nowym Rokiem, więc wszędzie były lampiony, było czerwono, tłoczno i pachniało przyprawami. Fascynująco. Potem zresztą okazało się, że to największe Chinatown w całym kraju. Idąc od starego miasta (czyli Kota Tua), trzeba przejść przez dworzec Jakarta Kota, potem kładką nad sześciopasmową ulicą, przybudynkowym tunelem i kiedy będziecie myśleć, że nie ma tu turystów i was chyba też nie powinno tu być, to znaczy, że jesteście już blisko.
Mój następny przystanek to Bogor i ogród botaniczny Kebun Raya. Czy warto? Jeśli ktoś się interesuje roślinkami, to myślę, że tak, natomiast większe wrażenie zrobiła na mnie po prostu natura, w którą wsiąknęłam potem na Bali. Można, acz nie trzeba. Po drodze do Bandung odwiedziłam plantację herbaty i jeśli polujecie na jakieś pełne zieleni, azjatycko wyglądające zdjęcie na Instagrama, to gorąco polecam.
Tangkuban Perahu to pierwszy, ale nie ulubiony (z dwóch!), wulkan odwiedzony na Jawie. Na pewno jednak warto go zobaczyć, choć nie jest to taki wulkan, jaki pamiętamy z obrazków w podręczniku do geografii. No i stoi za nim ciekawa historia. Otóż była sobie dziewczyna, która bardzo lubiła tkać suknie. Aż tu pewnego dnia skończył jej się materiał i stwierdziła, że jeśli pierwszą dostawę przyniesie dziewczyna, to będzie jej najlepszą przyjaciółką, a jeśli chłopak - zostanie mężem. Kto by się spodziewał, że jako pierwszy przyjdzie pies. Szybko okazało się, że ten pies to tak naprawdę mężczyzna, zakochali się w sobie, mieli syna, przed którym ukrywali, że tata zmienia się czasem w czworonoga, i wszystko było dobrze do momentu, aż syn, który bardzo lubił polować, ustrzelił przypadkowego psa i przyniósł matce jego serce. Kobieta szybko się domyśliła, co zaszło i wygnała
syna z domu, a z rozpaczy oboje stracili pamięć. Lata później przypadkowo spotkali się w rodzinnej wiosce i zakochali w sobie. Kobieta jednak zaczęła odzyskiwać wspomnienia i przypomniała sobie, kim jest spotkany mężczyzna, więc wymyśliła, że wyjdzie za niego, ale tylko wtedy, jeśli uda mu się zbudować tamę i łódź w jedną noc. Prawie mu się udało, ale żeby przechytrzyć los kobieta i jej przyjaciółki rozpaliły wiele ognisk, żeby udawać, że już jest świt. Syn i niedoszły mąż własnej matki zdenerwował się i przewrócił prawie skończoną łódź. I stąd właśnie ten wulkan. Może i zagmatwane, ale to w naszej mitologii jest napisane, że Weles chcąc utopić śpiącego, Peruna ciągał go do wody, ale za każdym razem pod ciałem najważniejszego boga wyrastała ziemia i stąd właśnie mamy na świecie tyle lądu. Kimże ja jestem, żeby oceniać.
Kolejnym z ciekawych przystanków była świątynia Prambanan. Jeśli byłoby to wasze pierwsze spotkanie z indonezyjskimi świątyniami, to na pewno zrobi na was wrażenie. Położony niedaleko Yogyakarty kompleks poświęcony jest hinduistycznej trójcy bogów, czyli Brahmie, Wisznu i Śiwie. Co ciekawe, oprócz kapliczek dla bóstw, są tam również podobne, choć mniejsze, wybudowane w hołdzie ich wierzchowcom, czyli kolejno łabędziowi imieniem Hamsa, ptakowi Garudzie i bykowi nazywanym Nandin. Co jeszcze może was tam zaskoczyć? Tłumy Indonezyjczyków lub mieszkańców okolicznych państw, które będą chciały zrobić sobie zdjęcie z człowiekiem z Europy. Naprawdę, zdarzało się to na całej Jawie, ale nie w takim natężeniu, jak przy świątyni Prambanan. Niektórym turystom się to podoba, choć przy 60 zdjęciu można odczuć lekkie zmęczenie.
Nie będę rozpisywać się o świątyni Borobudur, wspomnę tylko, że razem z biletem dostaje się specjalne, wyplatane z liści klapki, chroniące budowlę przed zniszczeniem albo po prostu będące dodatkową atrakcją dla turystów. No i może jeszcze, że zbudowana jest na kształt mandali, ma 9 poziomów i ponad dwa tysiące płaskorzeźb przedstawiających życie Buddy. No i że jeśli chcecie takie zdjęcie, żeby od razu było wiadomo, że to Jawa, to właśnie tam.
A potem jeden z moich ulubionych dni, czyli wyprawa na wulkan Bromo. Mi trafiło się akurat spanie w pensjonacie, z którego rozpościerał się doskonały widok na całą kalderę Tengger, co i wszystkim polecam. Sama droga na wulkan nie jest wymagająca, najwięcej problemów mogą sprawić schody, które prowadzą na sam szczyt. Trzeba się przygotować też na niezbyt miłe zapachy siarki i szczypiące oczy, ale czego się nie robi, żeby postać na kraterze aktywnego wulkanu, nie? Następnego dnia podjęliśmy próbę obserwacji wschodu słońca na pobliskim punkcie widokowym, ale najbardziej ekscytujące z tego było chodzenie o 4 rano po ciemnym lesie. Maderskie Pico do Arieiro na razie niepokonane.
Bromo must see, wiadomo, ale naprawdę warto też wybrać się na plantację w okolicach wioski Kalibaru. Zobaczycie tam, jak rośnie pieprz, cynamon I jak wygląda gałka muszkatołowa, zanim trafi do paczki. No i dobry fotograficzny spocik, oczywiście! Pora na przeprawę promową na Bali i... O świątyni Tanah Lot to już naprawdę nie będę się rozpisywać, bo, przepraszam, jeśli urażę jakichś fanów, ale według mnie wygląda lepiej na zdjęciach. Zdecydowanie bardziej podobała mi się Ulun Danu, choć jej otoczenie to bardziej park rekreacyjny niż święte miejsce. Ale można zobaczyć pocztówkowy widok, napić się kawki albo zapozować do zdjęcia z sową, wężem czy nietoperzem.
Dobra, to wszystko było ładne, Bromo zrobiło wrażenie, ale jednak moje ulubione miejsce z tej wycieczki to okolice wioski Munduk, na północy Bali. Z Kuty dostałam się tam samochodem z wynajętym kierowcą, znalezionym przez grupkę na Facebooku. Koszt kierowcy z autem to niewiele ponad sto złotych za osiem godzin. Zdecydowanie warto, bo nie dość, że ma się prywatną taksówkę, to jeszcze można dowiedzieć się trochę o kraju i pouśmiechać na pytania, czy różne rzeczy w Polsce są daleko od stadionu w Gdańsku.
Sekumpul. Zapamiętajcie tę nazwę. Nazywany "ósmym cudem świata" i "najpiękniejszym wodospadem na Bali". Ostrzegam natomiast - w drodze do wodospadu zatrzyma was jakieś 316 osób, mówiąc, że nie możecie jechać dalej, bo takie są przepisy, chyba że zapłacicie jakąś horrendalną cenę za przewodnika, przejazd skuterem, coś tam, coś tam i butelkę wody. Trzeba po prostu powiedzieć: "Dzięki za info", wsiąść do samochodu i pojechać dalej. Przewodnik faktycznie jest potrzebny, ale zaręczam, że kiedy znajdziecie tego właściwego, będziecie widzieli, że wygląda to poważniej niż trzech nastoletnich chłopaków, przekonujących was do wydania 500 złotych. W oficjalnej kasie można wybrać trzy opcje: najtańsza to bilet na dojście do punktu, z którego można zobaczyć wodospad z góry, trochę droższa obejmuje przewodnika i dojście do Sekumpul, z kolei w najdroższym dodatkowo znajduje się przejście do położonego obok wodospadu Fiji. Naprawdę warto postawić na tę ostatnią. A przewodnik, chociaż na początku wydaje się zbędny, bo nie da się tam zgubić, to zdecydowanie zaczyna być potrzebny, kiedy trzeba przejść przez rzekę. A trzeba, więc lepiej postawić na klapki lub sandały. Moje wybranie się tam w adidasach skończyło się chodzeniem boso po kamieniach i lesie, i chociaż fajnie było się poczuć jak lokals, to później błogosławiłam człowieka, który wymyślił buty. No i można też pod tym wodospadem popływać, ale nawet jeśli nie wejdziecie do wody, to i tak będziecie cali mokrzy. Żeby nie było, że nie mówiłam.
Następnego dnia, po naprawdę uroczym spacerze, podczas którego poznałam naprawdę wielu przypadkowych ludzi, trafiłam pod Santhipala Spring Waterfall. Ten nie był tak spektakularny, za to po raz kolejny pozwolił mi zachwycić się ludźmi, bo moim nieoficjalnym przewodnikiem został pan, który kosił tam trawę, a po próbie napiwku powiedział tylko: "Po prostu dużo się uśmiechaj". A później jeszcze inny podrzucił mnie skuterem do hotelu, bo "co tak będę iść pod tę górę". To był tak naprawdę najlepszy element pobytu w Indonezji - ludzie.
Ach, zapomniałabym, bo pisałam wcześniej o zanieczyszczonych plażach. Te rajskie również są, to nie ściema z internetu - sprawdźcie choćby Melasti Beach.
Nie wiem, jak dla was, ale dla mnie zawsze ciekawsze niż zabytki, jest to, co dzieje się na ulicy. A przemieszczając się codziennie, można zobaczyć wiele.
Najdziwniejsze? Ludzie-cukierki. Nie ja to tak nazwałam, ja tylko cytuję, nie strzelajcie do posłańca. Na jawajskich drogach, pomiędzy pojazdami, przebiegali ludzie z pomalowanymi twarzami i w prześcieradłach, które były zawiązane na głowie w takie... koczki, jak te końcówki cukierków. Jak się okazało, wywodzi się to ze sposobu, w jaki muzułmanie (bo taka jest panująca religia na Jawie) chowają zmarłych - nie w trumnach, a właśnie w takich całunach. Jeszcze dziwniejsze wrażenie robi to, że obok tych "zjaw", między samochodami przepychają się ludzie przebrani w strój Pikachu w stanie mocno sfatygowanym.
Na Bali z kolei mija się głównie świątynie, których na całej wyspie jest podobno... 20 tysięcy. W tym miejscu przypomnę tylko, że Bali ma 145 km długości i 80 szerokości. 20 tysięcy. Co chwilę na chodnikach można zobaczyć miejsca wyglądające, jak małe trony, na których codziennie składa się ofiary dla bóstw. Oprócz tego wszędzie - przed domami, sklepami czy restauracjami, a nawet w samochodach - spotkać można wyplatane koszyczki, w który mieszkańcy umieszczają dary. Co ciekawe dary otrzymują zarówno bóstwa (z wiadomych względów), jak i demony, żeby - jak powiedział mój kierowca - "się odczepiły".
Ale tak naprawdę pierwszym, co mnie zaciekawiło po wylądowaniu na Bali, było to, dlaczego wszystkie posągi są przepasane kolorowymi materiałami. Już spieszę z odpowiedzią. To sarongi, a ich barwy mają znaczenie - czerwony przeznaczony jest dla Brahmy, czarny dla Wisznu, biało-czarna
kratka oznacza dualizm życia, złoty to kolor uniwersalny, boski, a materiał biało-czarno-czerwony symbolizuje Trimurti, czyli trójcę hinduistyczną.
To kultura tak odległa od naszej, że niektóre rzeczy mogą brzmieć jak zmyślone. Weźmy, na przykład, takie imiona. Balijczycy używają kilku tych samych imion, zarówno dla kobiet, jak i dla mężczyzn. I żeby było jeszcze dziwniej, to imię pozwala zorientować się, którym dzieckiem w rodzinie jest jego posiadacz. I tak pierwsze dziecko to Wayan, Putu lub Gede, drugi Made lub Kadek, trzecie to Nyoman lub Komang, a czwarte Ketut. Co jeśli rodzina ma pięć dzieci? Kolejka zaczyna się od początku, z tym że dodaje się słowo "Balik", czyli "następny". Dodatkowo imiona mogą określać przynależność do kasty, np. mieszkańcy z kasty arystokratycznej mogą nosić imiona Gusti czy Desak. Nie używa się nazwisk, za to pojawiają się imiona indywidualne, często związane ze zdarzeniem, które miało miejsce przy narodzinach, choć teraz częściej wybiera się nowoczesne imiona. Dlatego na początku nieco zdziwił mnie kierowca o imieniu Teddy, bo nie brzmiało to zbyt azjatycko. Żeby natomiast rozróżnić płeć, dodaje się przedrostki "Ja" dla mężczyzn i "Ni" dla kobiet. Czy wszystko jest zrozumiałe?
Skoro już przy imionach, to płynnie można przejść do tematu dzieci. Po urodzeniu przez pierwsze 105 dni rodzina nazywa nowego człowieka, na przykład, "Potworkiem". Dlaczego? Bo wierzy się, że dziecko jest łącznikiem między Ziemią a światem duchowym, przez co jest narażone na ingerencję demonów. Ale kiedy demon usłyszy, że to dziecko to "Potworek" albo inny "Brzydalek", zniechęci się i pójdzie szukać gdzie indziej. Z powodu tego połączenia też, przez wspomniane 105 dni, nie można odkładać dziecka na ziemię, żeby nie przerwać duchowej więzi.
Był to mój pierwszy raz w Indonezji, a w zasadzie w ogóle w Azji, ale na pewno nie ostatni. I nie zniechęci mnie odprawa na powrotny samolot, która trwała pięć godzin, bo bilety były wypisywane ręcznie. Już trochę tęsknię za jedzeniem smażonego ryżu z jajkiem sadzonym na śniadanie, obiad i kolację. Terima kasih, Indonesia!