Temat wrócił, kiedy pewnego marcowego popołudnia przymierzałem w domu nową kamizelkę kuloodporną. Dostałem wiadomość od druha drużynowego z 100 Poznańskiej Drużyny Harcerskiej, która zaczynała się od słów "Nie wiem, czy już wiesz...". To było jak cios w splot słoneczny. Po przeczytaniu SMS-a do końca na darmo próbowałem poradzić sobie z kombinacją rzepów i klamer. Telefon do druha drużynowego wykonałem ubrany w dziesięciokilową zbroję.
Tamtego popołudnia wszystko wróciło. Połowa lat dziewięćdziesiątych, oczy łobuza; szelmowski uśmiech; serce po właściwiej stronie; mój pierwszy zastępowy z Dragonów 100 PDH; azymut na pieszym obozie w Borach Tucholskich, czyli Marek Mastalerz - starszy brat, którego nigdy nie miałem - został ranny podczas ostrzału jednego z miast Donbasu.
Kilka dni później - akurat w moje trzydzieste dziewiąte urodziny - Marek odszedł na Wieczną Wolontarkę. Ze względu na procedury, pogrzeb odbył się prawie miesiąc później. Musiałem tam być. Z Warszawy zabrałem się z jego kompanami z Inicjatywy Nehemiasz, z którą Marek pomagał w Ukrainie. Wtedy poznałem Griszę - ukraińskiego kapelana wojskowego - oraz Ksawerego - kaznodzieję, który powołał do życia Inicjatywę. Obaj zjechali z Markiem tysiące kilometrów wożąc humanitarkę z Polski do Ukrainy. Dla nich Marek to Miś - bo okrąglutki; bo uśmiechnięty, bo biło od niego naturalne ciepło. Kiedy już drugą godzinę rozmawiamy o Misiu, pojawiło się we mnie poczucie żalu do samego siebie. Biłem się w pierś, że może powinienem poświęcić mu więcej uwagi.
Marka żegnały tłumy - harcerze, przyjaciele, oficjele. Podczas ceremonii pogrzebowej przemówił również jego starszy brat. - "Młody! Ale żeś mi teraz zaimponował" - trawestował klasyka, nawiązując jednocześnie do skomplikowanych ścieżek i wyborów życiowych Marka. Wracając ze stypy, dowiedziałem się, że starszy brat Marka wyraził chęć wyjazdu z misją humanitarną do Ukrainy. Ktoś zapytał mnie, po co i do czego mu to potrzebne. Pomyślałem, że to bardzo proste. W ten sposób odda mu cześć. Przez chwilę będzie bliżej młodszego brata. Nada sens tej ogromnej stracie. Potrzeb serca nie da się zrozumieć. Są niemierzalne i irracjonalne. To w sercu rodzą się najpiękniejsze pomysły, a głowa tylko pomaga je realizować.
Kilka dni później rozmawiałem z Agatą - byłą żoną Marka i matką ich syna Kuby. Agata i Marek poznali się w tej samej drużynie harcerskiej, w której Marek był moim zastępowym - jakieś milion lat temu. Pomimo że pokazuję wspólne zdjęcie z naszego obozu, w pierwszym momencie mnie nie pamięta. Nie staje to jednak na przeszkodzie, żeby powspominać Marka. Agata mówi wtedy, że ich syn Kuba pewnie będzie chciał kiedyś pojechać do Ukrainy, do kraju, którego pokochał jego ojciec i któremu oddał ostatnie miesiące swojego życia. A ja doskonale to rozumiem, ponieważ sam blisko dwadzieścia lat temu po stracie mojego taty zatankowałem auto, żeby pojechać śladami jego dzieciństwa i poznać jego historię lepiej. - Może mu kiedyś popilotuję tę wyprawę. Znam teren! - odpowiadam Agacie i wtedy z całą mocą wracają do mnie słowa Marka, który powiedział dokładnie to samo. Myśl, którą nosiłem w sobie od kilku dni, nabiera kształtów.
Kilka miesięcy później dzwoni telefon. - Pojedź z nami! - proponuje Robert, którego poznałem wiele lat temu przy okazji pracy jako operatora Polsatu. Chce pomóc, bo dowiedział się pocztą pantoflową, że planuję niezwykle osobistą podróż do Donbasu. Trzy tygodnie później siedzę już na pace ambulansu frontowego należącego do Awangardy, czyli grupy polskich ratowników, którzy od początku aktywnej fazy konfliktu w Ukrainie operują w strefie działań wojennych. Awangarda pomoże mi uczcić pamięć Marka i wesprze logistycznie moją małą akcję humanitarną dla donbaskich dzieci, którym w ramach prezentu na początek roku szkolnego zawiozę dwie skrzynie artykułów plastycznych. W zamian będę wolontariuszem, kierowcą, tłumaczem - człowiekiem od wszystkiego, czego w danej chwili będą potrzebowali polscy ratownicy z Awangardy. W plecaku - oprócz hełmu, kamizelki i apteczki taktycznej, którą dostałem od Awangardy - wiozę ze sobą tablice upamiętniającą Marka. Składa się z jego zdjęcia, proporczyków naszej drużyny harcerskiej oraz Inicjatywy Nehemiasz.
Przed nami tysiąc sześćset kilometrów. Zależnie od sytuacji i warunków, podróż powinna potrwać około półtorej doby. To czas, żeby poznać się bliżej.
Płomienne rude włosy, tatuaż na ramieniu, ma zdecydowaną postawę. Kiedy kupujemy kawę na stacji benzynowej, ukraińscy żołnierze patrzą na nią z szacunkiem i podziwem. Kasia to artystyczna dusza, co nie przeszkadza jej być świetnym dowódcą Awangardy. Kiedy piszę te słowa podczas całodobowego dyżuru z ratownikami, Kasia siedzi na sąsiedniej pryczy i w wolnej chwili rysuje różne pomysły na logo ich grupy - najpierw kredkami, żeby później przerobić graficznie na telefonie. Przez ostatnie półtora roku nie miała na to czasu ze względu na ilość ważniejszych spraw związanych z Ukrainą. Wyjawia mi, że kiedyś studiowała na ASP, ale czuła, że to nie jej droga. Wędrując przez kolejne uczelnie, odnalazła się w ratownictwie medycznym.
Roberta, od którego przyszło zaproszenie na ten wyjazd, poznałem ponad dekadę temu. Już wtedy jawił mi się jako osoba konkretna, odpowiedzialna, na której można polegać. Zadaniowiec, który odnajduje się w pracy zespołowej, ale w razie potrzeby potrafi działać samodzielnie. Nasze ścieżki skrzyżowały się na nowo przypadkiem kilka miesięcy temu, kiedy byłem służbowo w Donbasie jako operator telewizji Polsat. Robert doskonale zna miejsce, w którym mój kolega Marek został ranny podczas ostrzału.
Kierując się do serca Donbasu, mijamy las pod Iziumem, w którym odkryto ponad czterysta mogił pomordowanych Ukraińców. Zaczynamy dzielić się najbardziej intymnymi, ale zarazem wstrząsającymi i zapadającymi w pamięć historiami ze swoich pobytów w Ukrainie. Dla Roberta obraz ukraińskiej wojny to m.in nocna wizyta na oddziale dziecięcym jednego z charkowskich szpitali. Wspomnienie oślepionych na skutek wybuchów i pozbawionych kończyn kilkuletnich szkrabów chciałby móc wykasować z pamięci, "odzobaczyć" - ale nie da się.
Bazą noclegową ratowników frontowych jest wiejski dom. Jeden z wielu udostępnionych przez lokalne władze lub rodziny, które w związku z sytuacją opuściły Donbas. Ze względów bezpieczeństwa nie mogę napisać, gdzie się znajduje i podać szczegółów, które mogłoby zdradzić jego lokalizację. Poprzednia baza, w której mieszkała Awangarda podczas pobytów w Donbasie, została zaatakowana w środku nocy przez rosyjskie drony kamikadze. Kilku bliskich ukraińskich znajomych Awangardy zginęło na miejscu. Kasia i Robert mieli to szczęście w nieszczęściu, że dzień wcześniej wyjechali do Polski, żeby zarobić na kolejne tury w Donbasie.
Luksusów tu nie ma. Jego namiastką jest bieżącą ciepła woda, kuchenka i własne łóżko lub tymczasowa wojskowa prycza. Ilość pokoi jest ograniczona, dlatego nasza ekipa dzieli pokój z ukraińskim żołnierzem, który w ciągu dnia zajmuje się papierkową robotą, a w nocy leczy swoją bezsenność, jednocześnie pielęgnując naszą. Bez skrępowania ogląda TikToka do bladego świtu bez użycia słuchawek.
Mimo wszystko Kasia mówi, że nie ma co narzekać. Kilka miesięcy wcześniej była zmuszona koczować przez kilka dni w starym opuszczonym magazynie, który nie posiadał ogrzewania, sanitariatów ani bieżącej wody. Tam za potrzebą chodziło się wtedy na tzw. "drugie piętro", a tutaj jest wszystko, co trzeba - również ukraińska gościnność, która przy każdej możliwej okazji dzieli się z nami ciepłym posiłkiem, częstuje ciepłą kawą i kawałkiem ciasta.
Kiedy przyjeżdżamy na ryneczek, na którym Marek został ranny, orientuję się, że pękła szyba w ramce z jego zdjęciem. Przeklinam, ponieważ musiało stać się to w przeciągu ostatnich kilku minut transportu. Kombinuję, jak posklejać popękane szkło, ale Kasia zwraca uwagę, że jej zdaniem powinno tak zostać. Pobite szkło to dla niej jeden ze znaków tej wojny. Dodaje, że znaczny procent ran podczas tego konfliktu powstało na skutek pobitego szkła. Dla mnie ta pęknięta szyba to znak od Marka, że mam na siebie uważać.
Myślę wtedy o ukraińskim druhu Misia - Griszy, który pobłogosławił mnie zdalnie przez Messengera kilka dni wcześniej. Pomimo że kręciłem nosem kaznodzieja Ksawery z Nehemiasza również mi nie odpuścił. Kiedy pojawiłem się w siedzibie Inicjatywy, żeby odebrać proporczyki do tablicy, Ksawery położył dłoń na moim ramieniu i pobłogosławił własnymi słowami. Koniec końców stwierdziłem, że w podróży do Donbasu każdy rodzaj wsparcia z powietrza przyda się - bez względu na swój światopogląd.
Kręcę się po ryneczku, żeby ustalić dokładne miejsce zdarzenia z ubiegłego marca. O pomoc proszę chłopaka ze straganu z akcesoriami militarnymi, jakich pełno tutaj od jakiegoś czasu. Kiedy przechodzimy na drugą stronę ulicy, chłopak wskazuje na miejsce wzdłuż sklepu spożywczego, gdzie stał zaparkowany bus Marka. Palcem wskazuje na niebo. - Bomba kasetowa nadleciała stamtąd, uderzyła tu, a odłamki poleciały tam - kończy, wskazując na podziurawioną ścianę sąsiadującego lokalu użytkowego.
Od ambulansu Awangardy do tego miejsca jest około dwudziestu metrów. Kiedy niosę przed sobą tablicę z czarno-białym zdjęciem uśmiechniętego Marka, czuję na sobie spojrzenia autochtonów. Grupa starszych panów zamiera, widząc co trzymam w rękach. Za mną idzie ekipa z Awangardy, która chwilę wcześniej zapytała mnie, czy może mi towarzyszyć w tej chwili.
Ustawiam ramkę ze zdjęciem pod ścianą jednego z nieczynnych sklepów, dosłownie kilka kroków od miejsca, w którym Marek zaparkował swój bus tamtego feralnego dnia. Zapalam niewielki znicz i klękam. Patrząc na zdjęcie Misia, w myślach opowiadam mu o podróży. Robert nie chce mi przerywać tej intymnej chwili, ale szepcze mi na ucho, że zaraz będzie trzeba jechać. - Ruch to życie.
Ryneczek położony na otwartej przestrzeni nie należy do najbezpieczniejszych miejsc, a takowe narażone jest na bezpośredni atak dronów kamikadze. W kwestiach bezpieczeństwa ufam Awangardzie bezdyskusyjnie. Sprzedawcy z okolicznych sklepów mówią mi, że kiedy ukraińscy medycy usłyszeli, że polski wolontariusz został ranny, wpadli w totalny amok. Robili wszystko, żeby Polak nie odszedł pod ukraińskim niebem. Ostatnia poprawka ustawienia tablicy, wskakuję do karetki i odjeżdżamy, bo ruch to życie - tego nauczyłem się również wiele lat temu w pracy operatora telewizyjnego, relacjonując wydarzenia obarczone dużym niebezpieczeństwem.
Kiedy parę dni później przyjeżdżam jeszcze raz na ryneczek, Marek dalej opiera się o podziurawioną ścianie i uśmiecha się do przechodniów z czarno-białego zdjęcia. Wymieniając stary znicz na nowy, zaczynam opowiadać mu o kilku całodobowych dyżurach z ratownikami oraz o nocnej wizycie w "Stabie" czyli tymczasowym szpitalu polowym tuż pod Bachmutem.
To ogromna lekcja pokory i szacunku, która przypomina mi, na jak wiele stać człowieka, kiedy walczy o życie. Droga między "Stabem" a donbaskimi szpitalami to wyścig z czasem, podczas którego terenowe pokonuje się z prędkością 80-100km/h, a asfaltowe nawet do 150 km/h. Stawką jest nie tylko życie rannych żołnierzy, ale również swoje. Kiedy w drodze do szpitala Kasia zajmuje się pacjentami, Robert prosi mnie o pełnienie roli obserwatora. Moim zadaniem jest obserwować niebo, czy przypadkiem w naszą stronę nie leci jakiś pocisk lub dron kamikadze.
Dalej Miś słucha historii, jak prosto z nocnego dyżuru pojechaliśmy spotkać się z dzieciakami z przedszkola i podstawówki, które z różnych względów musiały zostać z rodzinami w Donbasie. Naszymi rękami polscy donatorzy podarowali im kredki, farby, papier, plastelinę, czyli wszystko, co potrzebne do pokolorowania otaczającej ich wojennej rzeczywistości.
- Marek! Ta misja jest dla Ciebie! Dla Misia! - mamrocze pod nosem. - Kiedyś wpadnę tutaj z Twoim synem. - dorzucam, a Marek nic tylko śmieje się swoimi łotrzykowskimi oczami, jakby chciał powiedzieć "Młody! Ale żeś mi teraz zaimponował!"