29 września. Lotnisko im. Fryderyka Chopina w stolicy dość mocno zatłoczone. Pandemia? Wszyscy już o niej zapomnieli. Setki głów zadartych w poszukiwaniu numeru swojego gate’a na tablicy. Nadaję bagaż i ruszam na kontrolę bezpieczeństwa. Kolejka idzie sprawnie. Następnie kontrola graniczna i oczekiwanie na boarding.
Cel podróży? Chicago. W 2022 roku mija 50 lat od otwarcia połączenia z Warszawą. Dokładnie 17 maja 1972 roku w tamtejszym porcie O’Hare po raz pierwszy ląduje Iljuszyn Ił-62. "Mikołaja Kopernika" - bo takie imię nadano maszynie Polskich Linii Lotniczych LOT - hucznie witają przedstawiciele władz lotniskowych, Konsulat Generalny PRL i Polonia.
"Prosty" Ił-62 lata do Wietrznego Miasta do 1984 roku. Ulepszoną jego wersją jest Ił-62M (w użyciu do 1989 roku). Samoloty te zamienione zostają na dwusilnikowy Boeing 767. 16 stycznia 2013 roku do Chicago leci pierwszy Boeing 787 Dreamliner.
- Za każdym razem podróżując tym radzieckim samolotem bałam się, że nie dolecę. Dreamliner to ogromny komfort - wspomina Teresa, jedna ze współpasażerek, moja "sąsiadka" przez najbliższych 10 godzin.
Do USA leci na stypendium, zaraz po ślubie. W Polsce nie mają mieszkania. Nie chcą siedzieć na głowie rodzicom. Po roku dołącza do niej mąż.
- Wie pani, jest taki malutki, może trochę śmieszny szczegół, na który zawsze zwracam tutaj uwagę. Świeża róża w toalecie. Dziś akurat wstawili gerberę. To taki miły gest - zagaja, po czym każda z nas wraca do oglądania filmu.
Szacuje się, że w Stanach Zjednoczonych żyje około 10 milionów osób pochodzenia polskiego. Najwyższy ich odsetek odnotowano w Wisconsin, Michigan, Illinois, Pensylwanii i Connecticut. 600 tys. używa naszego języka na co dzień.
Chicago to stolica amerykańskiej Polonii. Osób takich jak Teresa są miliony. W USA zaczynają pojawiać się już w drugiej połowie XIX wieku. Fal emigracji jest kilka: przed wybuchem pierwszej wojny światowej, międzywojenna, powojenna. W latach 70., 80. i właściwie do końca 90. Polacy podróżują na zaproszenie rodziny.
Przed 1972 rokiem jedynym środkiem transportu do USA jest statek Stefan Batory. Rejs trwa ponad tydzień. Ci bogatsi mogą oczywiście polecieć z przesiadką we Frankfurcie czy Londynie, ale zdecydowanej większości na to nie stać.
Wyjeżdżają głównie do pracy i w sprawach familijnych. Kto? Najczęściej osoby z Podhala, Podlasia i Podkarpacia.
Joanna Wójtowicz-Domańska była stewardessą PLL LOT przez 40 lat. Na trasie Warszawa-Chicago, na początku z międzylądowaniem w Montrealu, latała prawie od początku.
- Jak wspominam ten kierunek? Wielkie powodzenie i duża frekwencja. Trudno było zdobyć bilety. Niewielu Polaków w tamtych czasach mogło sobie na nie pozwolić. Zazwyczaj dostawali je od żyjącej w USA rodziny.
Profil pasażera zmienia się na przestrzeni dekad. - Najpierw to tzw. stara Polonia. Później na pokładzie witaliśmy coraz to młodszych, a w ostatnich latach? Całkowity mix, trudno wskazać punkt wspólny.
Wraz z rozwojem technologii i lotnictwa zmieniają się też komfort i czas lotu (Dreamliner lata o około godzinę krócej).
- Ił-62 a Boeing 767 to niebo a ziemia. Tego drugi nazywaliśmy "blaszakiem" (śmiech). Podobnie wyglądał przeskok na Dreamlinera, w tym wypadku ochrzczonego "plastikiem". To taki nasz skrót myślowy związany z komponentami tych maszyn. Jeśli chodzi o różnice w kwestii rozrywki pokładowej to boeing nie posiadał indywidualnego systemu wideo. Jedynie w podłokietniku można było sterować muzyką. Film odtwarzaliśmy, owszem, ale na kilku dużych ekranach.
Pasażerowie lecący ze mną 29 września mówią o "całkiem niezłych" jedzeniu i jakości serwisu. To mój pierwszy transatlantycki lot, więc nie mam porównania.
- Posiłki to zawsze mocna strona naszych linii. Podobnie jak troska o bezpieczeństwo i komfort podróży. Wydaje mi się, że LOT powinien pomyśleć o wprowadzeniu dodatkowej usługi specjalnego powitania na pokładzie, oprowadzenia po zakamarkach samolotu, podaniu symbolicznego kieliszka szampana. Kto nie chciałby poczuć się jeszcze bardziej wyjątkowo? - pyta Wójtowicz-Domańska.
Stewardessa i przez wiele lat szefowa pokładu, wspomina jeden ze swoich najlepszych rejsów.
- Do Chicago latało sporo gwiazd, głównie na koncerty. Pamiętam powrót do Warszawy. Prawie połowę miejsc w samolocie zajmowali członkowie topowych zespołów moich lat młodości - m.in. Skaldowie, No To Co. Fantastyczne rozmowy i miła atmosfera.
Przez 40 lat pracy w zawodzie ma tylko jedno awaryjne lądowanie. Akurat na trasie do Chicago.
- Kapitan zapowiedział, że musimy wyłączyć jeden silnik. Reakcje były różne. Pasażerowie zdenerwowani, ale raczej wewnętrznie. Wszyscy po prostu zamarli, wstrzymali oddech. Wylądowaliśmy bezpiecznie na lotnisku w Keflavíku na Islandii. To miasto znakomicie przygotowane na różne ewentualności i właściwie jedyny możliwy przystanek na transatlantyckiej trasie.
A samo Chicago? Jak wspomina je Wójtowicz-Domańska? - Warte odwiedzenia, zdecydowanie. Jackowo? Za pierwszym razem czułam się tam jak w Grójcu (śmiech)!
Chicagowska Polonia to tygiel osobowości, zwyczajów, zachowań. Znajdziemy wśród niej sprzątaczki, budowlańców i nianie, ale też prawników, dziennikarzy czy biznesmenów.
- Żyją w getcie - rzuca jeden z rozmówców.
- Mieszkamy tu, ale nie zapominamy o naszej kulturze. Ciągle powstają polskie szkoły - kontruje inny. Jak jest naprawdę? - To zależy - słyszę, spacerując już po ulicach słynnego Jackowa.
Helena Madej jest właścicielką restauracji "Podhalanka" w tzw. Polish Triangle zawartym pomiędzy Division Street, Ashland Avenue i Milwaukee Avenue. Nazwę swą zawdzięcza trójkątnemu kształtowi placu, którego środek zdobi fontanna.
Kobieta urodziła się w Głogowie. Do Chicago przybyła we wczesnych latach 70. Na stałe zamieszkała tu na początku 80.
W lipcu 1986 przejmuje polską restaurację należącą do starszego brata. Zmienia jej nazwę na "Podhalankę".
- Skończyłam szkołę gastronomiczną. Miałam niezbędne dokumenty do otwarcia restauracji w Krakowie. Wcześniej prowadziłam tam mały biznes spożywczy. Wyjechałam za rodziną. Po rebrandingu knajpy zrobiłam remont, odświeżyłam wnętrze. W tamtych czasach na ulicy nie było wesoło. Choć mieszkało dużo Polaków, nie tak jak teraz, to jednak regularnie dochodziło do napadów, strzelanin - widziałam to na własne oczy. Wielokrotnie słyszałam: uciekaj stąd, bo jest niebezpiecznie.
Kobieta przyznaje, że choć 15-20 lat temu okolice polskiej dzielnicy nie należały do najbezpieczniejszych, biznes zawsze szedł nieźle.
- Polacy przyprowadzali swoich znajomych z USA. Amerykanie lubią tu jeść. Przyjeżdżają kolejne pokolenia. Dostaję też kartki z podziękowaniami z całego świata.
Czy chciałaby wrócić do Polski? Tak, na emeryturę. - Właściwie już dawno jestem w takim wieku, ale wciąż trudno porzucić mi to miejsce. To kawał mojego życia.
"Podhalanka" to jedno z niewielu miejsc na "polskiej mapie Chicago" jeszcze tętniących życiem. Słynne Jackowo, Trójcowo czy Jadwigowo (nazwy pochodzą od parafii) są "nasze" tylko z nazwy. Okolice te zamieszkują głównie Portorykańczycy i Meksykanie. Polacy osiedli na przedmieściach. Co niedzielę przyjeżdżają do kościołów, które przecież tak ochoczo od zawsze w Ameryce budowali.
Dość wyraźnie dostrzegam to, będąc w niedzielę rano w świątyni pod wezwaniem św. Jacka. Polska wspólnota ma się dobrze. Tłumnie opuszcza ją po mszy. Rozmowy, żarty, nadrabianie towarzyskich zaległości. Po kilkunastu minutach rodziny wsiadają do swoich suvów i rozjeżdżają się po mieście. A samo Jackowo? Wspomnienia, szyldy i kilka biznesów (wszyscy używają tam tego słowa).
Mijam Polskie Centrum Medyczne, delikatesy, Podlasie Club.
- Niektórzy żyli tu kiedyś jak w getcie. Nie znali i nie chcieli nauczyć się angielskiego. Po co w takim razie przybyli do USA? Nie, by uciec od szarego komunizmu i przeżyć własny american dream? Brzmi to niewiarygodnie, ale do tej pory są rodziny, które nigdy nie były w downtown - stwierdza jeden z rozmówców.
Woli pozostać anonimowy, bo wie, że spotkałby się z dużym ostracyzmem. On jest tym bardziej "amerykańskim Polakiem", choć do ojczyzny ma duży szacunek i "nie zapomniał" języka.
Polonia w Chicago to też kluby. 1988 rok. Na północy 26 lokali. Na południu 14. "Cardinal", "Zagłoba", "Cisza Leśna", "Fantazja", "Europejska", "Syrena", "Pod Kominkiem" i inne. 27-letnia Bożena Hutnicka, zwana też Hutką, ma w czym wybierać. We wrześniu przylatuje z grupą Starlight na półroczny kontrakt sponsorowany przez Pagart.
Przez lata śpiewa w wielu takich knajpach. Początki?
- W jedną noc zarobiłam tysiąc dolarów z napiwków. Dziesięć razy za sto dolarów - ze specjalną dedykacją - zaśpiewałam piosenkę "Gdzie ty, gdzie ja". Dla porównania, moja dniówka wynosiła 70 dolarów. Napiwki dawali Cyganie, Polacy byli biedni. Jeden z nich nawet upatrzył mnie sobie. "Będziesz moja? - zapytał. - To nauczę cię kraść!" - uciekałam, aż się kurzyło (śmiech).
Jaki typ klienta odwiedza te kluby?
- Zapracowany od poniedziałku do piątku i chcący poimprezować w weekendy. Zabawa, poznanie ludzi, upicie czy zagłuszenie tęsknoty do kraju. Wielu zostawiło rodziny i przyjechało zarobić, a telefony były wtedy dość drogie.
W pewnym momencie Bożena trafia do najlepszego w tamtym czasie lokalu "Cardinal". Prowadzi go Włodzimierz Wander - prekursor rythm and bluesa w Polsce, związany m.in. z zespołami Polanie i Niebiesko-Czarni.
W "Cardinalu" gra wtedy cała rzesza polskich artystów, jak choćby Majka Jeżowska, Krystyna Prońko, Karin Stanek, Czesław Niemen, Stan Borys, Piotr Fronczewski, Helena Majdaniec, Urszula Dudziak, Perfect, czy Krzysztof Krawczyk.
Tam dzieje się wszystko. Występy na żywo, jedzenie, striptiz. Można zakupić nawet kwiaty dla wybranki. Publiczność mieszana, Amerykanie uwielbiają tu wpadać.
Hutka dołącza do zespołu Wanderband. Występuje obok wspomnianego Włodzimierza Wandera, Ryszarda Sygitowicza, Janusza Piątkowskiego i Andrzeja Dylewskiego.
- To był zaszczyt i szkoła życia. Znakomici muzycy. Tam też poznałam swojego męża, Janusza Chorabika. Hobbistycznie rejestrował nasze występy. W "Cardinalu" rodziły się przyjaźnie, miłości.
- Czujesz się bardziej Polakiem czy Amerykaninem? - pytam każdego z rozmówców.
- Chciałabym, żeby moje ciało pochowano w Chicago, a serce złożono w Polsce. To chyba idealnie oddaje mój stosunek do obu tych krajów - odpowiada Barbara Kożuchowska, aktorka będąca w Wietrznym Mieście od 62 lat.