Wymyśliłam sobie kiedyś, że polecę na Maderę sama, z plecakiem, będę dużo chodzić, najem się pysznego jedzenia i w dwa tygodnie objadę całą wyspę, nie wypożyczając auta. Jedna z tych rzeczy się nie udała, natomiast reszta udała się tak, że po miesiącu nadal zaczynam rozmowy od: "Wiesz, że byłam ostatnio na Maderze?".
Gwoli ścisłości muszę powiedzieć, że jestem jednym z tych ludzi, którzy uważają 30-kilometrowy spacer za "aktywny wypoczynek", więc w trakcie dalszego czytania proszę nie myśleć o mnie źle. Plan z pewnością można zmodyfikować tak, żeby wykonać go rozsądniej.
Co poszło źle? Jedzenie. Naprawdę, osoby wegetariańskie i wegańskie przygotujcie się na to, że będzie trudno. O ile sama stolica oferuje duży wybór knajp (warto przejść się, na przykład, na Stare Miasto), to w mniejszych miasteczkach wybór rozgrywał się pomiędzy pizzą a posiłkami a’la moje początki studiów, kiedy umiejętności ograniczały się do ugotowania makaronu, pokrojenia warzyw i zasypania tego przyprawami, które akurat udało mi się wywieźć z rodzinnego domu. Dobrym rozwiązaniem jest więc wynajęcie noclegu z własną kuchnią. Warto mieć plan B, bo po kilku nieudanych próbach spaghetti z sosem ze słoika smakuje wykwintnie.
Niedogodności można zrekompensować sobie owocami. Wspomnijmy tutaj choćby tak zwanego banano-ananasa, czyli owoc monstery deliciosy. Trudno sobie to wyobrazić, ale naprawdę wygląda trochę jak banan, a trochę jak ananas, i smakuje też czymś pomiędzy. Słodkie i pyszne. Można go znaleźć w sklepach, ale można też udać się na targ - w Funchal poszukajcie Mercado dos Lavradores - pamiętając, że za doświadczenie zaangażowania sprzedawców i odpłynięcie w barwach i zapachach owoców należy się plus kilka euro. Oprócz tego papaje, marakuje w każdej odmianie, no i oczywiście banany, które na wyspie rosną dosłownie wszędzie.
Co jeszcze mogę polecić... Bolo do Caco, czyli tradycyjny chlebek najczęściej podawany z czosnkiem, oraz tradycyjny napój alkoholowy - Poncha de Madeira. To połączenie rumu, miodu, soku z cytryny i pomarańczy lub innych owoców, na przykład marakui. Brzmi pysznie, smakuje pysznie i jest bardzo podstępne.
Dla osób mięsnych natomiast obowiązkowym daniem do spróbowania jest narodowy specjał Madery, czyli espada podawana ze smażonym bananem. Pałasz czarny jest wyławiany tylko tam i u wybrzeży Japonii, więc taka szansa nie zdarza się często.
Mój dwutygodniowy pobyt zaczęłam od największego miasta wyspy, czyli Funchal. Do stolicy z lotniska łatwo można dostać się autobusem, który odjeżdża z przystanku zaraz za wyjściem z terminalu przylotów. Bilet kosztuje pięć euro, kierowca dopyta, gdzie dokładnie chcecie wysiąść i poda wam numer przystanku, który krzyknie jeszcze raz, gdy będziecie dojeżdżać, tak że bez stresu.
Pierwsze noce spędziłam w studiu na Starym Mieście (Zona Velha), zaraz obok znanej uliczki Rua de Santa Maria, na której można podziwiać "kolorowe drzwi". Co ciekawe, Stare Miasto nie cieszyło się kiedyś dobrą sławą. Zmieniło się do dopiero po 2010 roku, między innymi właśnie dzięki projektowi "Sztuki Otwartych Drzwi". Wskazówka dla zainteresowanych: jeśli chcecie pooglądać małe dzieła sztuki w spokoju, postawcie na spacer o poranku. Popołudniu zamiast sztuki dostaniecie uliczki zastawione stolikami i pytania, czy może chcecie zobaczyć menu. Jednak, żeby nie było, Stare Miasto warto odwiedzić również wieczorem, usiąść w jednej z klimatycznych knajp i posłuchać muzyki na żywo. Jeśli natomiast wolicie napić się piwa z "lokalsami" i jesteście na tyle odważni, żeby przejść przez zaułek, w którym myśli się tylko o tym, że nie powinno was tam być, można udać się do Santiago Beach Bar obok twierdzy São Tiago. Ja trafiłam tam akurat podczas mecz Polska-Portugalia, więc, że było ciekawie, to mało powiedziane.
Przy Starym Mieście znajduje się też kolejka linowa, którą możecie dojechać do Monte, słynącego z zabytkowego Kościoła Matki Boskiej z Monte i ogrodów botanicznych. Osobiście po zobaczeniu kolejki, która ciągnęła się w nieskończoność, stwierdziłam, że tę atrakcję zostawię w zawieszeniu. Ze wzgórza z powrotem do stolicy można zjechać sankami, kierowanymi przez dwóch mężczyzn (carreiros), którzy za ster mają siłę własnych mięśni, a za hamulec gumowe podeszwy butów. Rabini są podzieleni w temacie atrakcyjności tego dwukilometrowego zjazdu, ja mogę dodać tylko, że bilety kosztują około 30 euro.
Będąc w Funchal nie można odmówić sobie też spaceru promenadą nad brzegiem morza. To dobre miejsce, żeby po raz pierwszy pomyśleć "wow", widząc maderskie klify. Promenadą dojdziemy na publiczną plażę Formosa i może zachęci was fakt, że prowadzi do niej wykuty w skale tunel, będący przy okazji dobrym wprowadzeniem do tego, co czeka nas na lewadach w innych częściach wyspy. Trasa prowadzi aż do słynnej kolorowej wioski rybackiej Camara de Lobos. Tutaj jednak nie mogę się wypowiedzieć, bo w trakcie mojego pobytu (październik 2024) część promenady była zamknięta z powodu prac remontowych. Dla fanów sportu obowiązkowym punktem będzie Muzeum Cristiano Ronaldo albo chociaż zdjęcie z pomnikiem piłkarza, z widokiem na miasto w tle.
Kolejny dzień wyprawy zaczęłam od wschodu słońca na Pico do Arieiro. Można dojechać tam autobusem z Funchal (przystanek w Mapach Google jest opisany jako R 31 Janeiro 9A), trzeba jednak przygotować się na to, że na szczycie wylądujecie o 6:30 i przed wami będzie około półtorej godziny czekania na spektakl. Czekania w deszczu, wietrze i temperaturze niewiele przekraczającej zero - tak przynajmniej było w październiku. Oczywiście można ubrać się w krótkie spodenki, bluzę i czapkę myśląc sobie, że przecież potem będzie ciepło, i przeżyć, jednak teraz na pewno byłabym mądrzejsza i zabrała ze sobą długie spodnie na zmianę, rękawiczki i coś przeciwdeszczowego. I termos z herbatą.
Ale i tak wszystkie bóle znikają, kiedy słońce zaczyna pojawiać się nad chmurami, a potem oświetla zbocza gór, sprawiając, że trasa PR1 staje się jeszcze piękniejsza. Mi udało się dojść tylko do tzw. schodów do nieba, bo reszta trasy wciąż była w remoncie po sierpniowych pożarach, ale nawet dla tego fragmentu warto się tam wybrać. Trasa raczej nie jest wymagająca, a wszystkie niebezpieczne momenty są zabezpieczone barierkami, więc dadzą radę również osoby z lękiem wysokości. Tak naprawdę najtrudniejszym elementem jest walka z wiatrem.
Później ruszyłam w dół, w trasę, podczas której kilka razy na propozycję podwiezienia odpowiedziałam, że "wszystko w porządku, po prostu idę i chilluję", na co słyszałam zazwyczaj: "Ciesz się życiem, crazy young lady". A szłam, bo lubię, tym bardziej w towarzystwie TAKICH widoków. Moim celem była wioska Ribeiro Frio i szlak PR11, czyli Vereda dos Balcoes. Samo PR11 to trasa bardzo krótka - ma około trzech kilometrów w obie strony - i idealna dla osób starszych lub rodzin z dziećmi. Choć i przejście przez las, i panorama na końcu miały swój urok, to nie zaliczyłabym tego do must see, jeśli macie szansę wybrać coś innego. Później od przemiłego pana w sklepie dowiedziałam się, że "autobus jedzie za cztery godziny, tylko nie w tę stronę", więc niespodziewanie do planu doszedł jeszcze 15-kilometrowy spacer powrotny do Funchal. Przygoda z autobusami rozpoczęła się.
Szukanie autobusów, czekanie na autobusy i pytanie, czy jeździ tu jakiś autobus, stało się moim ulubionym running gagiem tego wyjazdu. A tak na poważnie, da się zwiedzić wyspę poruszając się samymi autobusami, ale trzeba mieć dużo czasu i być elastycznym w planach. Można też pomagać sobie autostopami, ale jeśli jest się samemu (a tym bardziej samej), dobrze mieć przy sobie gaz pieprzowy i pisać komuś zaufanemu o swoich planach. Jeśli nie jesteście pewni, czy poradzicie sobie w jakiejś stresującej sytuacji - lepiej po prostu odpuścić sobie tę opcję. Więc autostopy, tak, można, to fajna przygoda, ale nie namawiam. Choć na Maderze, trzeba przyznać, działa to całkiem sprawnie.
Nie będę opisywać każdego dnia minuta po minucie, bo ten tekst miały jakieś 30 stron. Skupię się więc na rzeczach najważniejszych. W drodze z Funchal do Machico, gdzie zaplanowałam sobie kolejny nocleg, najbardziej godnym polecenia punktem jest maderskie Rio de Janeiro, czyli punkt widokowy Cristo Rei. To też jedno z tych miejsc, które warto odwiedzić, ale jeśli nie macie czasu, to nie ma co się zabijać, bo wiele równie pięknych, lub piękniejszych, czeka dalej.
Machico to urocze miasteczko i pierwsza stolica wyspy. Mój zdecydowanie ulubiony punkt to schowane na końcu promenady schodki prowadzące do morza, idealne, żeby na chwilę usiąść, popatrzeć na wodę i napić się, na przykład, słynnej gazowanej, supersłodkiej Brisy z fioletowej marakui. Dla mnie miasteczko było miejscem wypadowym na dwa szlaki. Po pierwsze Vereda do Larano, czyli trasa prowadząca do Porto da Cruz. Wiele osób mówi, że jest to jeden z najpiękniejszych szlaków na Maderze i trudno się tutaj kłócić. Według mnie, jedynym minusem było to, że zbyt szybko się skończył. Można znaleźć też sporo informacji, że to szlak dla doświadczonych turystów i, fakt, momentami idzie się mając z jednej strony przepaść, jednak wszędzie są barierki, więc nie ma się czego bać. Samo Porto da Cruz to jedno z moich ulubionych miasteczek i kolejne świetne miejsce do podziwiania klifów. Wrócić do Machico można autobusem lub tą samą drogą.
Drugi szlak, na który ruszyłam z Machico, to PR8, czyli Półwysep Świętego Wawrzyńca. Tak, wiem, że on nawet się tam nie zaczyna, ale dlaczego nie zrobić sobie dłuższej wycieczki, prawda? Do Canical dotarłam szlakiem przez Pico do Facho, za towarzystwo mając tylko ciekawskie koziołki i trochę kaktusów. Ta droga, trochę przez przypadek, pokazała mi zupełnie inną odsłonę wyspy. PR8 zaliczany jest do najlepszych szlaków na Maderze, choć ja akurat nie podzielam tego zdania. Zależy to już natomiast tylko od gustu, czy bardziej lubi się zieleń, czy raczej, tak jak na PR8, bardziej pustynne, albo wręcz księżycowe klimaty. Jakkolwiek, na pewno warto wpisać to na listę i przygotować się na potężny wiatr i równie potężne słońce. Na wielbicieli plaż też czeka nagroda, bo ze szlaku można zboczyć i dojść nad morze.
W drodze z Machico do Santany odwiedziłam Faial i zlokalizowany tam ciekawy punkt widokowy z przeszklonymi tarasami, na które można wejść i patrzeć, jak kilka metrów pod naszymi nogami fale rozbijają się o skały. Nie "must see", ale wstąpić warto. W Santanie trzeba oczywiście obejrzeć tradycyjne biało-czerwone domki w centrum miasta. Jednak znalazłam tam coś bardziej interesującego - widok na Rocha do Navio. Żeby to zobaczyć, kierujcie się na "Teleférico da Rocha do Navio". Trafiłam tam akurat, kiedy słońce zbierało się do zachodu, co i wam polecam.
Santana była też bazą wypadową na mój zdecydowanie ulubiony szlak, czyli PR9 - Levada do Caldeirão Verde. Najpierw spacer pod górę, a potem skręt w "Um caminho para todos", który jak sama nazwa wskazuje, jest dla każdego. To trasa krótka i bardzo klimatyczna, poradzą sobie z nią osoby starsze i dzieci, ale polecam naprawdę każdemu. Po przejściu tego fragmentu doszłam do Queimadas, które wygląda jak miejsce z baśni i przy okazji jest początkiem wspomnianej PR9. Jeśli marzyliście kiedykolwiek, żeby przejść się po dżungli, to jest to miejsce. Poza tym wodospady, tunele, dużo błota... Czułam się tam, jak na placu zabaw. Koniecznie tylko zabierzcie dobre buty i latarki!
Kolejny nocleg to Boaventura, a tam Miradouro de São Cristovão i krótki, acz bardzo widokowy szlak do Arco de Sao Jorge. W planach było też przejście trasą PR18, ale nieokiełznane autobusy trochę pokrzyżowały mi plany. Dlaczego? Bo, na przykład, żeby pokonać 20-kilometrową trasę między Santaną a Boaventurą, trzeba było przesiąść się w Arco de Sao Jorge, ale czy te autobusy są ze sobą zsynchronizowane? No nie. Czy można wcześniej sprawdzić, o której jest przesiadka? No też nie, bo trasę obsługują dwie różne firmy. Także ahoj, przygodo, zobaczymy.
Z Boaventury wyruszyłam jeszcze przed świtem do Sao Vicente, żeby tam usiąść nad morzem i przy wschodzie słońca zjeść śniadaniowego batona. A tak naprawdę to nie. Tak naprawdę pojechałam przed świtem, bo to była jedyna autobusowa opcja, ale niczego nie żałuję, wschód był piękny. Dużo czasu spędziłam w Seixal (bo chciałam, wcale nie dlatego, że nie było autobusów), na słynnej czarnej plaży i basenach wulkanicznych po drugiej stronie miasta. Stamtąd kolejny przejazd do Porto Moniz, które słynie z najbardziej popularnych naturalnych basenów. Szczerze mówiąc jednak, nie wydaje mi się, żeby basenom w innych miastach brakowało czegokolwiek.
Z Porto Moniz, a dokładniej z miejscowości Levada Grande, ponownie skoro świt, a nawet przed, złapałam autobus do Ribeira da Janela. Kilkanaście minut czekania aż słońce pokaże się chociaż troszkę i start na lewadę, która doprowadziła mnie na jedyny płaskowyż na wyspie - Paul da Serra. Czy weszłam do tej dżungli, zanim zrobiło się jasno i spacerowałam tam całkiem sama, jedynie ze światłem latarki? Być może, być może. Jeśli chcecie poczuć się trochę jak w horrorze, to zachęcam. Szlak następnie zmienił się w lewadę dos Cedros, dość łatwą, relaksującą i wartą zobaczenia. Nagrodą na koniec jest Las Fanal, czyli słynny mglisty las, który podczas mojej wizyty akurat był idealnie przejrzysty. Ale nic straconego, bo i bez mgły robi wrażenie. Według legend miejsce ma magiczną moc uzdrawiania duszy. A dla tych, którzy polują na najlepsze instagramowe zdjęcie, też będzie to dobry kierunek.
Miałam też zjechać kolejką linową w Achadas da Cruz, ale było to tak... Z domu w Levada Grande przeszłam do Santa Maria Madalena, stwierdzając wcześniej, że to przecież blisko i nie opłaca się polować na autobus. Dochodzę do wioski, widzę kierowcę w służbowym stroju i myślę sobie: "Najlepiej!". "O której jedzie autobus do Achadas da Cruz?" - pytam. Pan patrzy na mnie z lekkim uśmiechem i mówi: "Uuu". I wtedy właśnie dowiedziałam się, że taki autobus nie istnieje. Dotarłam ostatecznie na nogach, ale nie zdecydowałam się na zjazd nad morze, bo czas się bardzo skurczył, a przede mnie były jeszcze kilometry do przejścia, bo nie zgadniecie, ale nie by... A zresztą, już chyba możecie się domyślić. Ostatecznie doszłam do Ponta do Pargo, żeby tam złapać jedyne połączenie do Ponta do Sol.
To był najsmutniejszy moment wyjazdu, bo zaplanowana wycieczka na szlak Levada do Moinho - Levada Nova rozpoczęła się, ale szybko skończyła, bo informacje na temat tego, czy trasa jest już otwarta, były sprzeczne, i po rzucie oka na miejscu jednak wygrał rozsądek. Ale jak zawsze trzeba szukać pozytywów, którym tym razem był spacer po centrum miasta i odkryte przypadkiem przepiękne schodki prowadzące prosto do morza - kierujcie się na Ponta do Sol Pier.
Objazdowa pętla zamknęła się w Funchal, a ostatni pełny dzień przeznaczyłam na rejs na położoną niedaleko wysepkę Porto Santo. Prom wypływa o 8, podróż trwa dwie i pół godziny, a na przeprawę powrotną trzeba stawić się o 17. To całkiem sporo czasu na zwiedzanie i choć wyspa jest mała, to coś dla siebie znajdą zarówno plażowicze, jak i wędrowcy. Mi udało się przejść szlakiem w środku wyspy, a potem wrócić nad morze i pospacerować boso po piasku. Porto Santo jest zupełnie inne niż Madera, pustynne i prawie płaskie. A plaża? Piaszczysta, 9-kilometrowa i oficjalnie nagrodzona mianem najlepszej plaży w Europie. Nie możecie tego ominąć.
Jeśli to wszystko brzmiało, jakby wszystko mi się podobało, to tak, tak właśnie było. Madera jest coraz bardziej popularnym kierunkiem turystycznym, ale nadal można znaleźć takie miejsca, w których poczujecie się... dziko. Pięknych widoków dopełniają piękni ludzie, którzy są tam naprawdę pomocni i życzliwi. Pakujcie plecaki i enjoy your life.