Reklama

Anna Nicz: Od wielu lat jesteś medykiem pracującym w bardzo trudnych warunkach. W którym momencie pojawiła się potrzeba zadbania o dobrostan psychiczny?

Damian Duda: Od 2014 roku pracuję w okopach jako medyk pola walki i od 2014 roku spotykam się w różnym stopniu z nagłą, brutalną śmiercią. Wszystko zbrutalizowało się po 24 lutego 2022, gdy doszło do eskalacji konfliktu w Ukrainie. Wcześniej moja odporność psychiczna nie była wystawiona na aż taką próbę. W moim życiu wydarzyło się wiele rzeczy - byłem wcześniej w Ukrainie, w Iraku, miałem do czynienia z różnymi sytuacjami, takimi jak widok tonących we krwi ludzi po zamachu bombowym przeprowadzonym przez Państwo Islamskie. To wszystko jednak nie odbywało się z taką intensywnością, nie przygniatało psychiki tak mocno, by trzeba było interweniować.

Reklama

Kiedy kilka lat temu piorun uderzył w Giewont, przez totalny przypadek byłem na miejscu. Przystąpiłem do udzielenia pomocy, zanim pojawiły się służby. Przez moje ręce przeszło ok. 70 osób, byli tragicznie zmarli. I dalej to nie było takie obciążenie, jakim stał się Bachmut, Sołedar czy kontrofensywa Zaporoska. 

Podejście do zdrowia psychicznego w armii ewoluuje. Widzimy to po naszych żołnierzach, którzy wyjeżdżali do Afganistanu czy Iraku. Do momentu, dopóki nie mieliśmy dużej liczby samobójstw i dopóki nie było przypadków, że żołnierze byli odnajdywani nago zimą w górach, nigdy nie myślał, by zajmować się zdrowiem psychicznym żołnierzy wracających z misji stabilizacyjnych. Nikt nie nazywał tego wojną. Poza tym to “męski" świat. Panowało powszechne podejście, że jeżeli idziesz do psychologa, psychiatry, psychoterapeuty, to jesteś słaby, miękki, nie nadajesz się do tej roboty. Trzeba było wielu lat doświadczeń, abym sam dojrzał do tego, że praca z psychoterapeutą, dbanie o higienę psychiczną nie jest słabością, a oznaką siły.

Zauważasz problem, nie uciekasz, walczysz z nim. Nie idziesz w nałogi. Dojrzałem do tego, że to nie jest wyjście na dłuższą metę. Nie czuję, że w tym momencie mam PTSD, traumę, ale wiem, że obciążenie psychiczne jest tak duże, że nawet jeśli teraz jest dobrze, za jakiś czas może się to zmienić. Nie co dzień kopiesz za blokiem dół, bierzesz ciało za nogi i wsadzasz do tego dołu człowieka. Nie co dzień chłopak, z którym jesz śniadanie, na kolację wraca w czarnym worku.

W którym momencie postanowiliście, że wszyscy członkowie fundacji "W międzyczasie" pracujący na froncie muszą przejść obowiązkowe sesje terapeutyczne?

Kiedy nasza praca zaczęła być bardziej intensywna, obarczona większym ładunkiem emocjonalnym, zapaliła nam się lampka ostrzegawcza, że w przyszłości może przynieść to destrukcyjne konsekwencje. Nie trzeba być specjalistą, by wiedzieć, że w pewnym momencie to może być za dużo. Z chwilą, kiedy zaczęliśmy pracować w coraz bardziej agresywnych rejonach frontu, gdzie ofiar i krwi było po prostu więcej, założyliśmy, że zadbamy nie tylko o bezpieczeństwo fizyczne, ale i psychiczne.

Każda osoba przed wyjazdem przechodzi cztery obligatoryjne sesje z naszymi terapeutami. Sam jestem poddawany ciągłej presji, nawet gdy jestem w kraju. Jestem odpowiedzialny za swoich ludzi. Do tego dochodzą zwykłe obciążenia codziennego życia. Musisz płacić rachunki, iść do pracy. To wszystko się kumuluje. Dlatego podjąłem decyzję, by korzystać z terapii i pilnować swojego zdrowia psychicznego.

Ważne jest dla ciebie przełamywanie myślenia, że wojna to taki “męski" świat, a chodzenie do psychiatry czy psychologa jest w tym układzie "niemęskie"? 

Byliśmy świadkami sytuacji, gdy nierozwiązane problemy psychiczne, w tym przypadku wśród ochotników zagranicznych, przy połączeniu z alkoholem i z lekami kończyły się samobójstwami. Mieliśmy też sytuację, gdy pracujący na froncie medyk zabrał ze sobą niewyjaśnione problemy, które były dla niego obciążeniem. Myślał o nich, będąc na froncie, co było dla niego zagrożeniem. Niestety musiał zostać odsunięty, dopóki tego nie rozwiąże. 

Nie możemy pozwolić sobie na to, by do miejsca, w którym możesz się kompletnie popruć emocjonalnie, pojechać już nadprutym. Trochę jak w tkaninie - puszczą dwa, trzy oczka i czujesz, że wszystko zaczyna się rozpadać.

Nie można jednak przewidzieć wszystkiego. Nie masz nad tym całkowitej kontroli.

Oczywiście, że nie. Nigdy nie masz pewności, w jakim stanie wysyłasz kogoś na służbę. Spójrz na to, co wydarzyło się niedawno w Gdyni. Ten człowiek musiał przechodzić badania psychologiczne, musiał być pod opieką psychologa, był obserwowany, miał kontakt z bronią palną i zakładam, że musiał odpowiednio funkcjonować, skoro cały czas służył. A dopuścił się takiej strasznej zbrodni. My tym bardziej nie jesteśmy w stanie wszystkiego zdiagnozować. Przyjęty przez nas system funkcjonuje od około roku i myślę, że sprawdza się w 95 proc.

Twoja działalność jest obarczona także ryzykiem pojawienia się fake newsów na twój temat. 

Jestem nauczycielem akademickim, byłem też rzecznikiem prasowym. Życie nauczyło mnie tego, by przyzwyczajać się do niepochlebnych opinii na swój temat. Będąc osobą publiczną, naturalną koleją rzeczy jest, że pojawia się więcej bądź mniej fake newsów. Jestem nazywany banderowcem, czasem poddaje się w wątpliwość to, że jestem Polakiem, próbuje przybić mi najemnictwo. Rosjanie próbują nawet wmówić, że wywozimy żołnierzy ukraińskich na Zachód, by sprzedawać ich organy.

Teraz puszczam to całkowicie mimo uszu. Nie jest to dla mnie obciążenie psychiczne. Przez lata wypracowałem system niezwracania uwagi na opinie, które są całkowicie oderwane od rzeczywistości, a jedynym ich celem jest ślepy atak. 

Nie boisz się, że tama blokująca te fake newsy kiedyś puści i zaczną cię one dotykać?

Nie jest to wykluczone. Wydaje mi się, że na razie jestem odporny. Jestem w stanie normalnie funkcjonować, pomimo hejtu, który pojawia się czasami z większym lub mniejszym natężeniem. Mamy za sobą całe mnóstwo ludzi, którzy nas wspierają. To jest antidotum na fake newsy czy hejt.

Nie zawsze tak było. Zapewne więcej hejtu pojawia się, odkąd pokazujecie publicznie kulisy waszych działań?

Ale wtedy też zaczęło pojawiać się wiele pozytywnych aspektów, wsparcia i zrozumienia. Z każdą kolejną nagrodą, formą uznania, jesteśmy ładowani naprawdę mocno pozytywnym ładunkiem. Nawet jeśli zajrzymy w komentarze i widzimy negatywny wpis, obok niego jest 10 pozytywnych. Bilans jest na plus.  

Czy któryś z fake newsów miał realne przełożenie na twoje działania, twoją pracę?

W 2017 roku polski dziennikarz pan Hudziec, pracujący dla gazety propagandowej Novorossia Today, napisał w artykule, że nie jestem medykiem, tylko polskim najemnikiem pracującym na Donbasie. Dzwonił do różnych miejsc, w których pracowałem, m.in. na Katolicki Uniwersytet Lubelski. Byłem tam wówczas wykładowcą. Uczelnia bała się skandalu.

Reakcja była natychmiastowa i stanowcza. Nie wyobrażam sobie tego, by uniwersytet szerzący takie, a nie inne tradycje i wartości ugiął się pod presją wywoływaną przez separatystów. Nie dałem się zastraszyć i na długi czas takie artykuły przestały się pojawiać. Nigdy nie ukrywałem, że od 2014 roku działam jako medyk, nazywam się Damian Duda. Wiele osób pytało się, czy nie boję się pokazywać swojej twarzy, nazwiska, czy nie obawiam się, że zrobią mi krzywdę. Wręcz przeciwnie. Podpisywanie się nazwiskiem, transparentność,  opisywanie swoją twarzą, którą mam jedną i nie będę miał innej, świadczą o tym, że szczerze wierzę w to, co robię. Nie mam nic do ukrycia. Stoi za mną szczerość intencji. 

Jak zareagowała sama uczelnia? Rozmawiano z tobą? 

Nie zostałem w żaden sposób zdyscyplinowany. Odebrałem komunikat ze strony ówczesnego rzecznika prasowego uczelni, który wprawił mnie w dyskomfort. 

Zdecydowaliście się pokazywać kulisy swojej pracy także po to, żeby być przejrzystym i uwiarygodnić się w oczach ludzi. Nie wystarczyło to, że jesteś rzecznikiem RCB? Ludzie nadal mieli wątpliwości co do twoich intencji?  

Moja praca jako rzecznika RCB zupełnie nie wiązała się z pracą na Ukrainie. Jeździłem tam w czasie urlopu, jako osoba prywatna, więc to dwie oddzielne kwestie. 

Nasi darczyńcy mają prawo wiedzieć, na co idą ich pieniądze. Chcemy pokazywać prawdę o tej wojnie. To, jak mocno zniekształcony jest obraz wysyłany przez obie strony. Wiadomo, że Ukraina dba o własne morale. Jednak w pewnym momencie taki zniekształcony obraz, zamiast podnosić morale, po prostu je obniża. Jeżeli próbujesz mówić żołnierzowi, że wszystko jest w porządku i zwycięstwo jest na wyciągnięcie ręki, taki przekaz demotywuje. W naszym mniemaniu to, co pokazujemy, jest przede wszystkim wybrane, zweryfikowane pod kątem OSINT-u. Ma zwrócić uwagę na pewne aspekty, a nie emanować brutalnymi obrazami. 

Mówisz o zniekształcaniu obrazu po obu stronach wojny. Zapewne musicie uważać na to, by nie pokazać zbyt wiele słabości po stronie ukraińskiej.  

Nawet jeżeli pokazujemy odcienie szarości, mówimy o błędach strony ukraińskiej, zyskujemy w ten sposób na wiarygodności. Stajemy się osobami większego zaufania publicznego. Trudniej trafić w nas ślepo propagandą dlatego, że jesteśmy obiektywni. Zarówno w jedną, jak i drugą stronę. Oczywiście także po stronie ukraińskiej jest mnóstwo zjawisk nieprawidłowych czy obniżających morale, które mogą zniechęcić polskiego odbiorcę do udzielania jakiejkolwiek pomocy. 

Poza tym konsultujecie swoje przekazy m.in. z ambasadą Ukrainy.

Od samego początku pracuję z korespondentami wojennymi, szkolę dziennikarzy. Jeżeli chodzi o OSINT, to, co można publikować, a czego nie - wyczuwam niemalże przez skórę. Wiemy, które obrazki zaszkodzą, które nie. Te materiały są zanonimizowane, zblurowane,  autoryzowane przez ukraińskich dowódców. Nie dostajemy sygnałów, że pokazaliśmy za dużo. Sam fakt, że nasze materiały pokazywane są przez prezydenta Zełenskiego czy przez Sztab Generalny Ukrainy świadczy o tym, że to bezpieczny przekaz.

Istotne dla ciebie jest to, jak waszą działalność ocenia polski rząd?

Nie. Nasza działalność nigdy nie była ukierunkowana politycznie. Nigdy nie była zależna od polityki. Mamy u siebie ludzi, którzy są blisko prawej strony, mamy takich, którzy są blisko lewej strony. W realiach codziennego życia te osoby pewnie nie miałyby ze sobą kontaktu. A w realiach wojennych świetnie współpracują, są gotowe oddać za siebie życie.

Nie masz żalu od tego, że polski rząd, polskie instytucje nie wspierają waszej działalności?

Niedawno nasz wniosek o wsparcie z Rządowej Agencji Rezerw Strategicznych po akceptacji KPRM został rozpatrzony pozytywnie i wsparto nas sprzętem, który bardzo nam pomógł. Natomiast od 2007 roku jestem działaczem społecznym, funkcjonowałem w różnych organizacjach pozarządowych. Bardzo często doświadczałem braku wsparcia organizacji rządowych. Jeżeli tego nie otrzymamy, nie jest to dla mnie coś dołującego czy deprymującego. Wiem, jak takie organizacje działają. Musisz liczyć na ludzi dobrej woli. Nie wykluczam, że w pewnym momencie będziemy zmuszeni poprosić o wsparcie rodzimych organizacji. Polki i Polacy są już zmęczeni pomocą Ukrainie. Coraz trudniej zebrać finanse na działania. W tym momencie jesteśmy w stanie funkcjonować, ale nie wiadomo, jak będzie w przyszłości. 

Nie obawiasz się, że to zmęczenie całkowicie weźmie górę i Polacy przestaną pomagać?

Obawa jest, ale my dalej robimy swoje. Wierzę, że dobra robota się obroni. We wszystkich systemach społecznych, moralnych nadrzędną wartością jest życie. Stawiamy sobie za cel ratowanie ludzkiego życia kosztem swojego. Jeżeli będziemy konsekwentnie realizować nasze cele, jeżeli nasze działania będą przynosiły efekty w postaci kolejnych uratowanych to wierzę, że zawsze znajdą się ludzie, którzy będą chcieli nas wspierać. 

Wspomniałeś o nadrzędnej wartości, jaką jest życie i o celu, którym jest jego ratowanie. Pomijając ten aspekt - dlaczego jeździsz na wojnę?

Moja motywacja kształtowała się przez prawie 10 lat. Z dziecka trochę zafascynowanego wojną, które chciałoby zobaczyć, jak ona wygląda, przez chłopca, który traktował wojnę jako przygodę, sposób na sprawdzenie się, po mężczyznę, do którego dotarło, że wojna nie jest niczym dobrym. Nie jest niczym romantycznym. Tak po prostu trzeba. Dziś czuję odpowiedzialność za przyjaciół, którzy zostali na miejscu, odpowiedzialność za swoich ludzi.

Jakie uczucia pojawiają się, gdy ten mężczyzna dostaje odznaczenie od prezydenta Ukrainy? Oprócz dumy.

Dumy nie było. Była radość. Przecież mówimy o odznaczeniu od prezydenta, który przejdzie do historii. Prezydenta, który jedzie na linię frontu, by tam odznaczać walczących chłopców.

Byłem pozytywnie zaskoczony tym spotkaniem. Prezydent rozmawiał z nami normalnie, mówił do nas po imieniu. Znał nasze ścieżki, naszą działalność, dopytywał o różne rzeczy. Pytał, czy jestem spokrewniony z prezydentem Dudą, czy to nie będzie odebrane jako prowokacja. 

Czułem się tak, jakbym rozmawiał z przyjacielem. Przed samym wręczeniem przeprosił nas, że przez chwilę musi być oficjalnie, ale idzie za nim powaga całej Ukrainy. Wręczył nam odznaczenia i znowu mogło być nieoficjalnie. Byłem mocno naładowany po tym spotkaniu. 

Nieważne jednak, czy dostajesz odznaczenia, czy nie - wojna trwa, koledzy nadal giną. Zakładam taki wariant, że być może sam kiedyś nie wrócę. Ten medal ma dla mnie inne znaczenie - jest formą naładowania baterii. Pokazuje też ludziom dookoła, że praca tych najmniejszych, jeśli jest szczera i konsekwentna, jest ważna. Bo my nie jesteśmy super ważnymi ludźmi.

Udaje się w takiej sytuacji zachować pokorę?

To zależy od tego, czy podchodzisz z pokorą do życia. Niezależnie od tego, co cię spotka - jeśli wcześniej byłeś podatny na próżność, to i tak cię to dopadnie. Wtedy takie odznaczenia mogą sprawić, że się odkleisz.

Na co dzień, gdy nie jestem na wojnie, jeżdżę metrem, pracuję, zarabiam na życie, jem, płacę rachunki. Mam też uszkodzony kręgosłup. Po powrocie z frontu muszę się nim zająć, by normalnie funkcjonować. To wszystko sprawia, że muszę twardo stąpać po ziemi.

Ile czasu spędzasz na froncie?

Od czasu eskalacji konfliktu 50 na 50. Czasem półtora miesiąca tu idrugie tyle tam. Straciłem już wszystkie urlopy - płatne i niepłatne. Robię to za własne pieniądze.

Masz jeszcze jakieś oszczędności?

Nie za bardzo. (śmiech) Wierzę jednak, że moja świnka skarbonka nie zdechnie z głodu. Poczeka do końca wojny i wtedy będzie czas na to, by gromadzić środki finansowe. Teraz pozostaje cieszyć się, że mam zdrowie. Pomimo tego, że działania na froncie mocno to zdrowie osłabiają. Wszystko ma swoje konsekwencje. Praca na froncie ma swoją cenę. Biegasz z plecakiem pod ostrzałem albo siedzisz w wilgotnej piwnicy. Wojna nie jest niczym romantycznym. Romantyzowanie wojny jest głupotą i manipulacją.

Damian Duda - ratownik pola walki na terenach konfliktów zbrojnych, szef polskiego zespołu ratowników pola walki “W międzyczasie". Dyrektor projektu szkoleniowego Academy24. Były rzecznik prasowy Rządowego Centrum Bezpieczeństwa. Wykładowca na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UMCS. 23 września prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski wręczył Dudzie ukraińskie odznaczenie państwowe za zasługi III klasy za pracę jako medyk frontowy.