Reklama

Pierwsza połowa XIX wieku. W kościele Santa Croce we Florencji znajduje się dwudziestoparoletni Marie-Henri Beyle. Dziś powiedzielibyśmy: francuski pisarz romantyk, prekursor realizmu w literaturze tworzący pod pseudonimem Stendhal, ale wtedy był to jeszcze szerzej nieznany młody człowiek, bardzo wrażliwy, początkujący pisarz aspirujący do tego, by stać się drugim Molierem, zakochany we Włoszech żołnierz Napoleona. Podziwia freski Giotta, milczy przy grobie Michała Anioła i Galileusza. Targają nim różne emocje. Jest oczarowany i poruszony. Gdy opuszcza świątynię, jego serce bije nierówno, czuje, że uchodzi z niego życie. Idzie, ale boi się, że zaraz upadnie. Kilka kolejnych dni spędza w łóżku z gorączką.

"Byłem w pewnego rodzaju ekstazie z powodu myśli, że jestem we Florencji, blisko wielkich ludzi, których groby widziałem. [...] Doszedłem do punktu, w którym spotyka się niebiańskie doznania. [...] Wszystko tak żywo przemawiało do mojej duszy" - opisywał później.

"La Sindrome Di Stendhal"

Reklama

Lata 70. i 80. XX wieku. Niektórzy turyści odwiedzający Florencję - dumny klejnot Italii, kolebkę renesansu - doświadczają podobnych objawów co Stendhal. Wszystkie przypadki skrzętnie odnotowuje Graziella Magherini, włoska psychiatra i psychoanalityczka, która po ukończeniu medycyny i zrobieniu specjalizacji z psychiatrii pracuje we florenckim szpitalu Santa Maria Nuova. W 1989 roku w książce "La Sindrome Di Stendhal" zbiera przypadki ponad stu pacjentów, którzy trafiali do placówki prosto z miejskich galerii sztuki i muzeów - zdezorientowani, po omdleniach, z halucynacjami i oznakami kryzysu psychicznego.

Wśród pacjentek Magherini była m.in. 22-letnia studentka, która kilka dni po odwiedzeniu słynnej Galerii Uffizi zaczęła widzieć i słyszeć anioły. Inge, nauczycielce języka włoskiego, która do stolicy Toskanii przybyła ze Skandynawii, postacie z fresków wyrzucały pozostawienie w kraju chorego ojca. Trafiła do szpitala, myśląc, że jest postacią z obrazu, która towarzyszy Jezusowi.  

Objawy, tak bliskie tym, o których pisał Stendhal po swojej wizycie we Florencji, Magherini objęła wspólną nazwą - określiła je mianem "syndromu Stendhala", który dziś funkcjonuje też jako "syndrom florencki". Gdy zaczynała badania, posługiwała się jednak inną nazwą - "Mal di Storia", co można przetłumaczyć jako "ból historii", "choroba historii".

"Początkowo wszyscy myśleliśmy, że to ‘choroba historii’ spowodowana koncentracją tak dużej liczby historycznych miejsc we Florencji" - tłumaczyła w jednym z wywiadów.

Wrażliwi na piękno

Syndrom Stendhala to zaburzenie będące reakcją na nadmiar doznań estetycznych. Z obserwacji Magherini wynika, że: objawy dotyczą wyłącznie zagranicznych turystów, występują nagle, dokuczają od dwóch do ośmiu dni, a najczęstszymi są: bóle w klatce piersiowej, kołatanie serca, nadmierna potliwość, osłabienie i niepokój. Wiadomo, że ponad połowa jej pacjentów zgłaszała objawy neuropsychiatryczne, ok. 30 proc. wykazywało oznaki poważnych zaburzeń nastroju, a ok. 5 proc. doświadczało ataków paniki i objawów dysautonomii.

"Kryzysy wahały się od ataków paniki pociągających za sobą fizyczny dyskomfort, a więc strach przed omdleniem, uduszeniem, śmiercią lub obłędem, [...] z nagłą tęsknotą lub przymusem powrotu do domu, tęsknotą za rodziną, a w niektórych przypadkach nawet intensywnym uczuciem wyobcowania i niezwykle nieprzyjemnym wrażeniem, że świat wokół nich stał się groźny, a nawet wrogi" - wskazywała autorka "La Sindrome Di Stendhal". Według niej syndrom Stendhala dotyka przede wszystkim "bardzo wrażliwych osób", z racji swojej natury łatwiej ulegających wpływom obiektów sztuki, na które natrafiają za granicą, w obcym kontekście.

Magherini poświęciła syndromowi Stendhala niemal całe życie. Zmarła w grudniu ubiegłego roku w wieku 96 lat. Jej prace zostały przetłumaczone na wiele języków, a przypadki opisywanego przez nią zjawiska zgłaszane są do tej pory.

Zawał przed "Narodzinami Wenus"

"Zwykle zdarza się to 10, 20 razy w roku u niektórych osób, które są bardzo wrażliwe i być może czekały całe życie, aby przyjechać do Toskanii" - wskazywała w rozmowie z BBC Simonetta Brandolini d'Adda, prezes organizacji charytatywnej Friends of Florence, pytana o to, co spotyka turystów we Florencji. "Te kultowe dzieła sztuki - Botticellego, rzeźba Dawida Michała Anioła - są naprawdę przytłaczające. Niektórzy tracą orientację, może to być oszałamiające. Często widziałam, jak ludzie zaczynają płakać" - opowiadała.

Obraz "Narodziny Wenus" Botticellego, który można podziwiać w Galerii Uffizi, wydaje się być szczególnym wyzwalaczem. "Mieliśmy co najmniej jeden atak padaczki przed Wenus" - mówił BBC Eike Schmidt, który swego czasu pełnił funkcję dyrektora owej galerii. "Jeden pan doznał również ataku serca" - przyznał.

Chodzi o głośny przypadek z 2018 roku. Niejaki Carlo Olmastroni, mężczyzna ok. siedemdziesiątki, podczas wizyty w Galerii Uffizi i podziwiania "Narodzin Wenus" nagle osunął się na ziemię.  "Podszedłem do ‘Narodzin Wenus’ Botticellego, podziwiałem ten cud i na tym moje wspomnienia się urywają" - opowiadał. Olmastroni doznał zawału serca w miejscu szczególnym, ale choć jego przypadek podchwyciły media i przedstawiły jako ilustrację syndromu Stendhala, przyczyna zawału okazała się zdecydowanie mniej niezwykła. I choć nie był to przypadek zaburzenia opisanego przez Magherini, za sprawą historii z Galerii Ufiizi świat ponownie zwrócił na nie uwagę.  

Dziś wielu specjalistów ma problem z syndromem Stendhala. Pojawiają się głosy, że nie ma wystarczających dowodów na to, że faktycznie istnieje. Są też tacy, którzy nie skreślają go zupełnie, ale zaznaczają, że jego objawy trudno odróżnić od objawów innych dolegliwości, które często dotykają turystów - choćby zmęczenia czy odwodnienia.

"Czasami w Uffizi niektórzy odwiedzający mają zawały serca lub czują się źle. Ale to może być spowodowane przebywaniem w zamkniętej przestrzeni z setkami innych osób. To może być agorafobia, a nie Botticelli" - zauważa Cristina de Loreto, psychoterapeutka mieszkająca i pracująca we Florencji, cytowana przez BBC.

Jednocześnie naukowcy wskazują, że niektóre osoby mogą być bardziej narażone na problemy ze zdrowiem psychicznym, a nadmierna ekspozycja na sztukę może być czynnikiem wyzwalającym.

Nie taki, jak go malują

                                              

Z Florencji przenieśmy się do Paryża. Stolica Francji w XIX wieku była centrum ówczesnej Europy, kuźnią nowych idei, miastem, do którego ciągnęli artyści, intelektualiści, naukowcy, ludzie spragnieni wyjątkowych doznań i nieograniczonych możliwości. Paryż fascynował zabytkami, sztuką, rozwojem technicznym i gospodarczym, modą, ale też nocnym życiem. Można powiedzieć, że urósł do rangi stolicy ówczesnego świata. Był obiektem podziwu i pożądania, tak wielkim, że zaczął z czasem tracić rzeczywisty wizerunek na rzecz mitu. A Paryż, jak każde inne miejsce na świecie, miał i ma też wady i upatrujący w nim raju turyści często srogo się zawodzili i zawodzą po dziś dzień. Po wielu latach doświadczenie poważnego rozczarowania u turystów, którzy po raz pierwszy w życiu odwiedzają Paryż, zyskało miano "syndromu paryskiego".

Po raz pierwszy na problem zwrócił uwagę japoński psychiatra, prof. Hiroaki Ota. Miało to miejsce w latach 80. XX wieku. Ota zaobserwował niepokojące objawy u japońskich turystów, którzy przebywali w Paryżu. Obejmowały one m.in. zawroty głowy, nadmierną potliwość, a w niektórych przypadkach także halucynacje.

W 2007 roku Reuters donosił, że co roku nawet kilkunastu japońskich turystów poszukuje pomocy psychologicznej, gdyż "rzeczywistość nieprzyjaznych mieszkańców i zaniedbanych ulic kłóci się z ich oczekiwaniami". Wiadomo, że niektórzy z nich trafiają do szpitali psychiatrycznych. W 2011 roku "The Atlantic" informował, że u co najmniej 20 osób, głównie Japończyków, stwierdzono objawy syndromu paryskiego. Pojawiły się nawet doniesienia, że japońska ambasada w Paryżu ma całodobową infolinię dla osób, które doznają szoku kulturowego w związku z podróżą do stolicy Francji.

Zachorować na Paryż

Naukowcy wyodrębnili cztery główne przyczyny syndromu paryskiego. Są to: bariera językowa, szok kulturowy, wyidealizowane wyobrażenie o Paryżu, a także ogólne wyczerpanie organizmu wywołane długą podróżą, stresem i silnymi emocjami.

Dlaczego głównie turyści z Japonii tak mocno przeżywają rozczarowanie Paryżem? Powodów jest kilka. W japońskiej przestrzeni kulturowej, jak zwracają uwagę eksperci, istnieje fantasmagoryczne wyobrażenie stolicy Francji. Miasto jest często przedstawiane jako idylliczne miejsce piękna, miłości i dóbr luksusowych, głównie za sprawą mediów i reklamy (podobnie jak ma to miejsce w popularnym serialu Netflixa "Emily w Paryżu"). Kulturoznawcy przypominają, że Japończycy mają też zupełnie inne usposobienie niż Europejczycy. Do tego dochodzi trudność w porozumiewaniu się (często słabo znają angielski, rzadko kto mówi po francusku, co zwiększa dezorientację, poczucie niepokoju i izolacji; Francuzi są też bardzo przywiązani do swojego rodzimego języka), jak i zmęczenie długą, bo międzykontynentalną podróżą. Jednak nie tylko oni cierpią z powodu poważnego rozczarowania stolicą Francji. Wiadomo też o przypadkach syndromu paryskiego wśród turystów z Chin czy Korei Południowej.

U osób, które doświadczyły syndromu paryskiego, występowały m.in. zawroty i bóle głowy, obniżony nastrój, uczucie dezorientacji, duszności, przyspieszone bicie serca, nadmierna potliwość, sztywnienie lub drżenie mięśni, a niekiedy także halucynacje, ataki paniki, depersonalizacja i derealizacja.

Profesor Hiroaki Ota, który jako pierwszy zajął się syndromem paryskim, wskazywał, że istnieje tylko jedno lekarstwo - uważał, że trzeba wsiąść do samolotu, wrócić do domu i nigdy nie wracać do Paryża.

Syndrom jerozolimski

Jest jeszcze co najmniej jedno takie miejsce na świece, w którym wizyta, jak wynika z obserwacji lekarzy, może wpłynąć na to, jak się czujemy i jak się zachowujemy. Jest nim Jerozolima - największe miasto Izraela, jedno z najświętszych miejsc dla Żydów, chrześcijan i wyznawców islamu, cel licznych pielgrzymek.

Zdarza się, że przyjeżdżający do Jerozolimy w celach turystycznych lub odwiedzający to miejsce z powodów religijnych twierdzą, że... są jedną z postaci biblijnych. Objawy tzw. syndromu jerozolimskiego zostały po raz pierwszy opisane w 1937 roku przez izraelskiego psychiatrę Halma Hermana, a pojęcie "syndromu jerozolimskiego" wprowadził kilkadziesiąt lat później, w 1982 roku, Yair Bar-El z jerozolimskiej kliniki Kfar Shaul Mental Health Center. To tam, jak piszą Anna Poleszczyk i Łukasz Święcicki w czasopiśmie "Psychiatria Polska", w latach 1980-1993 stwierdzano 100 przypadków rocznie, w których występowały objawy psychotyczne o tematyce religijnej wyzwalane przybyciem do Jerozolimy.

Wiadomo, że pojedyncze przypadki syndromu jerozolimskiego obserwowano już w średniowieczu. Duży wzrost liczby zachorowań jest datowany na wiek XIX. Dziś wciąż brakuje dokładnych danych, ale szacuje się, że objawy syndromu jerozolimskiego stwierdza się u ok. 50-100 turystów każdego roku, najczęściej u osób między 20. a 30. rokiem życia, dwukrotnie częściej u mężczyzn i zwykle u osób z wyższym wykształceniem. Większość osób leczonych z powodu tego syndromu pochodzi z krajów Ameryki Północnej, poza tym z Europy Zachodniej, głównie ze Skandynawii. Objawy pojawiają się zazwyczaj w trakcie pierwszej podróży do Izraela.

W roli Chrystusa

Zwykle chorych cierpiących na syndrom jerozolimski dzieli się na trzy grupy. Do pierwszej grupy zalicza się osoby, u których już wcześniej rozpoznano zaburzenia psychotyczne (np. schizofrenię). Drugą grupę stanowią m.in. osoby z zaburzeniami osobowości, które nie są uznawane za chore psychicznie. Trzecia grupa to osoby zdrowe, bez wcześniejszych epizodów psychotycznych, istotnych problemów w pracy lub rodzinnych, które nie używają substancji psychoaktywnych, a przyjeżdżają do Jerozolimy jako zwykli turyści. Wygłaszają kazania, wykrzykują psalmy, śpiewają religijnie hymny na ulicach lub w miejscach uznawanych za święte. Identyfikują się z postaciami ze Starego i Nowego Testamentu. Znany jest m.in. przypadek Amerykanina chorego na schizofrenię paranoidalną, który identyfikował się z postacią Samsona. Wiadomo o kobietach odgrywających role Matki Boskiej lub Marii Magdaleny i mężczyznach podających się za Chrystusa.

Stan osób, u których nie stwierdzono występowania innych problemów psychicznych, zazwyczaj poprawia się po kilku dniach. Dla odzyskania zdrowia często niezbędne jest opuszczenie Jerozolimy. Po ustąpieniu objawów chorzy zwykle pamiętają, co robili, co wywołuje u nich wstyd.

"Autorzy jerozolimscy uważają, że u podłoża wystąpienia tego zespołu może znajdować się rozdźwięk między wyidealizowaną wizją świętego miasta osób wychowanych w religijnych rodzinach a rzeczywistym obrazem nowoczesnej Jerozolimy, metropolii będącej ogniskiem konfliktów na tle religijnym" - wskazują Poleszczyk i Święcicki. "Prawdopodobnie zbliżone objawy psychopatologiczne mogą występować u podróżujących do Mekki, świętych miejsc Indii czy ośrodków kultu maryjnego, choć nie są tak dobrze opisane" - dodają.