To był wyjątkowo dobry rok dla amerykańskiego (i w ogóle anglojęzycznego) kina. Na 10 tytułów nominowanych w głównej kategorii: "Najlepszy Film" przynajmniej trzy to były pozycje wybitne, które zapewne zapiszą się na stałe w historii kina. Dodajmy, że przez ostatnie lata nominacje dostawało zwykle dziewięć, a nawet osiem tytułów, co również wskazuje na wyjątkowy "urodzaj" w br. (Gwoli sprawiedliwości wypada dodać, że jeden z filmów - "Na Zachodzie bez zmian", to obraz niemiecki).
Do tych wybitnych tytułów, nie zalicza się jednak - w mojej opinii - film Dana Kwana i Daniela Scheinerta "Wszystko, wszędzie, naraz", tegoroczny zdobywca najważniejszych Oscarów. Przypomnijmy, że oprócz najbardziej pożądanego: dla najlepszego filmu, obraz zdobył jeszcze sześć innych statuetek, w tym za scenariusz i reżyserię. A to już - nawet w opinii tych, którzy film chwalą - gruba przesada.
Tym bardziej że akademicy mieli w tym roku do wyboru dzieła znacznie głębsze i bardziej poruszające, na czele ze znakomitymi "Duchami Inisherin" Martina McDonagha i najlepszym od lat, biograficznym dziełem Stevena Spielberga "Fabelmanowie".
O zwycięskim filmie tegorocznej, 95. już oscarowej gali "Wszystko, wszędzie, naraz" pisaliśmy wielokrotnie. Mimo że sam obraz dwóch Danieli powstał w amerykańskiej firmie produkcyjnej A24, jego obsada niemal w całości jest azjatycka. (Aktorzy prócz angielskiego mówią w nim także po mandaryńsku i po kantońsku).
Brawurowa wariacja filmowa Danielsów, nawiązująca do postmodernistycznego kina, czerpie garściami z pomysłów i filmów, które wszyscy znamy. Koncepcję światów równoległych, po których podróżuje bohaterka (Michelle Yeoh), szeroko spopularyzowaną za sprawą uniwersum Marvela, twórcy łączą z kinem kung-fu, melodramatem rodem z Wang Kar- Waia, a wreszcie z komediową opowieścią o dysfunkcyjnej rodzinie. Mnóstwo tu zabawy gatunkami i cytatów z innych filmów - począwszy od "Indiany Jonesa" poprzez filmy Wachowskich, aż po dzieła Stanleya Kubricka. Dla mnie osobiście, w zgodzie z tytułem, "Wszystkiego, wszędzie naraz" w nim jednak za wiele, a nieznośne uczucie kakofonii obrazów i dźwięków, przeszkadzało mi w odbiorze filmu. Doceniając zręczność reżyserów, odważne strukturalne posunięcia, a wreszcie świetny montaż, mimo wszystko zdajemy sobie sprawę, że film nie zasłużył na siedem Oscarów. I to w głównych kategoriach!
Zwłaszcza gdy znając historię kina, dla porównania przypomnimy, że arcydzieła będące wzorem dla pokoleń twórców - jak obie części "Ojca chrzestnego" Francisa Forda Coppoli - zdobyły kolejno : trzy i sześć statuetek. Z kolei tylko jeden Oscar więcej niż "Wszystko, wszędzie...", bo osiem statuetek, zgarnęły takie filmy jak "Gandhi" Richarda Attenborough, "Amadeusz" Miloša Formana i "Przeminęło z wiatrem" Victora Fleminga.
Jak w kontekście tych epokowych tytułów odnajduje się dzieło Danielsów, akademicy muszą już sobie sami odpowiedzieć. Zwłaszcza że tym razem filmów, pomiędzy które można było rozdzielić owe siedem statuetek, naprawdę nie brakowało.
Wspomniane już, nominowane do Oscara aż w 9 kategoriach "Duchy Inisherin" dzieło twórcy niezapomnianych "Trzech billboardów...", to od dnia premiery wielki faworyt krytyków, nagrodzony trzema Złotymi Globami w tym dla najlepszej komedii, za scenariusz oraz za kreację Colina Farrella. Tragikomiczna opowieść o zerwanej przyjaźni i zemście za porzucenie, a zarazem o strachu przed samotnością, to absolutne arcydzieło scenopisarstwa. McDonagh otrzymał już Oscara za "Trzy bilboardy za Ebbing, Missouri", ale w br. ponownie był jedynym, którego wskazywali zarówno bukmacherzy, jak i krytycy i widzowie. Wydawał się pewniakiem, zresztą równie zasłużony byłby Oscar dla "Duchów...." w kategorii: Najlepszy Film.
Niestety, już po raz drugi z rzędu, został dotkliwie skrzywdzony - w 2018 roku najlepszym filmem został "Kształt wody", który nie mógł się równać z "Trzema bilbordami...". Nagroda dla filmu Danielsów w kategorii: Najlepszy scenariusz, także wydaje się niezasłużona.
Z kolei nominowane do 7 Oscarów dzieło Spielberga, nagrodzone dwoma Złotymi Globami: dla najlepszego dramatu i za reżyserię, uchodziło za faworyta w kategorii: Najlepszy reżyser. Niestety, podobnie jak "Duchy..." McDonagha w oscarową noc zostało całkowicie pominięte przez Akademię i także skrzywdzone.
Trudno pozbyć się wrażenia, że Akademii zależało na tym, by zwycięstwo filmu Danielsów, było możliwie najbardziej spektakularne, i by obraz zgarnął jak najwięcej Oscarów. Nie sposób nie zauważyć bowiem, że po latach systemowego rasizmu, Akademia próbuje zapracować na miano instytucji inkluzywnej, doceniającej różnorodność. Rzecz jasna, bijąc się przy tym głośno w piersi.
Inna sprawa, że faktycznie przepraszać, ma za co. Bo oto pięć lat przed setną oscarową galą, po raz w pierwszy w historii, przyznała statuetkę Oscara za rolę pierwszoplanową azjatyckiej aktorce, znanej z kina Anga Lee, a w młodości z filmu o Bondzie "Jutro nie umiera nigdy" - dawnej Miss Malezji, Michelle Yeoh. Aktorka rzeczywiście jest duszą filmu "Wszystko, wszędzie, naraz", kimś zdecydowanie więcej niż tylko jego główną bohaterką.
Oscara za męską rolę drugoplanową w filmie otrzymał także Ke Huy Quan, niegdyś dziecięcy aktor dwóch filmów o "Indianie Jonesie", który do USA trafił jako uchodźca, a na pewnym etapie musiał rzucić aktorstwo, bo niewielu reżyserów chciało go obsadzać. Rola w filmie Danielsów to jego wielki powrót do kina, w dodatku nagrodzony Oscarem.
I na nim, moim zdaniem, Akademia mogła z czystym sumieniem zakończyć honorowanie Oscarami filmu. Wydaje się, że tytuł Najlepszego Filmu 2022 roku dla obrazu Danielsów, a także dla dwójki azjatyckich aktorów i za montaż, wystarczająco honorowałby ich oryginalne dzieło, nie krzywdząc przy tym innych wielkich filmów. Ale stało się inaczej. (Swoją drogą, jakimś cudem w Europie film przeszedł niezauważony, zupełnie bez nagród, dopiero Amerykanie oszaleli na jego punkcie).
Rozumiem szlachetne pobudki tej decyzji, ale bijąc się w piersi za dekady ignorowania artystów innych niż biali, Akademia znowu popełnia dokładnie ten sam błąd. Bo oto ostentacyjnie pomija znakomite, (nazwijmy to "białe kino") stworzone przez McDonagha i Spielberga, krzywdząc jego twórców tak samo, jak niegdyś krzywdziła Afroamerykanów, Azjatów, Hindusów, itd.
Niebywałe szczęście miał za to wracający na wielki ekran życiową rolą w "Wielorybie" Darrena Aronofsky’ego, Brendan Fraser, nagrodzony Oscarem za najlepszą pierwszoplanową rolę męską. W tej jednej kategorii dzieło Danielsów nie dostał o nominacji, bo takiej roli w filmie nie ma. Dzięki temu wygrał faktycznie najlepszy.
Kto śledzi historię Oscarów, dobrze wie, że wręczając worek statuetek twórcom azjatyckim, których przez lata konsekwentnie ignorowała, Akademia jedynie odhacza kolejną "niezałatwioną sprawę". I nie znaczy to wcale, że artyści z Azji będą teraz chętniej obsadzani, czy lepiej opłacani, etc. Owszem, tak będzie w przypadku tych nagrodzonych, los innych niekoniecznie się nie zmieni.
Ale Akademia kocha określenie: "historyczny werdykt", choć wcale w tym względzie nie ma powodów do chwały. Dopiero ostatnia dekada, a właściwie jej druga połowa, zmieniła "układ sił" wśród członków. Przyjęto przede wszystkim bardzo wiele kobiet i zadbano o różnorodność rasową. Dziś Akademia liczy 10 tysięcy członków i choć wciąż przewagę mają biali mężczyźni, to prawie 40 procent stanowią kobiety.
Mimo to, aż trudno uwierzyć, że pierwszą Afroamerykankę z Oscarem za rolę pierwszoplanową, (Halle Berry w filmie "Czekając na wyrok"), świat powitał w 2001 roku. Co najbardziej zdumiewające, wciąż pozostaje ona jedyną czarną aktorką, nagrodzoną za główną rolę. Owszem, po niej sypnęło czarnoskórymi aktorkami z Oscarem, ale wszystkie o dziwo, zdobywały go za role drugoplanowe. Począwszy od Jennifer Hudson, poprzez Violę Davis, Reginę King i wiele innych, aż po Arianę DeBose nagrodzoną za "West Side Story" Spielberga.
Z mężczyznami rzecz ma się znacznie lepiej, bo "aż" pięcioro Afroamerykanów zdobyło statuetkę za pierwszoplanową rolę męską. Począwszy już od 1964r roku od Sidneya Poitier nagrodzonego za rolę w "Polnych liliach", poprzez Denzela Washingtona uhonorowanego za "Dzień próby" prawie pół wieku później (w 2002 roku), Jamiego Foxxa za "Raya" (2006), Foresta Whitakera za "Ostatniego króla Szkocji" (2008), aż po Willa Smitha nagrodzonego w 2022 r. za rolę w filmie "King Richard. Ostatnia rodzina".
Z kolei pierwszą Azjatką nagrodzoną za rolę drugoplanową w filmie "Minari" była południowokoreańska aktorka Youn Yuh-jung w 2020 roku. Michelle Yeoh pokonała w tym roku główną faworytkę Cate Blanchett, którą w filmie Todda Fielda "Tar", stworzyła jedną ze swoich najwybitniejszych kreacji, i bądźmy szczerz: powinna zwyciężyć.
Po Złotym Globie i nagrodzie BAFTA wydawało się, że to ona będzie triumfatorką, ale jak wiemy, w tym roku Akademia postawiła na Azjatów. I nie tylko Akademia, bo niektóre amerykańskie media dowodziły, że Oscar dla Blanchett nic nie zmieni w karierze gigantki. Mało tego, w ostatnim dniu głosowania akademików, sama Michelle Yeoh umieściła na Instagramie fragment tekstu z "Vogue’a", którego autorka forsowała tę tezę. Szybko go usunęła, bo takie rzeczy są niedozwolone, ale to pokazuje, jak wielka była presja na wygraną filmu Danielsów i ich aktorów.
Zareagował jednak David Feara z "Rolling Stone" i napisał: "Argument, że »ona nie potrzebuje kolejnego Oscara« może być prawdziwy, ale mija się z celem; jeśli chodzi o aktora wykorzystującego swoje moce interpretacyjne, aby dać ci w pełni rozwiniętą istotę ludzką, nikt nie jest w stanie zbliżyć się do poziomu Cate. To tak, jakby działała na zupełnie innym poziomie".
Jak wiemy największy, nawet talent okazał się tym razem dla Akademii argumentem niewystarczającym. Sam film, wspaniały i mądry jest też zapewne politycznie niepoprawny - Fields pokazał bowiem ciemną stronę ruchu #metoo i tzw. cancel culture - kultury anulowania.
Warto też pamiętać, że nie tylko Azjatki, ale wszystkie kobiety, mają w filmowych zawodach pod górkę. W całej blisko stuletniej historii Oscarów tylko trzem reżyserkom udało się go zdobyć. Pierwsza z nich Katheryn Bigelow odebrała go dopiero w 2009 roku za film "Hurt Locker" i to naprawdę, był "historyczny werdykt". Drugiej, Chloe Zhao udało się to całe 12 lat później za film "Nomadland", a trzecia, Jane Campion Oscara za reżyserię "Psich pazurów" zdobyła w 2022 roku.
W bieżącym roku Akademia skupiona na zupełnie innym boju, kompletnie pominęła w nominacjach znakomite kobiety-reżyserki. A przecież nominacje należały się zarówno Sarze Polley za "Women Talking" jak też wspaniałej debiutantce Charlotte Wells za "Aftersun".
Jak widać osławioną inkluzywność, o której wadze i znaczeniu tyle opowiada, Akademia stosuje jednak dość wybiórczo. Za to doprowadzoną do absurdu poprawność polityczną - na każdym kroku.
I właśnie za jej sprawą, drugi rok z rzędu, organizatorzy oscarowej gali odmówili prezydentowi Ukrainy, Wołodymyrowi Zełenskiemu możliwości zabrania głosu. Jak ujawnił hollywoodzki magazyn branżowy "Variety", Will Packer, producent gali stwierdził, że: "Hollywood zwraca uwagę na Ukrainę tylko dlatego, że... osoby dotknięte konfliktem są białe. Ignoruje natomiast pozostałe wojny na całym świecie, które dotykają ludzi kolorowych". Uznał więc, że nie widzi powodu, by prezydent Ukrainy miał przemawiać w trakcie gali.
To już nie jest "polityczna poprawność". To mania prześladowcza.