Reklama

Komary są najskuteczniejszymi zabójcami w dziejach świata. Zabiły dotychczas 52 miliardy ludzi. Z plagą mierzących trzy milimetry komarów tygrysich mierzą się już nie tylko mieszkańcy krajów tropikalnych. Zawitały one też m.in. do Chorwacji, Portugalii, Hiszpanii czy Francji.

W tej ostatniej, komara tygrysiego zauważono po raz pierwszy w 2004 r. Od tamtej pory jego liczebność oraz zakres występowania gwałtownie wzrosły. Obecnie można go znaleźć w 71 na 96 jednostkach administracyjnych Francji. 

Reklama

Sytuacja zrobiła się na tyle poważna, że w lipcu polityk François Piquemal uznał jego rozprzestrzenianie się za "sprawę polityczną" i wezwał rząd do podjęcia działań.

Już jakiś czas temu alarm podniosły WHO, Europejska Agencja Środowiska oraz Europejskie Centrum ds. Zapobiegania i Kontroli Chorób. Wskazały, że będzie tylko gorzej.

Ze względu na rosnące temperatury i globalne ocieplenie komar tygrysi ma coraz lepsze warunki do życia i rozmnażania się. Jego optymalna do życia i rozmnażania temperatura to 22-23 stopnie Celsjusza. Gdy wzrasta, komary zwiększają swoją wydajność.

Przenosi groźne choroby

Komar tygrysi może przenosić m.in. takie choroby jak: denga, gorączka Zachodniego Nilu, wirus Zika czy chikungunyę.

Objawy tej ostatniej pojawiają się po około 4-7 dniach (a nawet 1-12 dniach) po ukąszeniu przez zakażone komary. Jakie? Wysoka gorączka, ostre bóle stawów, ból głowy.

Zwykle nie jest to choroba śmiertelna. Większość pacjentów powraca do zdrowia w ciągu dwóch tygodni, ale u niektórych osób chorych może dochodzić do poważnych komplikacji lub przejścia choroby w stan przewlekły. U niewielkiej liczby pacjentów mogą wystąpić przewlekłe zapalenia stawów, zaburzenia żołądkowo-jelitowe lub sercowo-naczyniowe.

Występuje ona w Afryce, południowo-wschodniej Azji i na subkontynencie indyjskim. Ostatnie duże epidemie tej choroby wystąpiły na Mauritiusie, wyspie Réunion, Mayotte i w niektórych regionach Indii. Rodzime przypadki na terenie Europy po raz pierwszy stwierdzono w północno-wschodnich Włoszech w sierpniu 2007 roku.

W przypadku chikungunyi stosuje się leczenie objawowe. Zapobieganie zakażeniu obejmuje m.in. stosowanie repelentów oraz ubrań chroniących przed ukąszeniami komarów. Obecnie nie ma skutecznej szczepionki przeciwko tej chorobie. Wiadomo jednak, że trwają nad nią prace.

Zaczęło się od bólu kolan

Sonia Radosz ma dwie pasje - podróże i naukę. Założyła i prowadzi w Polsce platformę ChemMaster z kursami chemii online. Dzięki takiej formie pracy może być pół roku w podróży, ucząc kursantów np. prosto z basenu na Bali, plaży w Meksyku czy Times Square w Nowym Jorku.

Ostatni miesiąc 2022 roku - wraz z mężem i ośmiomiesięczną córeczką Mileną - spędzają na Bali.

Jest 20 grudnia. Dwa dni wcześniej na kilka tygodni przylatują do nich znajomi z Polski. Mniej więcej w tym czasie kobieta wraca do intensywnej aktywności fizycznej. Dodatkowo karmi piersią i chwilę wcześniej przechodzi zatrucie pokarmowe. Jej organizm ma mniej siły.

- Tego dnia poczułam ogromny ból kolan. Było to o tyle dziwne, że nie bolały mnie nigdy. W drodze na wspólne śniadanie zaczęłam kuleć. Potrzebowałam asysty, stawiając kolejne kroki. Bliscy mówili, że to pewnie dlatego, że za ostro ćwiczę. Ale wiedziałam, że to nie ten rodzaj bólu - opowiada Sonia.

Z racji, że na Bali dość popularna jest denga - odbierana przez lokalnych mieszkańców jak grypa czy cięższe przeziębienie - kobieta w internetową wyszukiwarkę wpisuje hasło - objawy dengi. Pierwsze? Ból stawów zaczynający się w kolanach.

- Zmierzyłam temperaturę - ponad 38. Lekarz, który mnie odwiedził, wskazał, że - ze względu na kolana - będzie to właśnie denga. Dostałam kroplówki i zaakceptowałam fakt, że zachorowałam właśnie na to.

Kolejnego dnia Sonia nie może się ruszać, odwrócić z boku na bok, pójść sama do łazienki, czy podnieść kubka z wodą.

- Na początku miałam wrażenie, że lekarze uważają, że - jako "biała" turystka - nadinterpretuję. Na Bali była wtedy pora deszczowa i naprawdę sporo osób chorowało. Kazali mi pić wywar z liści papai - bardzo gorzki, ale pomaga na dengę. U mnie nic nie dał. Zrobili mi wtedy badania krwi, by sprawdzić trombocyty i to, czy nie dochodzi do krwotoku wewnętrznego. Dostałam informację, że muszę uważać i gdyby doszło do krwawienia z dziąseł, mam natychmiast jechać do szpitala.

To rzadkość

Trzecia doba okazuje się jeszcze gorsza. Gorączka podskakuje niemal do 42 stopni.

- Nie mogłam sięgnąć po telefon, by zadzwonić po męża czy znajomych śpiących w innych pokojach. Noclegi podzieliliśmy tak prewencyjnie - aby komar, który ugryzie mnie, nie ugryzł potem ich. Nie miałam siły krzyczeć, sięgnąć po picie. Nic. Przyszli do mnie o 6:00.

Sonia ponownie wzywa lekarzy. Trombocyty - szczęśliwie - wzrastają. Wtedy też pierwszy raz mówią o chikungunyi.

- Podkreślili, że - co prawda - jest taka choroba, ale to rzadkość. Zrobili test, ale wyszedł fałszywie ujemny. Powiedzieli, że albo faktycznie jej nie mam, albo jeszcze się nie rozwinęła.

25 grudnia pojawia się najbardziej charakterystyczny objaw. W przeciągu trzech minut całe ciało Soni pokrywa wysypka.

- Patrzyłam, jak czerwone kropki pną się po mnie w górę. Paliła mnie skóra. Potem dowiedziałam się, że to etap zdrowienia, a ciało tym gorącem i krostami tak jakby wyrzuca z siebie wirusa - tak tłumaczą to lokalni mieszkańcy. Miało być lepiej.

Wysypka znika na trzeci dzień. Sonia dalej żyje w przekonaniu, że przechodzi ciężką dengę.

- Czułam ogromne psychiczne obciążenie. Nie byłam w stanie przytulić swojego ośmiomiesięcznego dziecka. W ciągu tygodnia straciłam laktację, co nie pomagało.

Na początku stycznia dochodzi kolejny objaw. Kobieta nie może wyprostować palca. Udaje się dopiero po kilku dniach. W międzyczasie odwiedza ortopedę.

- Gdy zdjęcie rentgenowskie wyszło dobrze, wtedy powiedział, że mam chikungunyę, a ten palec to tzw. triggerfinger, bardzo charakterystyczny dla tej choroby. Problem wynikał z ogromnego stanu zapalnego. Dostałam silne przeciwzapalne i przeciwbólowe leki.

Zwrot akcji w Singapurze

Pod koniec stycznia - już po ustąpieniu najcięższych objawów i wyleczeniu palca - Sonia z rodziną lecą na trzy dni do Singapuru.

- Chcieliśmy zwiedzić to miasto. Wtedy stało się najgorsze. Drugiej doby już leżałam, mogłam tylko oddychać. Nie miałam siły przytulić córeczki. Płakałam z bólu, mając na sobie lekką kołdrę. Mąż poszedł po wózek inwalidzki.

W końcu mężczyzna podpowiada Soni klinikę medycyny chińskiej.

- Wtedy myślałam, że za chwilę wrócimy do Polski, rozpocznę leczenie przeciwnowotworowe i sterydami, bo tak leczy się u nas chikungunyę. Z kolei Tu Youyou - chińska naukowczyni - ma Nagrodę Nobla za wynalezienie leku do walki z malarią, więc wiedziałam, że ta narodowość umie leczyć choroby tropikalne. Nie byłam w stanie wejść do tej kliniki sama. Po trzech godzinach bycia tam wyszłam o własnych siłach, oczywiście kulejąc, mając Krzyśka pod ręką, ale jednak. Wykonali mi m.in. akupunkturę, masaże meridianowe, drenaże limfatyczne. Na stawy nakładali gorące błoto z imbirem działającym przeciwzapalnie. Piłam też zioła.

W Singapurze zostają dwa tygodnie. Kobieta w klinice jest codziennie. W tym czasie wydaje kwotę będącą równowartością dobrego samochodu. Z dnia na dzień jej stan ulega poprawie.

- Cieszę się, że mogłam sobie na to pozwolić. O ile koszty leczenia szpitalnego pokrył ubezpieczyciel, chińskiego ośrodka to już nie obejmowało.

Po powrocie na Bali Sonia kursuje do Singapuru co dziesięć dni. To jednodniowe wizyty w klinice. Ćwiczy też jogę, choć początki nie są łatwe. Siedem minut zajmuje jej kucnięcie na macie.

- Chikungunya oznacza z tajskiego "tą, która zgina". I to prawda, nie byłam w stanie przejść wyprostowana. Do tej pory po godzinie przy stole w restauracji, podnosząc się, przez kilka minut chodzę jak robot.

Ogromny pech

Po upływie czterech miesięcy rodzina wsiada do samolotu do Polski.

 - Miałam ogromnego pecha. Pytałam znajomych Balijczyków i wielu powiedziało, że o chiku słyszało, ale to bardzo rzadka choroba na wyspie. Nie znali bezpośrednio nikogo zakażonego. Nie winię też lekarzy, że nie skojarzyli objawów i nie powtórzyli testu następnego dnia.

Sonia przyznaje, że na początku miała mentalność ofiary.

- "Dlaczego ja", "mam małe dziecko", "walczyłam o tę laktację i przez ugryzienie komara ją straciłam" - wymienia zdania krążące wówczas po jej głowie.

Ponad połowa chorych po dwóch tygodniach wraca do formy, kilkanaście procent ma bóle stawów kilka lat, a reszta do końca życia.

- Nie wiem, w jakiej grupie jestem, bo minęło za mało czasu. Na pewno nie w tych 50 proc. Co będzie dalej? Zobaczymy. Cały czas dbam o aktywność fizyczną i rozruszanie stawów, przepływ limfy. Chodzę na masaże, siłownię, jogę. Gdy to zaniedbuję, bóle wracają błyskawicznie.

Buduje tam dom

Wirus chikungunyi będzie krążył po ciele Soni do końca jej życia. Kobieta nie zarazi jednak nikogo, gdyż ugryzienie komara, który wcześniej ją zaatakował, mogło wywołać u kogoś chorobę tylko w jej ostrym stadium przechodzonym przez nosiciela, czyli przez około tydzień od pierwszych objawów. Córka kobiety - dzięki karmieniu piersią - ma przeciwciała. Może zachorować, gdyby w przyszłości ukąsił ją komar z wirusem chikungunya, jednak najprawdopodobniej przejdzie to o wiele lżej. Z kolei rozmówczyni będzie czuć się gorzej przy spadkach odporności i infekcjach.

- Chcę zaznaczyć, że o wiele większe są szanse złapania boreliozy w Polsce niż chikungunyi na Bali. Jeśli ktoś planuje podróż - nawet po Europie - powinien chronić się przed komarami - stosować repelenty, moskitiery, nosić ubrania z długim rękawem. Te tygrysie są przecież w Hiszpanii czy Francji. Komary to najwięksi zabójcy na świecie.

Sonia wyspy nie skreśla, przeciwnie. Buduje tam dom.

- Wszystko zdarzyło się po coś. Jeszcze tego nie odkryłam. Może, by szerzyć świadomość o chorobach tropikalnych? Chikungunya dała mi ogromną lekcję pokory. Dziś czuję wdzięczność - nie mam niepełnosprawności, posiadam dwie ręce, nogi, mogę ruszać szyją w prawo i lewo. Wydaje się, że każdy z nas bierze to za pewnik i nie myśli, że kiedykolwiek straci sprawność. Miejmy to z tyłu głowy - puentuje.