Reklama

- Nie chcę zapomnieć, bo wtedy musiałabym zapomnieć o wszystkim, co tam przeżyłam, kogo spotkałam. To, że trudne wspomnienia wracają, to cena za tę pamięć. I płacę ją świadomie - mówi Grażyna Sławińska, polska wolontariuszka, która w ostrzale prowadzonym przez rosyjskich żołnierzy w Bachmucie straciła nogę.

Od początku

Wybuch i błysk. Przenikliwe, ostre światło. W jednej chwili śmiejesz się i cieszysz z życia, a w drugiej myślisz "to koniec, tutaj umrę". Z tą myślą Grażyna leżała na zimnej ziemi i patrzyła w niebo. Było szaro-błękitne, mocno zachmurzone i mogło być ostatnim, co zobaczyła w życiu. Wokół niej panował chaos: krzyk, płacz, lament nad tymi, którzy właśnie zginęli. A ona patrzyła w niebo, nie chciała zamknąć oczu, chciała się napatrzeć na zapas, bo jeśli je już zamknie, to kto wie, co zobaczy?

Reklama

Dopiero w samochodzie wojskowym w czasie ewakuacji pierwszy raz pomyślała, że może jednak przeżyje. W szpitalu okazało się, że trzeba amputować jej prawą nogę. W czasie hospitalizacji mierzyła się z wielkim bólem, cierpiała fizycznie i psychicznie. Natłok myśli bywał nie do zniesienia, najtrudniejsze były te o przyszłości. "Bo jeśli tak miałoby wyglądać już moje życie, to odmeldowuję się z tego świata" - myślała Grażyna. Miała wtedy 33 lata. Sił dodawała jej wizja powrotu do zdrowia: protezy i rehabilitacji. Leczenia, które musi się w końcu skończyć i tego, że po wszystkim wróci do swojego życia.

Kolejne operacje, następne kroki leczenia, rehabilitacja - wszystkie te etapy trwały miesiącami. Paradoksalnie, to nie ból okazał się wtedy dla Grażyny największym wyzwaniem. Choć i on, także ten fantomowy, bywał ogromny. Najtrudniejsze było zmierzenie się z tym, że niektóre relacje nie wytrzymały takiej próby.

- To rzeczywistość wielu osób nabywających niepełnosprawność, że ludzie, którzy mieli być obok, nie są w stanie dźwignąć tego ciężaru - przyznaje Grażyna.

Przez pierwsze dwa lata od wypadku dojmującym uczuciem był dla niej smutek i żal. Później pojawiła się złość i niezgoda, towarzyszyły jej myśli, że nie na takie życie się umawiała, nie tak ono miało wyglądać.

- Podejmowałam ryzyko świadoma jego konsekwencji, więc odpowiedź na pytanie, dlaczego ja, była bardzo prosta. Nie byłam przypadkową ofiarą potrąconą przez pijanego kierowcę, ale dopiero ta złość, która pojawiła się długo po wypadku, pozwoliła mi pogodzić się z sytuacją i zrobić krok na przód - mówi. 

Nowe życie

- Tęsknisz za nogą? - pytam Grażynę ponad 2,5 roku po amputacji.

- Fizycznie straciłam kawałek siebie i trudno było mi sobie z tym poradzić, ale nie tyle tęsknie za utraconą nogą, co za stuprocentową sprawnością. Bardzo dużo jestem w stanie zrobić, jednak czasem brakuje mi aktywnego stawu skokowego, tego, żeby móc kucnąć i pewne rzeczy robić z mniejszym wysiłkiem - przyznaje.  

Jako pedagog specjalny Grażyna od lat pracuje z osobami z niepełnosprawnością. 6 stycznia 2023 roku, po tym jak odłamek pocisku moździerzowego trafił w jej nogę, stała się jedną z nich. To właśnie normalizowanie niepełnosprawności i pokazywanie, że po amputacji też jest życie, jest dziś jednym z celów młodej kobiety. - Mam poczucie, że udało się z tego co się wydarzyło wyciągnąć bardzo dużo dobra. Nie tylko dla mnie, ale też dla innych ludzi - mówi.

Po amputacji i już z protezą Grażyna wróciła do Ukrainy na kolejny rok. Chciała kontynuować tam swoją pracę, udowodnić całemu światu, a przede wszystkim sobie, że nadal może robić to, co kocha.

- Umówmy się, jak ci młoda i zdrowa terapeutka mówi, że stan ciała nie jest najważniejszą prawdą o tobie i możesz żyć tak, jak chcesz, to zawsze pada sakramentalne pytanie "co ty możesz o tym wiedzieć?". Ja sama przeszłam przez wypadek, amputację, ponowną naukę chodzenia. Przez to jestem dla nich wiarygodna, bo widzą, jak ja żyję, że pracuję, biegam, prowadzę samochód, spełniam marzenia - opowiada Grażyna.

W pochłoniętej wojną Ukrainie jest wiele osób po amputacjach powojennych. - Dla nich, zwłaszcza na wschodzie, niepełnosprawność oznacza wyrok śmierci za życia. To utknięcie w domu. To, że ja z protezą dalej pracuję jako wolontariuszka, że idę na publiczną plażę pływać, było szokiem. Ale właśnie po to pojechałam, żeby im pokazać, że z niepełnosprawnością naprawdę da się żyć - przyznaje.

O miłości

- To twoja misja? Być przykładem, że z niepełnosprawnością można normalnie żyć? - pytam.

- To jest po prostu moje życie - odpowiada Grażyna.

Swoje doświadczenia opisała w książce "Opętane flamenco. Portrety tych, którzy siedzą na wojnie". Pozycja niedawno trafiła do sprzedaży. - Myślę, że to jest książka o miłości, która jest odpowiedzią na najgłębsze ludzkie cierpienie, jest właściwie jedynym rozwiązaniem tego, co my możemy zrobić w obliczu wojny. Możemy po prostu tych ludzi kochać. Dla mnie tylko taka postawa serca może być odpowiedzią na tak wielkie zło - mówi Grażyna.

W tym roku w Ukrainie była już tylko raz. Teraz nie jeździ tam regularnie, zdecydowała się wrócić do Krakowa i na nowo budować swoje życie.

W Polsce mieszka obecnie około miliona Ukraińców. Zmieniające się nastroje społeczne i zmęczenie tematem wojny za naszą granicą staje się coraz jaskrawsze. Dla Grażyny, która chęć niesienia pomocy Ukraińcom prawie przypłaciła życiem, to bardzo trudne zmiany.

- Staram się tłumaczyć, że to, że ktoś jest tutaj w Polsce, wcale nie znaczy, że wszyscy jego bliscy są bezpieczni i może codziennie wieczorem spokojnie zasypiać. Wielu tych ludzi codziennie rano sprawdza, czy jego bliscy nadal żyją. To jest rzeczywistość setek tysięcy ludzi - podkreśla.

Doświadczenie

Więzi, które Grażyna nawiązała w Ukrainie, wciąż są dla niej bardzo ważne. Dziś pomaga głównie zdalnie, zbiera pieniądze na konkretne cele.

Jednym z nich było wybudowanie dla dzieci domu, który ma pełnić rolę świetlicy. Prace trwały rok, teraz na półkach leży już różowy brokat i czeka na pierwsze zajęcia.

- W wymiarze geopolitycznym nie jesteśmy w stanie wiele zmienić, ale możemy bardzo wiele zmienić w rzeczywistości konkretnego człowieka - uważa.

Choć Grażyna chciałaby być na miejscu i razem z mieszkańcami świętować zakończenie budowy, to kwestie zdrowotne jej na to nie pozwalają.

Pytam Grażynę, czy jadąc do Ukrainy, była gotowa na to, co tam zobaczyła. - Wtedy wydawało mi się, że tak, ale dziś wiem, że to są widoki, na które nie da się przygotować - odpowiada.

Dopytuję, czy podjęłaby drugi raz taką decyzję. - Pięknie by było móc ci bez zawahania powiedzieć, że oczywiście. Ale nie wiem. Nie żałuję tego, co zrobiłam, nie żałuję w ostatecznym rozrachunku tego, co się stało, ale gdybym wiedziała od początku, że cena za to zaangażowanie będzie tak wysoka, to nie wiem, czy bym się zdecydowała - przyznaje.