Reklama

Zaczęło się zupełnie niewinne - od fascynacji kilkuletniego dziecka różnymi pełzającymi stworzeniami żyjącymi na wsi u dziadków w Małopolsce. Nic zaskakującego, bo przecież dzieciństwo na wsi rządzi się swoimi prawami. Karolina często spędzała czas u dziadków i dokładnie pamięta, jak przyglądała się chociażby jaszczurkom zwinkom. Interesowała się przyrodą, zwierzętami. Z zaciekawieniem śledziła ramówkę National Geographic czy Animal Planet. Wśród jej idoli był między innymi charyzmatyczny prezenter niekonwencjonalnego programu-serialu "Łowca krokodyli". Potem odkryła też łowców węży. I to od jednego z nich nauczyła się chwytu, który pozwolił jej złapać pierwszego zaskrońca. Oczywiście u dziadków. Miała wtedy 5, może 7 lat. - W sumie to chciałam go uratować, bo był na posesji, na której były koty. Złapałam go w ręce, nie miałam z tym żadnego problemu i po prostu pewnym ruchem przeniosłam go do lasu - wspomina. Potem robiła tak częściej - łapała, obserwowała i wypuszczała w bezpieczne miejsce.

Pasja od małego

Bliscy Karoliny doskonale znali jej zainteresowania. Rodzice szybko zaczęli snuć plany, by ich córka w przyszłości studiowała weterynarię. Dla Karoliny to były na razie abstrakcyjne wyobrażenia, bo jako mniej więcej 10-latka myślała o tym, co tu i teraz. A właśnie zapragnęła mieć węża w swoim pokoju w rodzinnym mieszkaniu w Łodzi. Na przeszkodzie stanęła jednak mama, która po prostu nie wyobrażała sobie mieszkania pod jednym dachem z wężem. Nie dała się przekonać przez kolejne długie lata. Dlatego w dniu swoich osiemnastych urodzin - jako symbol osiągniętej pełnoletności - Karolina przyniosła pierwszego węża do domu. - To był lancetogłów meksykański, czyli meksykański wąż królewski. Dorosła samica. Pojechałam po nią z tatą do Warszawy. Doskonale to pamiętam. To było prawie osiem lat temu  - dodaje Karolina.

Reklama

Mama nie miała wyjścia. Musiała zaakceptować, choć bez entuzjazmu, decyzję dorosłej już córki i nowego współlokatora. Były jednak dwa warunki. Po pierwsze, wąż miał mieszkać tylko w pokoju córki. Po drugie miał jeść tylko mrożony pokarm. - Węży nie karmi się żywymi gryzoniami, ale mama wtedy o tym nie wiedziała. Bardzo nie lubi cierpienia zwierząt - dodaje Karolina. W konsekwencji mama musiała udostępnić jedną szufladę w zamrażalniku na mrożone myszy. Karolina z kolei zakupiła profesjonalne terrarium i wszystkie niezbędne akcesoria. Po niespełna miesiącu samica miała już towarzysza, oczywiście w osobno przygotowanym terrarium. Nie minęło pół roku, a w tym samym pokoju żyło już dziesięć innych gadów. - Podobno z wężami jest tak, jak z tatuażami. Ja tatuaży nie mam, ale teraz doskonale rozumiem to stwierdzenie. Nigdy nie kończy się na jednym. Po prostu bardzo spodobało mi się obcowanie z wężami na co dzień. Jeździłam na różne targi terrarystyczne i zawsze mi się coś spodobało. Drugi wąż to była zbożówka. Jest ze mną do teraz. Samiec, sprawdzony reproduktor, cały biały odmiany Blizzard. Potem pojawiła się parka zbożówek, potem malutki lancetogłów i tak to się rozrastało. Wtedy nie myślałam jeszcze o hodowli. Kupowałam po prostu dla siebie, różne gatunki, różne kolory, takie, które mi się podobały - mówi Karolina. Jej mama szybko przestała liczyć kolejne osobniki, ale oczywiście pamiętała o początkowych warunkach. - One zawsze były tylko u mnie w pokoju. Nie było ich tak naprawdę ani widać, ani czuć, więc nikomu nie przeszkadzały - dodaje Karolina.

Coraz większa hodowla

Przestrzeń pokoju jest jednak ograniczona, dlatego terraria przestały spełniać swoje zadanie. Trzeba było zbudować specjalistyczny regał, który rozbudowywany jest do dziś. To tzw. rack system. W odpowiedniej wielkości wysuwanych pojemnikach jest wszystko, czego wąż potrzebuje. Pojemniki mają ogrzewanie, odpowiednie podłoże, miski z wodą, kryjówki.  - Opieka nad tymi zwierzętami jest praktycznie minimalna. Ja sama mając w sezonie nawet 500 węży, jestem w stanie zająć się nimi bez pomocy innych. Wszystkie węże u mnie jedzą mrożone gryzonie zamawiane ze specjalnej hodowli. Dopóki wąż rośnie, czyli mniej więcej do trzeciego roku życia, karmimy węża raz w tygodniu jedną mrożoną myszą. Kiedy wąż jest już dorosły, to karmimy go raz na dwa tygodnie. Raz w tygodniu karmię też samice ciężarne lub te, które zniosły jaja, żeby odrobiły masę. Oczywiście mają też wodę, to może być zwykła woda z kranu. Do tego dochodzi sprzątanie - analogicznie również raz w tygodniu. Nie ma więc żadnego problemu z wyjazdami, wakacjami, czy urlopami, ponieważ mogę węże zostawić i nic im się nie stanie pod moją nieobecność - wyjaśnia Karolina. Dorosłe osobniki przygotowane do rozrodu przez okres zimowy hibernują. Karolina przenosi je wtedy do piwnicy, bo tam jest odpowiednia i stała temperatura. Nie narzeka też na budżet, bo jak mówi największy wkład finansowy, potrzebny jest na początku. Chodzi o zakup węża i pełnego wyposażenia dla niego. Koszty pokarmu są symboliczne.

Tylko niegroźne węże

W ten sposób pasja Karoliny, czy jak sama mówi -"zajawka" - przerodziła się w  jedną z większych w kraju, domową hobbistyczną hodowlę. Ta oczywiście także regulowana jest prawem. W Polsce w domowych hodowlach można trzymać tylko węże niejadowite lub warunkowo jadowite. Na część gatunków trzeba mieć odpowiednie papiery lub pozwolenia, ale hodowane przez łodziankę gady nie wymagają żadnej dokumentacji. To w większości węże zbożowe, łatwo dostępne, o łagodnym usposobieniu, niesprawiające problemów w hodowli, odpowiednie także dla debiutantów w tym fachu. Większość z nich to stosunkowo nieduże gady. Ich długość nie przekracza 1,5 metra, waga oscyluje w granicy 300-400 gramów, nie więcej niż 0,5 kilograma. To różne podgatunki, różne odmiany, kolory, wzory. Karolina kupuje je zazwyczaj na targach od zaufanych osób i ze sprawdzonych prywatnych hodowli, nigdy z odłowu ani od handlarzy. Sprowadza je z różnych części Europy i świata. Każdy najpierw trafia na przymusową kwarantannę do innego, małego pokoju służącego w domu jako składzik (na co mama też wyraziła zgodę). Karolina hoduje wiele węży azjatyckich, typu bambusowych, mandaryńskich, ma zielone goniosomy namorzynowe, czy afrykańskie węże mahoniowe, aurory... Do tego dochodzą hybrydy różnych gatunków.

Wiele osobników, które posiada, to węże niespotykane nigdzie indziej. To efekty krzyżówek i jednocześnie główny cel prowadzenia hodowli: stworzyć coś, czego nie ma. - Można się taką hodowlą bawić, żeby naprawdę powstały niesamowite okazy, takie jakich nie ma jeszcze na świecie. Fajną "wypadkową" hybrydyzacji jest aberracja wzoru. Zdarza się, że w przypadku połączenia odpowiednich osobników wzór siodeł łączy się w jednolity pasek, bądź inny wzór, tworząc kolorową mozaikę - wyjaśnia Karolina. - Węże można krzyżować międzygatunkowo, bez obaw o obciążenia genetyczne np. kiedy chodzi o dobranie rodziców pod konkretne selekcje. Gady to dość proste organizmy. Mogą się oczywiście zdarzyć wady inkubacyjne, ale jeśli rodzice są ze sobą kompatybilni, to można je swobodnie łączyć i wychodzą z tego okazy, których w naturze nie spotkamy, a potrafią cieszyć oko niesamowitym wzorem, czy kolorem. Hybrydy są również płodne, mamy więc praktycznie nieograniczoną możliwość różnych genetycznych kombinacji - mówi Karolina i zapewnia, że to także stworzenia niezagrażające człowiekowi, bo są niejadowite. - My stanowimy dla nich o wiele większe zagrożenie jako ludzie, bo jesteśmy po prostu więksi, silniejsi. Moje węże są bardzo łagodne. Są przyzwyczajone do rąk, do człowieka. Wiedzą, że nie jesteśmy ani jedzeniem ani zagrożeniem. Zdarzyło mi się, że wąż ugryzł mnie podczas pory karmienia. Był bardzo podekscytowany, ja miałam mysz na pęsecie, wąż nie trafił w mysz, tylko w mój palec. Przy czym to jest bardziej uszczypnięcie niż ugryzienie. Może się zdarzyć. One mają małe ząbki, nie mają dwóch wielkich kłów jadowych, jak w przypadku żmii, bo maja inny typ uzębienia. Ich zęby są jak mikroigiełki. Podrapanie po kocie jest o wiele gorsze niż ugryzienie takiego węża - wyjaśnia.

Oryginalne sąsiedztwo

Do swojego nietypowego zamiłowania musiała też przekonać sąsiadów mieszkających w tej samej kamienicy, ale jak mówi - nie było z tym większego problemu. Karolina zadbała o to, by dokładnie wytłumaczyć i pokazać sąsiadom, na czym polega hodowla węży i zapewnić ich, że to w pełni bezpieczne. Dlatego po początkowym lęku i dystansie nie ma już śladu. Mogła nawet liczyć na pomoc współmieszkańców, gdy jednego z węży nie udało się upilnować przez odwiedziny siostrzeńców.  Finalnie znalazł i złapał go sąsiad na klatce schodowej i przyniósł go Karolinie w wiadrze. To kwestia oswojenia z tematem, wiedzy i uwarunkowań kulturowych - dodaje łodzianka. - Zaczynając od samych podstaw. Kiedy weźmiemy pod uwagę religię, to tam już wąż wywołuje negatywne skojarzenia. To przecież wąż kusiciel - symbol szatana. Z drugiej strony symbolem aptek i szpitali jest Wąż Eskulapa, a to kojarzy się już zupełnie inaczej - ze zdrowiem i odrodzeniem. Mamy więc do czynienia z dwiema skrajnościami. W społeczeństwie węże nie są pozytywnie postrzegane. Ludzie myślą, że są obślizgłe, że gonią i rzucają się na ludzi, gryzą na oślep, że wszystkie są jadowite, a każdy napotkany wąż to na pewno śmiercionośna żmija. Tymczasem spośród wszystkich moich węży, tylko dwa gatunki są warunkowo jadowitymi. To oznacza, że ich zęby jadowe umieszczone są z tyłu szczęki, nie ma więc do nich łatwego dostępu. Co więcej, ten jad służy jedynie do tego, by sparaliżować ofiary, którymi żywią się w naturze. Nie używają jadu do obrony, bo jest po prostu za słaby. Jeśli już zdarzyłoby się ugryzienie, to co najwyżej jeden dzień pobolałby palec -  tłumaczy Karolina.

Nie ukrywa też, że do większości swoich węży jest naprawdę przywiązana, szczególnie do tych, z którymi żyje w jednym pokoju od kilku lat. Mimo że nie są to zwierzęta towarzyszące, jak większość popularnych domowych pupili. Gady nie są w stanie wyrazić, uczuć tak, jak chociażby pies, który wyraźnie cieszy się, gdy widzi swojego właściciela. - Czasem je sobie wyciągnę na ręce, na szyję, pochodzę z nimi trochę. Co prawda, jest ich na tyle dużo, że gdybym miała każdego wyciągać codziennie, to by mi po prostu dnia nie starczyło, ale faktycznie mam z nimi jakiś rodzaj więzi. Do maluchów staram się nie przywiązywać. Jak robię jakieś łączenie gatunków to też w jakimś określonym celu. Z łączenia zazwyczaj wychodzi dziesięć węży. Mniej więcej dwa są na tyle dobre, że zostawiam je do dalszej hodowli, a osiem pozostałych traktowanych jest jako tzw. nadwyżka hodowlana, która idzie po prostu do nowych domów, do nowych właścicieli. W ten sposób zwraca mi się też prowadzenie hodowli.  Za nadwyżkę kupuję pokarm dla węży, mam na prąd na ogrzewanie. Mam na budowanie nowych regałów, na nowe ściółki. No i oczywiście po to, żeby sprowadzać też z zagranicy nowe gatunki, nowe węże, żeby po prostu dalej tę hodowlę rozwijać i nie stać w miejscu. Mam teraz na przykład dużo nowych węży sprowadzonych ze Stanów Zjednoczonych, z Holandii, z Niemiec, ze Szwecji... Mnóstwo nowych linii, dobrej krwi, więc mogę tę hodowlę dalej rozwijać  - zauważa Karolina.

Nie tylko hobby

Stosunek do węży w pokoju córki zmieniła też mama Karoliny. Choć początkowo nie chciała nawet do tego pokoju zaglądać, z czasem się przełamała, nieśmiało obserwowała. Dziś ma już swoich ulubieńców w konkretnych szufladach. Nadaje im nawet imiona. Pasję Karoliny wspiera też jej chłopak, z którym zresztą poznała się przy zakupie jednego z węży. Dziś wspólnie dbają o to, by hodowla była odpowiednio zadbana.

Obok realizacji pasji, dla Karoliny ważny jest jeszcze jeden aspekt - edukacyjny. Sama nie zdecydowała się na studia weterynaryjne, postawiła na grafikę komputerową i projektowanie gier. Równolegle chce szerzyć wiedzę o gadach, dzielić się swoim doświadczeniem i obalać mity, jak chociażby ten o wężu kładącym się wzdłuż swojego właściciela w łóżku i rzekomo mierzącym go w celu zjedzenia. Hodowla węzy w Polsce wciąż jest postrzegana jako zajęcie dość - nomen omen - egzotyczne i kontrowersyjne. Karolina praktycznie co tydzień bierze udział w specjalistycznych targach, służy radą i pomocą. Zawsze, kiedy ktoś ze zdziwieniem reaguje na jej współlokatorów, cierpliwie odpowiada na wszystkie pytania i rozwiewa wątpliwości. - Chcę pokazywać i mówić ludziom, że węże to naprawdę fajne stworzenia, że wcale nie są tak straszne, jak się o nich mówi. A w dotyku są po prostu aksamitne. Nie robię tego na siłę, nachalnie, jeśli nadarza się okazja, to wtedy mogę wszystko wytłumaczyć i pokazać na konkretnych przykładach - zapewnia Karolina.

A tych przykładów może być coraz więcej, bo Karolina wciąż chce rozwijać swoją hodowlę. Tu znów pojawia się jednak warunek - węży może być tyle, iloma sama jest się w stanie zająć. Dziś do tych najwyższych regałów musi już wchodzić po drabinie, ale w planie jest przeprowadzka, więc i przestrzeń nie będzie stanowiła problemu.