- Jeśli na swojej drodze spotkasz człowieka potrzebującego i odwrócisz wzrok, to wcale nie oznacza, że jego nie ma - mówi mi Jan Kościuszko, restaurator, pomysłodawca i organizator Wigilii dla Osób Bezdomnych i Potrzebujących, która w tym roku odbyła się po raz 26.
Kryzys i szalejące ceny nie ułatwiły organizacji. - Oczywiście, że teraz było trudniej przygotować wigilię, ale jednocześnie była ona jeszcze bardziej potrzebna. Wystarczyło spojrzeć: kolejka po jedzenie ustawiła się przez cały rynek, aż pod Sukiennice. Tłumy - opowiada.
- Ile osób nakarmiliśmy? Mogę szacować, ale lepiej powiem, ile porcji wydaliśmy - 50 tys., z tym że niektórzy brali po trzy, nawet cztery - słyszę.
Paczek z żywnością rozdano około 20 tysięcy.
Pierwszą Wigilię dla Osób Bezdomnych i Potrzebujących zorganizowano w 1996 roku. Kiedy pytam, jak udało się przekonać władze miasta, by na Rynku Głównym - wizytówce Krakowa, karmić najbiedniejszych, krakowski restaurator opowiada historię.
- Ówczesny prezydent był przeciw. Stwierdził nawet, że "Kościuszko chce ściągnąć do Krakowa syf z całej Polski i musi się zastanowić, czy podejmie patronat". Napisałem więc list:
"Szanowny panie prezydencie, znam pańską opinię, z którą się absolutnie nie zgadzam. Informuję uprzejmie, że z panem lub bez pana ta wigilia w grudniu się odbędzie. Pragnę też poinformować, że od stycznia wynajmę naprzeciwko pana urzędu bramę i urządzę tam coś na kształt kuchni św. brata Alberta, tylko po to, żeby idąc codziennie do pracy, widział pan ten syf".
- Po tym liście prezydent natychmiast ogłosił, że patronuje wigilii - wspomina Kościuszko.
- Myślę, że kiedy już zobaczył ogrom akcji, naprawdę zmienił zdanie i co roku chętnie się w nią włączał. Także kolejni prezydenci wspierali i wspierają tę ideę - dodaje.
A idea zrodziła się nie tylko z chęci pomagania.
Restaurator, prowadząc własne biznesy, zawsze miał w sobie - jak sam twierdzi - gen pomagania.
- Wspierałem różne organizacje, przekazywałem pieniądze na leczenie potrzebujących, ale nagle zorientowałem się, że ta pomoc się rozmywa. Choć jest adresowana do konkretnych osób, to instytucje, które w niej pośredniczą, przeznaczają zgromadzone środki na poboczne wydatki, np. administrację - mówi.
Dlatego sam postanowił skrócić dystans między tymi, którzy pomagają i tymi, którzy pomoc otrzymują. Postawił między nimi tylko stół.
- Z jednej strony są ci, którzy chcą i mogą pomóc, z drugiej ci, którzy chcą lub muszą po tę pomoc sięgnąć. Myślę, że to uczciwe i transparentne - wyjaśnia.
W tym roku na wigilii zabrakło przedstawiciela krakowskiej kurii. - Nawet nie ogłosili, że na rynku jest takie spotkanie, choć o to prosiliśmy. Nie zależało mi na tym, by mówić, że to wigilia Jana Kościuszki, ale by dotrzeć do jak największej liczby ludzi potrzebujących - mówi z żalem Kościuszko.
To ewidentna zmiana. Kilka lat temu obecność metropolity krakowskiego była wręcz tradycją. Na początku wigilii zgromadzonym błogosławił kard. Stanisław Dziwisz. Wcześniej robił to kard. Franciszek Macharski, którego Jan Kościuszko wspomina szczególnie ciepło. - Nieodżałowanej pamięci kard. Macharski był cudownym człowiekiem. Zawsze mogliśmy na niego liczyć - podkreśla.
XXVI wigilię otworzył duchowny, który w swoje życie wpisał pomoc "tym najmniejszym". Ksiądz Tadeusz Isakowicz-Zaleski od lat prowadzi Fundację im. Brata Alberta, wspierającą osoby niepełnosprawne intelektualnie. W dodatku przyprowadził swoich podopiecznych.
- Wie pani, jacy mili, a jak się garnęli do pomocy? - uśmiecha się Kościuszko.
I tłumaczy: - Nie wyobrażałem sobie, by wigilia zaczęła się bez poświęcenia. Dlatego poprosiłem o to ks. Isakowicza. Zgodził się od razu. To dobry i światły człowiek, który naprawdę niesie pomoc. Zależało mi na kimś takim, zamiast nadętego proboszcza, który promuje się przy rozlaniu kilku chochli zupy.
- Poza tym ks. Isakowicz szalenie pomógł nam podczas pandemii. Nie mogło być wielkiej wigilii na rynku, dlatego pomoc rozwoziliśmy po przytuliskach. Za logistykę odpowiadał właśnie ks. Tadeusz. Jestem mu za to bardzo wdzięczny - słyszę.
Większość potraw, która trafiają na ogromny stół rozłożony na płycie krakowskiego rynku, przyjeżdża z Bystrej, koło Bielska-Białej. To tam na kilka dni przed niedzielą, w zakładzie Grupy Kościuszko M2B produkującym żywność lepi się setki pierogów i gotuje barszcz.
Jak to mówią w Beskidach, trzeba się "naprawdę urobić". - Trzy dni przed Wigilią dla Osób Bezdomnych i Potrzebujących są bardzo intensywne. Szykujemy wszystko i odpowiednio pakujemy, by potem odgrzać na krakowskim rynku - mówi mi Joanna Górowicz, dyrektor zakładu.
W tym roku przygotowano bigos, barszcz czerwony, żurek, pierogi ruskie, kaszę z mięsem oraz krokiety z pieczarkami i serem. Ilości robią wrażenie.
- Bigosu była prawie tona, podobnie pierogów. Barszczu i żurku przygotowaliśmy około 700-800 kg - wylicza Górowicz.
Pamięta, jak pierwszy raz jechała na rynek w Krakowie. Myślała: "cóż to za pomoc, jeden dzień damy ludziom jeść, a co z resztą dni w roku". Z każdą kolejną wydaną porcją zupy, zaczynała rozumieć, że w morzu potrzeb liczy się każda kropla pomocy. Ktoś się uśmiechał, bo zjadł do syta, bo został dostrzeżony, bo okazano mu troskę.
Od tamtego czasu, co roku na tę nietypową wigilię zabiera kogoś z zakładu. - Ludzie jadą i przekonują się, że przychodzą tam ci, którzy naprawdę potrzebują pomocy. Rozmawiają z nimi. Potem wspominają różne historie. Między wolontariuszami jest naprawdę fajna atmosfera. Tworzymy zgraną ekipę - podkreśla.
- Oczywiście bywa różnie. Nie każdy jest wdzięczny. Potrzebujący czasami kłócą się między sobą o kolejkę, choć dbamy o to, by nikt nie pozostał bez jedzenia. Zapamiętuję jednak rodziców, którzy przychodzą z dziećmi, oraz osoby starsze. Proszą o dodatkowe porcje na wynos. Dziękują, że ktoś o nich pamięta, że mogą zjeść coś ciepłego i jeszcze zabrać do domu - wyznaje Joanna Górowicz.
- Na skutek biedy ujawniają się negatywne zachowania i to trzeba zrozumieć - przekonuje Jan Kościuszko.
Zdarza się, że ktoś chce zagarnąć dla siebie cztery paczki, nie bacząc na innych. Zawsze się znajdzie przysłowiowa "chytra baba z Radomia" czy ktoś, kto wymieni paczkę na alkohol.
Nieraz sami bezdomni pilnują porządku.
- Poza tym na wigilii nie robi się selekcji, czy od kogoś czuć alkohol, czy ktoś jest brudny, a ktoś wygląda na bardzo zamożnego. Jeśli wyciąga rękę po strawę, to ją dostaje - słyszę.
Restaurator wspomina, że na pierwszej wigilii znaczną cześć stanowili "mieszczanie ubrani w futra, obok stała niepewna grupa bezdomnych". Z roku na rok to się zmieniało.
- Teraz w tym tłumie nie dostrzegłem nikogo, kto nie wyglądałby na potrzebującego. Kiedy przechodziłem obok kolejki do stołu, patrzyłem na twarze. Widziałem w nich łaknienie, przybicie, czasami obojętność. Jak pani spojrzy w taką twarz, to trudno pozostać obojętnym, bo to jest twarz polskiej biedy - słyszę.
A ubóstwo nie jest problemem, który w Polsce został rozwiązany. Co więcej, kryzys go pogłębi. Szacunki wskazują, że w tym roku liczba ludzi żyjących w ubóstwie może wrócić do poziomu z 2015 roku - wynika z raportu "Poverty Watch 2022".
Jedzenie i paczki to nie jedyne rzeczy, na które mogli liczyć potrzebujący. W specjalnie utworzonym szpitalu polowym czekała na nich także bezpłatna konsultacja medyczna w zakresie ortopedii, stomatologii, kardiologii czy opieki internistycznej. Lekarze i pomoc medyczna wykonywali m.in. badania krwi, EKG czy USG brzucha.
- Po latach pandemii COVID-19 wielu potrzebujących nie miało jeszcze okazji sprawdzić swojego stanu zdrowia, stąd nasza inicjatywa i gotowość kilkudziesięciu wolontariuszy - podkreśla dr hab. Bartłomiej Guzik, odpowiedzialny za organizację i koordynację działań szpitala polowego.
Kiedy sprzątają stoły, każdy jest już zmęczony. W tym roku siarczysty mróz nie ułatwiał pracy wolontariuszom, bez których pomocy wigilia nie mogłaby się udać. Jan Kościuszko jest im ogromnie wdzięczny. - Ci ludzie nie biorą ani złotówki - podkreśla.
Ile kosztuje ta wigilia? - To tak jak ktoś kiedyś zapytał, ile warta jest Jerozolima? Nic albo wszystko. Sumy są pokaźne, ale nie chcę pokazywać, ile wydaliśmy. Nie o to chodzi - słyszę.
- Pyta pani jak pomagać? Ja uważam, że dać komuś pieniądze to za mało. We własnym środowisku trzeba szukać ludzi dotkniętych przez los, kryzys, głód, którzy ledwo wiążą koniec z końcem i ugotować dla nich choćby te cztery słoiki zupy więcej. Dać coś od siebie. Bo chodzi o to, by o kogoś zadbać, żeby nie czuł się jak "gorszy sort". W tym wysiłku nie można ustawać. Pomagać trzeba zawsze - mówi na koniec mój rozmówca.