Reklama

Zwierzęta kochała od zawsze. Nie opuszczały jej psy, koty, a nawet jeż czy żaba ofiarowana przez studenta medycyny, który nie pozwolił na wykonanie sekcji. Nigdy jednak nie sądziła, że stanie się mamą dla kangurów, zebry, nosorożca, niedźwiadków czy mrówkojadów.

Na pierwszy wolontariat poleciała do Australii. - Skończyłam wtedy 32 lata. Chciałam zrobić coś innego. I to inne przerodziło się w prawdziwą życiową pasję - opowiada.

Reklama

Padło na Lone Pine Koala Sanctuary w Brisbane. To największy tego typu ośrodek z torbaczami na świecie. Powstał prawie sto lat temu - w 1927 roku. Praca w nim uświadomiła Gosi, że to właśnie dzikim zwierzętom chce poświęcać każdą wolną chwilę.

Jej mama była pełna obaw i nieco zawiedziona. - Jedziesz zbierać kupy, mając na koncie studia podyplomowe z dziennikarstwa w Wiedniu i karierę w mediach (Zdziechowska pisała m.in. do "Wprost", Onetu czy "Die Zeit")? - pytała. Mówiła, że to zajęcie nie dla mnie. Ale gdy zaczęłam ratować maluszki, wydawać książki, zmieniła zdanie.

Selfie z mrówkojadem

Do miejsc odwiedzanych przez Gosię trafiają najczęściej zwierzęta chore, ranne, osierocone. Część z nich - po odchowaniu i otrzymaniu niezbędnej pomocy medycznej - wypuszcza się na wolność. Niektóre zostają tam na zawsze.

Moja rozmówczyni skupia się na pomaganiu młodym osobnikom. Jak przyznaje - zastępuje im mamę. Słowo to jest leitmotivem naszego spotkania.

- Wraz z kolejnymi wyprawami - do m.in. Boliwii, Peru, Brazylii, RPA czy Wietnamu - dostawałam coraz trudniejsze zadania. By przydzielono ci rolę mamy, musisz przyjechać na co najmniej miesiąc. Maluchy potrzebują stabilności. To wycieńczająca, choć szalenie satysfakcjonująca praca. Opieka non stop, kontakt fizyczny, karmienie często co cztery godziny, zbudowanie im poczucia bezpieczeństwa. Wiele z nich skrzywdził człowiek, ale one - mimo wszystko - ufają, przychodzą.

Na fotografiach, które pokazuje mi Gosia, widać wtulone w nią małpy, niedźwiadki, zebrę czy mrówkojady. Nie ma w nich jednak nic pretensjonalnego. Nie przypomina to smutnych show rodem z nadmorskich kurortów w Bułgarii, gdzie papugi przypięte są do łańcuchów. Przeciwnie - zwierzęta te do niej lgną.

- Ludzie z ośrodków zwracali uwagę na to, że te wszystkie ssaki do mnie ciągną. Zawsze przychodzą same. Na pewno czują moje ciepło, dobre intencje, miłość. Natomiast bardzo denerwuje mnie, gdy ktoś przychodzi i chce wziąć dzikie zwierzę na ręce. Tak się nie robi. Potrzebne są cierpliwość, wyrozumiałość.

Zdziechowska podkreśla, że nie traktuje ich jak zabawek. - Nie jeżdżę na wolontariat, by zrobić sobie z nimi sweet focie. Jestem tam dla nich, a nie odwrotnie. Jeśli będą chciały bliskości, dam im ją.

Nie wszystkie osobniki potrzebują jednak kontaktu fizycznego. Niektóre - poza porą karmienia - nie widzą człowieka. Wszystko po to, by mogły wrócić na wolność i być niezależne.

"Niedźwiadek zlizywał mi jedzenie z ust"

W La Senda Verde w Boliwii Gosia zajmowała się dwoma andoniedźwiadkami okularowymi - Czochnitą i Takusiem.

- Ktoś zabił ich mamy i zabrał do domu. Nie zapewnił im odpowiedniej opieki i tak trafiły do ośrodka. Jego właścicielka poprosiła mnie o pomoc. Zostałam ich mamą zastępczą. Były wychudzone, chore, w łapkach miały pasożyty, a Takuś - dodatkowo - zapalenie płuc. Jego stan pogarszał się z dnia na dzień. Nie chciał jeść. Koniec końców zaczął, zlizując jedzenie z moich warg. Jeden posiłek zajmował mu godzinę. Szczęśliwie, usamodzielnił się i wyzdrowiał. Z niedźwiadkami spędzałam 13 godzin dziennie. Karmiłam, obserwowałam, jak wylegiwały się na hamaku albo bawiły, przytulałam. Ufały mi.

Przyjaźń międzygatunkowa

Moja rozmówczyni wspomina też wolontariat w RPA. Została wtedy mamą zastępczą osieroconego, sześciotygodniowego nosorożca Dani. W ośrodku była także dwumiesięczna, również osierocona, zebra Kicker.

- Dani bała się zostać sama. Z inną wolontariuszką dyżurowałyśmy przy niej na zmianę po dwie doby. Początkowo maluchy trzymaliśmy z dala od siebie. Z czasem jednak nawiązała się między nimi przyjaźń międzygatunkowa. Spacerowały, ganiały, niekiedy nawet spały razem. Uczymy te zwierzęta naturalnych dla nich zachowań - np. Dani kąpała się razem ze mną i drugą mamą w błocie (śmiech).

Czy jakiś podopieczny zawiódł?

- Nie, nigdy. Czasem są niegrzeczne, robią psikusy, ale nie czułam obawy przed tym, że którykolwiek z nich chciałby mnie skrzywdzić.

Jak dostać się na wolontariat?

- Łatwo. Na stronie danego ośrodka zazwyczaj znajdziemy niezbędne informacje. Najczęściej trzeba wypełnić formularz. Niektóre mają jedną, a niektóre trzydzieści stron. Większość placówek przyjmuje osoby pełnoletnie, czasem rodziny z dziećmi, ale wtedy młodzi pracują pod opieką mamy lub taty. Należy mówić po angielsku w stopniu komunikatywnym. W krajach Ameryki Południowej mile widziany jest hiszpański. Podczas pobytu płacimy za zakwaterowanie i wyżywienie. Doliczamy też koszty przelotu i ubezpieczenia. Ośrodki są, oczywiście, tańsze (2 tys. zł za miesiąc) i droższe (2 tys. zł za tydzień), niektóre organizują nawet wycieczki np. na safari.

Całościowa kwota wyjazdu na miesiąc oscyluje pomiędzy 10 a 18 tysiącami złotych.

- To sporo, fakt. Ale można szukać sposobów, by było taniej. Na pewno w Boliwii czy Peru zapłacimy mniej niż w RPA. Jeśli chcemy zostać dłużej, ośrodki czasami proponują darmowy nocleg.

Potencjalny wolontariusz w niektórych placówkach musi być zaszczepiony przeciw tężcowi, wściekliźnie i zapaleniu wątroby. Dobrze mieć ze sobą podstawowe leki przeciwbólowe, przeciwwymiotne, zatrzymujące biegunkę, wodę utlenioną, preparat od komarów. Większość ośrodków położonych jest w dziczy.

Warto również sprawdzać placówki, do których jedziemy. - Na początku byłam naiwna, myślałam, że wszyscy ludzie chcą pomagać. Jeśli w danym miejscu jest 20-30 kangurów to nic dziwnego, ale 20 lwów? Podejrzane. Skąd ich tyle? Najpewniej je hodują.

Gosia - co wyraźnie zaznacza - jeździ, by jak najwięcej czasu spędzać ze zwierzętami. - Niektórzy wolontariusze nawiązują przyjaźnie na całe życie. Ja mam inny cel - pomóc potrzebującym. Rzecz jasna, rozmawiam z właścicielami ośrodków, opiekunami, weterynarzami, ale nie korzystam z opcji wycieczek czy zwiedzania.

Pandemia koronawirusa zmieniła postrzeganie takich wypraw. Chętnych do pomocy - w wielu miejscach - nie wystarczało. Zdziechowska od marca 2020 roku wyjechała cztery razy. - Jest coraz lepiej. Ruch powoli wraca do tego sprzed covidu, ale widać, że ludzie jeszcze czują lęk.

"Zniosę prawie wszystko, by pomóc"

Za polską doktor Dolittle blisko dekada podróży. Czego się nauczyła?

- Nie mamy tyle czasu (śmiech)! Lecąc do Australii, nie wiedziałam praktycznie nic. Dziś moja wiedza jest spora, wydałam wiele tematycznych książek. Życiowo na pewno zdobyłam więcej cierpliwości, ale do ludzi, bo do zwierząt nigdy mi jej nie brakowało. Poznałam tajniki leczenia i rehabilitacji. Zniosę prawie wszystko, by pomóc. Wzrusza mnie to, gdy mogę uratować życie - jak choćby w przypadku Takusia. Czasem to wyczerpująca psychicznie i fizycznie praca, ale obserwowanie rozkwitu tego podopiecznego? Bezcenne.

Zdziechowska apeluje, żeby "nie uczłowieczać zwierzęcia".

- Ono czuje, myśli, ma swoje potrzeby, ale nie jest osobą ani maskotką, tylko dziką istotą. Wielu tego nie rozumie. Często daje sygnały - "nie podchodź do mnie, nie baw się ze mną, nie chcę". Gdy ludzie to ignorują, wtedy gryzie, atakuje. Jeśli zwierzę ma do czynienia z jednym opiekunem, oswaja się do niego, a nie do wszystkich innych.