Reklama

Gęsta mgła spowijała Ursus, gdy 20 sierpnia 1990 roku po tamtejszych torach mknął pasażerski pociąg ze Szklarskiej Poręby. Jego maszynista około 6:18 rano zatrzymał skład przed semaforem wskazującym czerwone światło. Upewnił się, czy szlak jest wolny, poczekał dwie minuty i ruszył.

Mógł tak zrobić, bo pozwalały na to ówczesne przepisy - z zastrzeżeniem, że będzie jechał z prędkością co najwyżej 20 km/h. Nie zdołał rozwinąć nawet i takiej, bo po chwili pociągiem wstrząsnęło mocne uderzenie. Skład nieco przyspieszył i znów się zatrzymał. Podróżni wyjrzeli przez okna lub wyskoczyli z pociągu i zobaczyli, że ostatni wagon jest całkiem zmiażdżony, na zwałach metalu wiszą ciała, a spod nich dobiegają błagania o pomoc.

Reklama

W tył pociągu ze Szklarskiej Poręby uderzył ekspres "Silesia" międzynarodowej relacji Praga - Warszawa. Chociaż służby ratunkowe przyjechały dość prędko, bilans ofiar śmiertelnych wciąż wzrastał. Niektórzy uwięzieni pod masami złomu umierała, mając świadomość, co się stało. - Wciąż widzę młodego mężczyznę, krzyczącego: "Duszno mi, duszno, ratujcie!". Zanim został uwolniony, już nie żył - opisywał jeden z medyków, cytowany w książce "Cześć, giniemy! Największe katastrofy w powojennej Polsce" Jarosława Reszki.

Nic nie upamiętnia śmierci 16 osób

W ursuskim wypadku, do którego przyczyniła się usterka sygnalizacji, zginęło 16 osób, a co najmniej 43 kolejne zostały ranne. Chociaż był jednym z większych na kolei w powojennej Polsce, nigdy go nie upamiętniono. Tymczasem obelisk jest, chociażby w Szczekocinach (woj. śląskie), gdzie ponad dekadę temu w zderzeniu dwóch składów zginęło tyle samo osób, co w Ursusie - 16.

Zapalić znicz, pomodlić się czy pogrążyć się w myślach można też przy podobnym obiekcie koło Otłoczyna (woj. kujawsko-pomorskie). Tam 42 lata temu śmierć poniosło 67 pasażerów i kolejarzy. Miejsce na głaz z tablicą znalazło się również w Jarostach (woj. łódzkie), gdzie do katastrofy doszło w 1962 roku. Wówczas z podróży pociągami i pracy na ich pokładach nigdy nie wróciły 34 osoby.

By zachować pamięć, także o zdarzeniu w Ursusie walczy Paweł Makowiec ps. "Kuracyja", autor serii filmów "Czarne dni kolei" o wypadkach pociągów. Chciałby, aby nieopodal miejsca zdarzenia, w pobliżu ulicy Traktorzystów, pojawił się pamiątkowy kamień albo tablica. - Napis byłby bardzo prosty, na przykład: "Pamięci 16 ofiar katastrofy kolejowej, która wydarzyła się nieopodal tego miejsca 20 sierpnia 1990 roku o godzinie 6:20". Bez pisania, kto zawinił - uściśla.

Urząd dzielnicy: Śmiertelne ofiary katastrofy nie mieszkały w Ursusie

Pod koniec zeszłego roku Paweł Makowiec zwrócił się do dzielnicowej radnej Anny Kałużnej, by poruszyła temat upamiętnienia katastrofy w lokalnym samorządzie. Radna zabrała głos na styczniowej sesji Rady Dzielnicy. - Mieszkaniec zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc w zorganizowaniu miejsca pamięci (...). Jest gotowy na wsparcie merytoryczne, podając cały opis wypadku - zapewniała.

Sprawa nie wywołała dyskusji wśród zgromadzonych. Sprawdzamy więc, czy po niemal dwóch miesiącach coś jednak drgnęło. - Zwracaliśmy się do Polskich Kolei Państwowych w 2019 roku o podjęcie inicjatywy, ale nie uzyskaliśmy odpowiedzi - tłumaczy Katarzyna Białczyk z Wydziału Komunikacji Społecznej i Promocji Urzędu Dzielnicy Ursus.

Jak dodaje, urzędnicy ustalili, iż śmiertelne ofiary zderzenia pociągów nie mieszkały w Ursusie. - Również miejsce, w którym wydarzyła się katastrofa, nie jest własnością miasta stołecznego Warszawy - uściśla, zachęcając do kontaktu z PKP.

Podobną poradę otrzymał pod koniec lutego Paweł Makowiec. - Dostałem maila, że na pomnik czy tablicę nie ma pieniędzy w budżecie dzielnicy i że inicjatywa powinna wyjść od właściciela terenu, czyli PKP - wspomina.

PKP: Pomniki i tablice powstały z inicjatywy m.in. samorządów

Pytamy więc spółki PKP S.A., czy zamierza upamiętnić katastrofę w Ursusie i czy takie działania w ogóle mieszczą się w jej kompetencjach. Rzecznik Michał Stilger odpowiada, że na zarządzanych przez PKP S.A. dworcach lub innych obszarach są różne tablice oraz pomniki, ale zazwyczaj powstały z inicjatywy i siłami różnych organizacji: stowarzyszeń, związków oraz samorządów.

- Ustawiono je po uzyskaniu naszej zgody, a w niektórych przypadkach także po konsultacji z ekspertami, np. historykami z IPN. Są również inicjatywy, w które PKP zaangażowane są w dużo większym stopniu. Przykładem takich działań jest choćby program nadawania imion polskim dworcom kolejowym - przypomina Michał Stigler.

Tak więc władze Ursusa odsyłają do PKP, a PKP twierdzą, że pierwszy krok mogłyby postawić... władze Ursusa. W obliczu takiej sytuacji nie tylko "Kuracyja" zakasał rękawy i wziął sprawy w swoje ręce.

Obok miejsca katastrofy wisi kartka. Powiesiła ją kolejarka

W zeszłym roku, w 32. rocznicę katastrofy, nieopodal jej miejsca zawisła symboliczna tabliczka z papieru. Poświęcono ją tym, "których życie zostało przerwane" 20 sierpnia 1990 roku. Za tymczasową pamiątkę odpowiadają pracująca na kolei Poliksena Anna Artecka oraz jej narzeczony.

 - Chciałam, by o tej historii dowiedziało się więcej osób, żeby ludzie pamiętali. Brak jakiegokolwiek wspomnienia bardzo mocno kojarzy mi się z tuszowaniem kart historii i udawaniem, że nic takiego nie miało miejsca - wyjaśnia Poliksena Anna Artecka.

Według niej udając, że do katastrofy nie doszło, nie możemy wyciągnąć z niej wniosków. - Jeśli nie uczymy się na błędach to 16 osób zginęło śmiercią absolutnie bezsensowną. Nie chodzi tylko o samo postawienie pomnika czy wywieszenie tabliczki. Gdy przyjrzymy się temu, co działo się wokół wyjaśniania przyczyn wypadku w Ursusie, zobaczymy próbę zamiecenia wszystkiego pod dywan, odsuwania od siebie odpowiedzialności - przypomina.

Lokalna społeczność pamięta lepiej. Iskra może wyjść z niej

Poliksena Anna Artecka zauważa też, że ówczesne władze PKP podważały ustalenia komisji badającej, co spowodowało katastrofę. Działo się tak do czasu, gdy na tym samym szlaku, w krótkim odstępnie czasu, doszło do identycznej awarii sygnalizacji. Za drugim razem nie doszło do najgorszego dzięki dobrej pogodzie.

- Moja kartka dalej wisi, ale mam nadzieję, że w jej przypadku nie sprawdzi się powiedzenie, że najtrwalsze są prowizorki. Ucieszyłabym się z prawdziwej tablicy, ale nie po to, by sobie po prostu była. Ma przypominać o ludziach, a nam, kolejarzom, mówić o odpowiedzialności - stwierdza.

Jest jeszcze jeden czynnik pomagający w upamiętnianiu katastrof, na co uwagę zwraca Paweł Makowiec: dobra wola i chęć lokalnej społeczności. - Ona lepiej pamięta wypadek niż reszta kraju. Pamiątkowe tablice albo krzyże nie raz ufundowała właśnie miejscowa ludność. Mieszkańcy Ursusa, którzy mieszkali tam w dniu zderzenia się pociągów, wspominają o tym. Widać to na różnych internetowych grupach - podkreśla.

Największa kolejowa katastrofa w powojennej Warszawie

Im kolejowe tragedie rozegrały się dalej od naszych czasów, tym wspomnienia o nich coraz częściej zanikają. Przeważnie wracamy myślami do zdarzeń po 1945 roku, tymczasem wypadki z czasów II wojny światowej - niezwiązane z działaniami militarnymi - oraz jeszcze starsze, z II RP, lubią powszechnej pamięci umykać.

- Wydaje mi się, że nieupamiętniona pozostaje katastrofa pod Starogardem z 1925 roku, a przecież przez lata była największą tego typu w historii Polski. Na pewno natomiast nie ma pomnika czy tablicy poświęconej katastrofie pod Drzewcami z 1941 roku - wylicza autor "Czarnych dni kolei".


I podaje jeszcze jeden powód, dlaczego ślad po zdarzeniu w Ursusie powinien istnieć w miejskiej przestrzeni. W powojennych czasach na terenie Warszawy nie doszło do większej katastrofy kolejowej pod względem liczby ofiar śmiertelnych.

- Do podobnego najechania dwóch pociągów doszło jeszcze w 1987 roku we Włochach, zginęło wtedy osiem osób. To był zresztą "czarny czwartek" stołecznej komunikacji miejskiej, bo trzy godziny wcześniej zderzyły się dwa tramwaje, a tam zabitych było siedem osób. Jeszcze w 1966 roku na stacji Warszawa Wawer wykoleił się pociąg i zginęła jedna osoba - podsumowuje Paweł Makowiec.

Nigdy do końca nie ustalono, czy ktoś powinien odpowiedzieć karnie za katastrofę w Ursusie. Maszynistę ekspresu z Pragi uniewinniono po sądowej batalii. Na jego korzyść zadziałały wątpliwości wokół stanu kolejowego sprzętu.