Reklama

Dzieciństwo Jana Szczepanika przypadło na pierwsze lata autonomii galicyjskiej - urodził się w 1872 roku nieopodal Mościsk (obecnie Ukraina, obwód lwowski). Ówczesna Galicja to ziemia kontrastów - z jednej strony rozkwitające stopniowo, ale systematycznie polskie życie kulturalne, naukowe i polityczne, z drugiej przysłowiowa "nędza galicyjska", skutkująca emigracją tysięcy mieszkańców. Wśród pozostałej na miejscu ludności znaczna część trudniła się tkactwem, co nie pozostało bez wpływu na losy naszego bohatera. Nie uprzedzajmy jednak faktów.

Janko majsterkowicz

Pochodzenie przyszłego wynalazcy w niczym nie wskazywało na jego światową karierę. Dziadek ze strony matki należał do kategorii średniorolnych gospodarzy i wraz z żoną wiódł spokojne życie na wsi. O dziadkach ze strony ojca, podobnie jak o ojcu, nie da się zaś nic pewnego powiedzieć - Jan przyszedł na świat jako nieślubne dziecko Marianny Szczepanik. Być może był owocem jej romansu z lwowskim lekarzem, u którego pracowała jako służąca, ale to tylko domysły. Zresztą, gdy miał 3 lata, matka oddała go na wychowanie siostrze i tak mały Janek wylądował w Krośnie, u Salomei i Wawrzyńca Gradowiczów.

Reklama

Nim o jego młodości, jeszcze jedna ciekawostka. Otóż według niektórych źródeł, Szczepanik urodził się w XIX-wiecznym cudzie techniki - pociągu, a dokładniej w składzie przemierzającym trasę Lwów-Rudniki. Nie sposób zweryfikować prawdziwości tego epizodu, ale mógłby on ilustrować tezę, że okoliczności narodzin determinują życie człowieka...Tak czy siak, u ciotki i wuja chłopiec znalazł kochający dom, a jego przybraną siostrą została kuzynka, którą Gradowiczowie również wzięli pod opiekę.

Po kilku latach Jan przekroczył próg krośnieńskiej szkoły podstawowej i od początku nauki przejawiał zainteresowania techniczne. Ze wspomnień szkolnych kolegów wyłania się obraz ucznia, który najchętniej rozbierał, a następnie składał mechaniczne zabawki, a z czasem zabrał się do budowania własnych konstrukcji. Wiedzę czerpał z namiętnie pochłanianych książek o wynalazkach, ale żeby nie robić z niego tylko czytelniczego mola - pozaszkolny czas wypełniały Jankowi także chwile spędzone z kolegami.

Młodzież chętnie odwiedzała np. okolice budowy trasy kolejowej pod Krosnem i podziwiała robotników układających szyny. Oczywiście, Szczepanikowi mało było nasycić wzrok widokiem torów, w związku z czym rzucił myśl - a może sami byśmy skonstruowali małą kolejkę? Koledzy ochoczo przytaknęli, najpierw powstała blaszana lokomotywa (z rurą jako kominem), potem kilka wagoników, jeszcze tylko zabawkowe szyny i gotowe. MacGyver mógłby młodym majsterkowiczom z Podkarpacia czyścić buty.

Równie dobrze, co przy torach kolejowych, nastoletni Szczepanik czuł się przy rafinerii nafty, wybudowanej w podkrośnieńskiej Chorkówce. Wraz z przyjacielem, Frankiem Mirandolą (późniejszym pisarzem, jednym z pierwszych polskich twórców science fiction), wielokrotnie gościł w tamtejszych warsztatach, "z żywym zainteresowaniem śledząc prace "Ojca Ignacego".  Ów ojciec to Ignacy Łukasiewicz - wynalazca lampy naftowej i założyciel rafinerii, a zarazem krewniak Mirandoli, który z życzliwością patrzył na zapał chłopców. Nie mógł wiedzieć, że Szczepanik pójdzie w jego ślady i zapisze wiele pięknych kart w dziejach polskiej techniki.

Z kredą i z lornetką

Przybrani rodzice zapewne cieszyli się z talentów konstruktorskich Janka, niemniej nie zapomnieli o jego patriotycznym wychowaniu. Ciotka uczyła go bowiem powstańczych pieśni, które chłopiec "spisywał i śpiewał z dużym przejęciem". Z kolei wuj poświęcał mu czas, opowiadając o swoich frontowych przeżyciach - jako żołnierz austro-węgierski, walczył, m.in. z Włochami. Mijały kolejne lata, Szczepanik zamienił podstawówkę na gimnazjum klasyczne w Jaśle i wówczas zaczęły się schody. Na drodze młodzieńca stanął niechętny mu nauczyciel przyrody, do tego doszły problemy z greką i łaciną.

W czwartej klasie Szczepanikowi groziło nawet powtarzanie roku wskutek oceny niedostatecznej z języka greckiego. Koniec końców, profesor od greki przepuścił ucznia, ale musiał zmienić szkołę. Niestety, do innego gimnazjum nasz bohater się nie dostał i musiał zapomnieć o studiach. Zamiast nich, ukończył w 1891 roku seminarium nauczycielskie w Krakowie, zyskując prawo nauczania w szkołach ludowych. Z tego prawa skorzystał i tak Jana Szczepanika poznały dzieci uczęszczające do podkarpackich podstawówek w Potoku, Lubatówce i Korczynie.

Jak zapisał jego biograf, "dziwny to był jednak nauczyciel". Niebezzasadnie, gdyż podczas każdej lekcji Szczepanik na kilka, kilkanaście minut pogrążał się we własnym świecie - odrywał wzrok od uczniów i pokrywał tablicę sobie znanymi wzorami technicznymi. Co, gdy przypominał sobie o podopiecznych? Wówczas brał do ręki pudełka po zapałkach, blaszane puszki i tym podobne materiały, aby demonstrować uczniom, jakie zabawki mogą powstać z tak niepozornych elementów. Taka zachęta wystarczyła, aby pod okiem nauczyciela mali adepci majsterkowania tworzyli miniaturowe lokomotywy, wagoniki, mosty czy domy.

Chwile zapomnienia w klasie to jedno, ale zdarzało się, że "w trakcie lekcji wybiegał nagle [...] do domu. Wracał niebawem z broszurami i notatkami". Nasuwa się skojarzenie z Antonio Vivaldim, który potrafił przerwać mszę (autor "Czterech pór roku" był również księdzem) i udać się do zakrystii tylko po to, aby zapisać kilka nut, które wpadły mu do głowy. Cóż, tak sztuka, jak i nauka nie znoszą kompromisów, a uczniowie nie mieli za złe Szczepanikowi momentów zapomnienia. Dodajmy, że pedagog swoją barwność podkreślał nie tylko zachowaniem, ale i strojem - ciemnym garniturem z lornetką na ramieniu.

Mój przyjaciel Twain

Teraz pora wrócić do wątku tkactwa, którym w ostatniej dekadzie XIX wieku zajmował się spory odsetek mieszkańców Podkarpacia. Ucząc w szkole w Korczynie, Szczepanik często bywał w tamtejszych warsztatach tkackich i wdawał się w rozmowy z rzemieślnikami. Przyglądał się też ich pracy, dochodząc stopniowo do wniosku, że konieczne jest unowocześnienie systemu wyrobu tkanin. Aby ulżyć doli tkaczy (pracujących często po kilkanaście godzin w fatalnych warunkach), przystąpił do rozważań nad modernizacją używanego przez nich sprzętu, "notował na kartkach wszystkie swoje spostrzeżenia na ten temat".

Przez jakiś czas nasz bohater łączył zamiłowanie do techniki z prowadzeniem lekcji, ale dwóch srok za ogon nie dało się ciągnąć w nieskończoność. Nadszedł moment wyboru i dla Szczepanika był on oczywisty - spakował manatki i wyruszył do Krakowa, aby zarobione tam pieniądze przeznaczyć na doświadczenia techniczne. Imał się różnych zajęć: sprzedawał sprzęt fotograficzny, dorabiał też jako nauczyciel. Traf chciał, że jednym z jego pracodawców był Ludwik Kleinberg, który poznał się na talencie konstruktorskim Szczepanika i później nieraz sponsorował projekty wynalazcy.

Notka biograficzna podaje, że "podczas pobytu w Krakowie [...] Szczepanik poświęcił tkactwu całą swą inwencję twórczą, [...] doprowadzając do zautomatyzowania procesu tkackiego [...] metodą fotograficzno-elektryczną". Brzmi strasznie, ale do rzeczy - największym wyzwaniem w pracy XIX-wiecznych tkaczy było tworzenie tzw. "patronów" - schematów obrazków, które miały zostać przeniesione na gotowy gobelin. Specjalny pracownik - patroniarz - wykonywał tenże schemat, w ten sposób praca nad dywanem/gobelinem wydłużała się nawet do miesiąca.

Urządzenie wynalezione przez Szczepanika przyspieszyło proces tworzenia patronów i to do tego stopnia, że czas produkcji gobelinu skurczył się z czterech tygodni do godziny! Niebywałe, tym bardziej, że Polak nie ukończył nigdy studiów politechnicznych i we własnym zakresie uczył się zasad mechaniki, elektrotechniki, optyki czy fotochemii. Swoją metodą fotograficzno-elektryczną zdołał zainteresować Kleinberga i w 1896 roku duet zgłosił wynalazek do opatentowania w Niemczech i Wielkiej Brytanii. Duet, gdyż zwyczaj wymagał, aby do nazwiska wynalazcy dodawać nazwisko sponsora.

Kolejnym krokiem Szczepanika i Kleinberga stało się przekonanie polskich i austriackich przemysłowców do zainwestowania w fabrykę patronów. Z kilku ust usłyszeli "tak", zakasali rękawy i w 1898 roku w Wiedniu otworzyli patroniarnię. Piętrowy gmach, a w nim hala fabryczna, pracownia Szczepanika, pracownia rysunkowa i biura - rozmach, jak się patrzy. W 1902 roku były czynne już trzy zakłady - do wiedeńskiej fabryki doszły patroniarnie we francuskim Roubaix i niemieckim Wuppertalu. Co więcej, wytwórnie produkowały nie tylko patrony, ale i tkaniny dekoracyjne.

Pełen sukces? Niekoniecznie, gdyż plan budowy fabryki gobelinów w Paryżu spalił na panewce. Za biznesową klęską naszego wynalazcy stali francuscy tkacze, którzy obawiali się o pracę w kontekście nowego, zautomatyzowanego zakładu gobeliniarskiego. Obawy okazały się na tyle poważne, że gdy Szczepanik pojawił się w jednej z paryskich fabryk, został przepędzony przez robotników i ratował się ucieczką tylnym wyjściem. Na osłodę mógł się szczycić bliskimi relacjami z austro-węgierskim dworem - 50-lecie panowania Franciszka Józefa uświetnił największym ze swoich gobelinów, wyprodukowanym w Wiedniu i podarowanym władcy.

Osób zaintrygowanych wynalazkami Szczepanika nie brakowało, a o skali sławy "polskiego Edisona" niech świadczy fakt, że wśród jego sympatyków znalazł się Mark Twain. Autor "Przygód Tomka Sawyera" miał też żyłkę handlowca i podczas pobytu w Wiedniu w 1898 roku zainteresował się systemem tkackim Polaka. Chciał nawet kupić patent na ten wynalazek, aby wykorzystać go w USA, w tym celu spotkał się ze Szczepanikiem i Kleinbergiem. "Przygotowałem 11 stron pytań; kiedy wynalazca i jego kapitalista przybyli [...], byłem gotów do pertraktacji. [...] Moja doskonała wiedza zaskoczyła kapitalistę, gdyż spodziewał się spotkać jedynie humorystę, a nie handlową encyklopedię".

Panowie rozmawiali kilka godzin, ostatecznie nie doszli do porozumienia, ale znajomość przetrwała. Na polecenie Szczepanika utkano kilka gobelinów z wizerunkiem Twaina, amerykański pisarz zrewanżował się dwoma opowiadaniami, nawiązującymi do życia wynalazcy. Pierwsze to przygody nauczyciela, a zarazem wielbiciela techniki, dzielącego się z uczniami wiedzą i cukierkami, które zawsze ma pod ręką. Drugi z utworów dotyczy zaś konfliktu pewnego wynalazcy z oficerem Claytonem. Wojskowego w końcu oskarżono o zabójstwo przeciwnika i osadzono w celi śmierci, a życie uratował mu... więzienny telewizor - jego współlokator na ekranie zobaczył żywego wynalazcę, przebywającego w Pekinie.

Barwy filmu, barwy (nie)szczęścia

W rzeczywistości nigdy nikogo nie posądzono o mord na Szczepaniku, ale Polakowi udało się wynaleźć pierwowzór telewizora. Ochrzcił go mianem telektroskopu  -  pod tym pojęciem krył się aparat przenoszący, przy wykorzystaniu prądu, obraz i dźwięk na odległość. Nic dziwnego, że amerykański historyk Albert Abramson uznał go za jednego z najważniejszych wynalazców na drodze do powstania telewizji. Z kolei dziennikarz bytomskiego tygodnika "Światło" pisał: "dzięki połączonemu użyciu telektroskopu i telefonu będziemy mogli, nie wychodząc z domu, słuchać opery w teatrze i przyglądać się akcji toczącej się na scenie".  

Zanim to życzenie się spełniło, minęło kilkadziesiąt lat, tymczasem Szczepanik eksperymentów z obrazem nie ograniczył do telektroskopu. Już w 1899 roku zgłosił się do brytyjskich urzędników, aby powiadomić ich o odkryciu "małoobrazkowego filmu barwnego". Do prac związanych z kolorową kinematografią powrócił w latach I wojny światowej, zdając sobie sprawę, że badania nie będą możliwe bez wsparcia sponsorów. Mimo wojennych warunków, kilka firm, m.in. zakłady optyczne Buscha, zapewniło Szczepanikowi fundusze i pracownia w Dreźnie (tam się przeniósł) zatętniła eksperymentalnym życiem.

Dzięki temu w 1918 roku wynalazca dysponował trzema modelami kamer, umożliwiającymi kręcenie kolorowych filmów (ich produkcją zajęły się zakłady Buscha). Jego pomysł opierał się na użyciu we wspomnianych urządzeniach barwnych filtrów: czerwonego, zielonego i niebieskiego oraz czarno-białej taśmy filmowej. Mogłoby się wydawać, że kamera zrewolucjonizuje kinematografię, a Szczepanika czeka pławienie się w luksusie. Konkurencja jednak nie spała, ponadto okazało się, że emisja filmów zrealizowanych metodą "szczepanikową" wymaga od właścicieli kin wymiany sprzętu projekcyjnego.

Wiązały się z tym spore koszty, więc przemysł kinowy unikał materiałów wyprodukowanych systemem Polaka. Nastąpił efekt domina - wynalazcę zaczęli opuszczać sponsorzy, a on sam zaczął popadać w długi. Choć krytycy podziwiali nakręcony kamerą Szczepanika film "Jungfraujoch" (reportaż ukazujący piękno Alp Szwajcarskich), a dziennikarz "National Zeitung in Basel" głosił, że "można [...] problem praktycznej kinematografii kolorowej uważać za rozwiązany", historia czasowo odesłała wynalazek "Leonarda da Vinci z Galicji" do lamusa. Załamany psychicznie, do tego zmagający się z rakiem, Jan Szczepanik zmarł 18 kwietnia 1926 roku w Tarnowie.

Na szczęście synowie Polaka, Zbigniew i Bogdan, nie pozwolili, aby jego wynalazki pokryły się kurzem. Młodym Szczepanikom udało się sprowadzić z Berlina - Jan również tam miał pracownię - do Lwowa liczne zapiski ojca, a także część przyrządów technicznych. Kolejny krok to stworzenie kameralnego laboratorium, w którym można by kontynuować eksperymenty z filmem barwnym - i ten etap zakończył się powodzeniem. Wreszcie, bracia wzięli się za realizację barwnych miniatur filmowych, jako operatora zaangażowali swojego kolegę ze studiów na Politechnice Lwowskiej, Franciszka Ożgę.

Tworzone przez niego filmiki ukazywały lwowską codzienność: ruch uliczny, spacery ludzi w parkach, miejscowe zabytki itd. Znalazło się i parę miniatur "zmotoryzowanych", ze scenami kręconymi z jadącego auta lub prezentującymi wyścigi samochodowe. Juniorzy poszli za ciosem i gotowe materiały wyświetlili profesorom Politechniki, w tym łączącemu karierę akademicką z polityką (pięciokrotny premier) Kazimierzowi Bartlowi. To był strzał w dziesiątkę - za jego wstawiennictwem bracia otrzymali subwencję z banku na dalsze badania, a następnie przeprowadzili się do Warszawy.

Nowe miejsce postawiło przed Zbigniewem i Bogdanem nowe trudności, zwłaszcza finansowe, ale przy pomocy sponsorów udało się je przezwyciężyć i powstało "Laboratorium Doświadczalne Szczepanik-Film". Innymi słowy, wytwórnia produkująca kolorowe, krótkometrażowe filmy - jej dorobek to 13 krótkometrażówek, emitowanych m.in. przez stołeczne kino "Atlantic". Ich fabuła wskutek skromnego budżetu nie mogła rzucać na kolana, ale za entuzjazm widowni niech starczą słowa Wojciecha Kossaka: "wiedząc jako fachowiec, ile tonów trzeba użyć, żeby wydobyć prawdę tego, co naszym oczom ukazuje natura, jestem zdumiony [...] barwą w tak niesłychanej skali".

Wynalazek, który uratował króla

Niestety, finanse w końcu się wyczerpały, a w kinach zaczęły dominować kolorowe filmy kręcone konkurencyjnym systemem "Technicolor" - w 1935 roku bracia musieli zwinąć interes. W tym miejscu zakończmy wątek filmowy i cofnijmy się o kilkadziesiąt lat, bo nie sposób nie wspomnieć o jeszcze jednym wynalazku - kamizelce kuloodpornej. Ówcześni politycy aż przebierali nogami, aby dysponować czymś takim - przełom XIX i XX wieku to epoka zamachów, których ofiarą padł m.in. prezydent USA, William McKinley.

Tematem tkaniny, która mogłaby chronić przed kulami i bombami, zainteresował Jana Szczepanika w 1898 roku inny polski wynalazca, a zarazem zakonnik, Kazimierz Żegleń. Przygotował on projekt takiego materiału, który wymagał jednak dopracowania. Szczepanik podjął wyzwanie i przez pewien czas Polacy zgodnie współpracowali, dopiero po jakimś czasie pokłócili się o autorstwo wynalazku...

Wróćmy jednak do naszego bohatera, który podjął wyścig z czasem - kamizelka musiała być na tyle nowoczesna, aby odpierać coraz lepsze technologicznie pociski i materiały wybuchowe. W związku z tym, lotem błyskawicy udoskonalił projekt Żeglenia, a jego wykonanie powierzył szkole tkackiej w Akwizgranie.

O jakości materiału, jako pierwsi przekonali się austriaccy wojskowi, politycy i dziennikarze, których w 1901 roku Szczepanik zaprosił do swojej wiedeńskiej pracowni. Na własne oczy widzieli, jak kamizelka wytrzymuje strzały z bliska oraz ciosy sztyletami i szablami. Wkrótce pancerz powędrował pod Wawel, gdzie testowano go podczas I Polskiej Wystawy Fotograficznej. Inżynier Ludwik Sippel relacjonował: "kuloodporny materiał kształtu zwyczajnej męskiej kamizelki zapinanej z boku, w kolorze białym, o wadze 90 dkg. [...] Próby potwierdziły odporność na strzały z rewolweru 9 mm z odległości dwóch metrów oraz uderzenia bronią sieczną i kolną, przy użyciu możliwie największej siły ludzkiej".

Sekret kamizelki polegał na jej wielowarstwowości, dzięki czemu, nim pocisk dobrnął do ostatnich warstw, wytracał energię i nie mógł przebić tkaniny. Wynalazek musiał zrobić furorę - szybko zaczęto szyć nie tylko kamizelki, ale i kuloodporne kaftany, z tkaniny duetu Żegleń-Szczepanik tworzono także osłony na pojazdy (z podkładem cienkiej blachy stalowej). Taką kuloochronną barierę zamontowano m.in. na karecie hiszpańskiego króla, Alfonsa XIII i gdy doszło do zamachu na jadącego monarchę, osłona zabezpieczyła go przed odłamkami bomby. W nagrodę Alfons uhonorował Jana Szczepanika jednym z najważniejszych hiszpańskich odznaczeń - Orderem Izabeli Katolickiej.

Kamizelką kuloodporną zachwycił się zaś inny monarcha, car Mikołaj II. Rosyjski władca zaprosił nawet Szczepanika do Skierniewic, gdzie wynalazca zaprezentował właściwości pancerza przed dworem i oficerami. Uznanie dla Polaka poskutkowało chęcią nadania mu Orderu św. Anny, ale Szczepanik odmówił przyjęcia wyróżnienia z rąk zaborczego monarchy. Zamiast orderu, został więc obdarowany złotym zegarkiem z kopertą pełną brylantów, a jego przyszła żona, Wanda Dzikowska, otrzymała od cara złotą broszkę z brylantami i szafirami.

Przytoczenie pełnej listy wynalazków Szczepanika zajęłoby jeszcze wiele akapitów, dlatego ograniczmy się do najsłynniejszych. Polak wynalazł na przykład samoregulator ciągu kominowego, którego kilka egzemplarzy miał zakupić... władca Egiptu, kedyw Abbas II Hilmi. Kolejne odkrycia to: aparat do pomiaru kolorów (kolorymetr) oraz telegraf bez drutu. Wynalazca interesował się też lotnictwem - przetrwały jego notatki o sterowcach, pracował również nad scenariuszem filmowym, dotyczącym tej tematyki. Za głównego bohatera obrał brata Cypriana - średniowiecznego mnicha, który według legendy latał nad Podhalem na własnoręcznie zbudowanych skrzydłach.

O dorobek "polskiego Edisona" dbała jego rodzina - wspomnieliśmy o działaniach synów, a wdowa po Janie przekazała część jego sprzętu technicznego lwowskiej Politechnice. Dodajmy, że gdy Zbigniew i Bogdan przenieśli się z Lwowa do stolicy, zabrali ze sobą archiwum ojca (dokumenty, zapiski, ale i urządzenia, przyrządy itd.). Przetrwało ono w mieszkaniu braci aż do Powstania Warszawskiego, gdy lokum zajęli żołnierze Wehrmachtu. Jeden z hitlerowców rozkazał Zbigniewowi podpalić dom - inaczej kula w łeb. Stojąc przed tak tragiczną alternatywą, Szczepanik junior rozniecił pożar i w ten sposób pamiątki po jego ojcu przepadły bezpowrotnie.

***

Wykorzystane w tekście cytaty pochodzą z publikacji: “Wielcy zapomniani. Polacy, którzy zmienili świat" Marka Boruckiego, "Polski Edison. Jan Szczepanik" Władysława Jewsiewickiego, "Historia sporu o pewien wynalazek: Jan Szczepanik, Kazimierz Żegleń i kamizelka kuloodporna" Sławomira Łotysza i "Jan Szczepanik - polski Edison" Anny Pragłowskiej.