Reklama

Katarzyna Pruszkowska: Skąd pochodziły dzieci, której w trakcie wojennej zawieruchy trafiły do Nowej Zelandii?

Martyna Wojtkowska: - W większości z Kresów Wschodnich, na których ich rodziny zamieszkały po I wojnie światowej. Wielu ojców moich bohaterów należało do osadników wojskowych, weteranów wojny lub osób zasłużonych dla państwa, którym II RP przyznawała ziemię na Kresach. Jednak z czasem zaczęło przybywać także osadników, którzy przeprowadzali się z innych rejonów kraju w nadziei na lepsze, spokojniejsze życie. Moi bohaterowie wspominają swoje dzieciństwo spędzone na Kresach jako bardzo sielskie - opowiadali mi o bieganiu boso po łąkach, przyglądaniu się rybkom w stawie, wizytach u dziadka, który przytulał i karmił miodem. To  sentymentalne obrazy, ale mam wrażenie, że często właśnie tak zapamiętujemy dzieciństwo. Zdarzały się oczywiście wzmianki o nieprzyjemnych sytuacjach, na przykład pogryzieniu przez psa sąsiada, ale nie było w nich historii o zbliżającej się wojnie.

Reklama

Ale wojna nadeszła, a z nią - pierwsze wywózki.

- Tak, choć warto dodać, że plan wywożenia polskich obywateli w głąb Związku Sowieckiego powstał jeszcze przed II wojną światową, co poświadczają zachowane dokumenty. Pisze o tym prof. Albin Głowacki, autor książki "W tajdze i w stepie. O deportacjach obywateli polskich w głąb Związku Sowieckiego w latach 1940-1941". Ostatecznie doszło do czterech wielkich akcji deportacyjnych, w których wywieziono ok. 300 tys. Polaków. Pierwsza wywózka miała miejsce w lutym 1940 roku.

- Wspomnienia z tego czasu są do siebie bardzo podobne - "w nocy przyszli do nas Sowieci z karabinami, dali 10 minut, żeby się spakować"; różnią się detalami, które czasem miały duże znaczenie dla wywożonych. Na przykład jedni słyszeli, że zostaną przeniesieni niedaleko, bo przy ich obecnych domach będzie przebiegała nowa granica z Niemcami. Inni - że wywożą ich "do raju". Bez konkretów, więc nie wiadomo, co zabrać. Ale byli i tacy "szczęściarze", którym Sowieci mówili prawdę: "jedziecie w głąb, bierzcie, co możecie, najlepiej dużo ciepłych rzeczy". Takie zdanie, często mówione na boku, szeptem, mogło uratować życie, bo pomogło lepiej przygotować się do wycieńczającej podróży. W wielu przypadkach ojców nie było już w domach, bo poszli walczyć albo zostali aresztowani przez NKWD, czasem zdarzało się, że nie było i matki. Wtedy tobołki pakowały dzieciom sąsiadki, a nawet - sami Sowieci, jeśli akurat trafiło się na tych "lepszych". Potem znowu wspomnienia stają się niemal identyczne: "wsadzili nas w te pociągi i jechaliśmy, wiele dni jechaliśmy. A potem wysadzili pośrodku niczego i kazali pracować", w myśl zasady "Jak nie rabotajesz, to nie kuszajesz" (ros. "nie pracujesz, nie jesz" - przyp. red.).

A czy we wspomnieniach z wywózek pani bohaterów było coś, co wyróżniało je na tle innych opowieści?

- Oczywiście. Na przykład w jednej z rodzin, u państwa Bednarskich, był syn, Edek,  którego akurat nie było w domu podczas zatrzymania.  Kiedy się dowiedział, co się stało, pobiegł na stację, bo chciał jechać ze wszystkimi. Jednak matka mu zakazała; powiedziała: "ty się ratuj, idź stąd, uciekaj". Mogę się tylko domyślać, że obojgu krwawiły serca, ale ostatecznie chłopak posłuchał, został w Polsce. Inna opowieść dotyczy rodziny, która miała wyjechać do Związku Radzieckiego ze stacji w Wołkowysku. Podczas przygotowań do deportacji zmarł ich synek, 10-miesięczny Jasio. Sowieci nie zgodzili się jednak, żeby rodzice mogli opuścić stację i pochować dziecko. W końcu jego ciocia schowała ciałko w walizce i wyniosła je w pola, żeby Jan mógł spocząć w polskiej, a nie radzieckiej ziemi.

A jednak dla wielu dzieci Sybir był okazał się tylko przystankiem. Kiedy zrodził się pomysł, by przekazać je dalej?

- Już w 1941 roku, w związku z układem Sikorski - Majski, który przywrócił stosunki dyplomatyczne między Polską a ZSRR. Wtedy ogłoszono "amnestię" Polaków, choć to słowo oburza moich bohaterów, którzy mówią, że nie zrobili nic złego, a amnestia to przecież z definicji anulowanie jakiegoś wyroku. Wolą posługiwać się słowem "ewakuacja", więc i ja go używam. Jednak nie było tak, że nagle bramy kołchozów zostały otarte i Polacy mogli wrócić do ojczyzny. Choć gazety pisały o postanowieniach układu, bywało, że nie docierały do wszystkich syberyjskich posiołków (osiedli - przyp. red.). A nawet jeśli, to od dobrej woli zarządcy kołchozu zależało, czy podzieli się tą informacją z Polakami. Kolejną trudnością, często nie do przeskoczenia, były pieniądze - po wielu miesiącach spędzonych na Syberii zesłańcy nie mieli ich za wiele, a podróż była kosztowna. Te trudności spowodowały, że wiele osób nie wróciło do Polski, choć były i inne powody.

- Po ogłoszeniu ewakuacji część rodziców zrozumiała, że nie będą w stanie utrzymać przy życiu swoich dzieci, a jedyną szansą, by je ocalić, jest oddanie ich do sierocińców. Stefa Zawada wspominała, że kiedyś nauczycielka w polskiej szkole poprosiła, by dzieci, które straciły rodziców, podniosły ręce. Ona również podniosła, choć wiedziała, że jej mama żyje. To od mamy usłyszała, że musi kłamać, żeby ocaleć, dlatego jeszcze utrzymywała, że również jest sierotą. Moją książkę pisałam będąc w ciąży i ta okrutna konieczność zostawienia dziecka u obcych, skazanie go na nieznane, byle tylko miało szansę żyć, była dla mnie wstrząsająca.

- Mniej więcej w tym czasie zaczęły też formować się zalążki Armii Andersa, najpierw w ZSRR, a potem na Bliskim Wschodzie. Wokół Armii zgromadziła się ogromna liczba cywilów, wielu mężczyzn wstępowało w jej szeregi, co dla rodzin oznaczało nie tylko brak ojca, ale i pogorszenie warunków bytowych. Bo w kołchozie najważniejszym codziennym tematem było jedzenie - przydziały z pracy, sposoby na to, by zdobyć je inaczej, np. za rzeczy, które przywieziono jeszcze z Polski. Jeśli dwie dorosłe osoby pracowały, mogły zapewnić skromne wyżywienie sobie i dzieciom. Ale jeśli jedna osoba zachorowała czy umarła, często oznaczało to głodowanie innych członków rodziny. A ostatecznie głód oznaczał przecież śmierć. Dlatego zaczęto zastanawiać się, co zrobić z polskimi dziećmi, których liczba sięgała 20 tys.

Wtedy powstał plan, by ewakuować je do Iranu?

- Tak, bo w 1942 roku ewakuowała się tam Armia Andersa, zainicjowana przez premiera Winstona Churchilla (w Iranie znalazło się w przybliżeniu 78 tys. żołnierzy i 37 tys. cywilów - przyp. red.). W tamtym czasie Isfahan nazywano nawet "miastem polskich dzieci", bo szybko wybudowano miejsca, w których dzieci mogły zamieszkać i powstała wspominana przez Stefę polska szkoła. Jedne dzieci przybyły drogą lądową, inne morską, więc miały za sobą długą i męczącą podróż. Jednak od swoich rozmówców wiem, że sama zmiana otoczenia bardzo im się spodobała - z mroźnego ZSRR przenieśli się do słonecznego, ciepłego kraju, w którym powietrze pachniało morzem i słodkimi owocami - granatami, figami, daktylami, winogronami. Skończyły się głód i jedzenie z trudem zdobytego "byle czego", marznięcie, rozciągająca się jak okiem sięgnąć szarzyzna. Tym, co po przyjeździe okazało się najtrudniejsze, była konieczność rozdzielenia się z rodzeństwem, bo dzieci porozdzielano do zakładów, czyli sierocińców.

Pani bohaterka, Stefa, dość dokładnie zapamiętała obowiązujący przed laty podział: "Rozdzielili nas, bo jakoś trzeba było zorganizować te wszystkie polskie sieroty. Do jedynki trafili chłopcy, którzy dopiero mieli zacząć szkołę. W dwójce dziewczynki uczono po francusku, bo zakład prowadziły szarytki. W trójce u lazarystów chłopcy nosili szare mundurki, a w czwórce mieszkał personel i kilkudziesięciu chłopców. Ja dostałam się do piątki, dla dziewczynek do jedenastego roku życia (...).  Szóstka to był duży zakład, a w nim same dziewczęta, te średnie. Potem siódemka, ósemka... Dziewiątka też była dość duża, dla młodzieży w wieku gimnazjalnym, a do dziesiątki wzięli Stasia".

- To prawda. Mimo że na co dzień ma kłopoty z pamięcią krótkotrwałą, jej wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości były dla mnie zaskakująco żywe i bogate w szczegóły. Myślę, że Stefie i innym dzieciom, które z Syberii trafiły do Iranu, nie ma się co dziwić - najpierw straciły rodziców albo zostały przez nich oddane do ochronek, potem przyjechały do nieznanego kraju, a na końcu - rozdzielono je z rodzeństwem. Dzieci mogły się odwiedzać raz w tygodniu, czasem widywały się z daleka. Ale poza tym każde z nich po raz kolejny zaczęło "nowe tymczasowe życie". Z opowieści wiem, że rozpaczały nie tylko maluchy; trudno było też tym starszym, które po odejściu rodziców musiały szybko dorosnąć i przejąć opiekę nad młodszym rodzeństwem. Czuli się za nich odpowiedzialni - zresztą jeszcze wiele, wiele lat po wojnie. Dziś rozumiemy, jak dewastujący wpływ takie wydarzenia mogły mieć na psychikę dzieci. Jednak wtedy psychologia była w powijakach, wokół szalała wojna, więc troska o emocje nie była, że tak to ujmę - na szczycie listy priorytetów.

- Jednak dzieci potrafiły sobie poradzić - Stanisław Manterys opowiadał, że w zakładzie poznał kolegę, z którym zaprzyjaźnił się tak bardzo, że "stał się mu jak brat". Przez dłuższy czas chłopcy trzymali się razem, jednak i ta relacja się skończyła - Staszek wyjechał do Nowej Zelandii, a Tadek dostał przydział do innego miejsca. Dorosły Stanisław dalej pamiętał Tadzia i go żałował: "mi było prościej, bo miałem rodzeństwo, ale on był jedynakiem, więc po moim wyjeździe znowu został całkiem sam". Dla mnie to rwanie więzi i wyrywanie dzieci ze społeczności, w której zdążyły już okrzepnąć, już na zawsze będzie takim samym symbolem wojny, jak obozy czy łapanki. To też cierpienie, choć takie, o którym "wielka historia" przez całe lata nie zajmowała się niemal wcale.

No właśnie - w czasie, kiedy dzieci zadamawiały się w Iranie, już powstawały plany przeniesienia ich gdzie indziej. Pojawiały się takie miejsca jak Palestyna, Liban, Meksyk, Indie, a nawet Południowa Afryka. Skąd wziął się pomysł, by część dzieci wysłać do Nowej Zelandii?

- Zaprosił je do kraju Peter Fraser, ówczesny premier Nowej Zelandii, którego przekonywały do tego pomysłu dwie kobiety - jego żona, Janet, i Maria Wodzicka, żona Kazimierza Wodzickiego konsula generalnego Rządu Rzeczypospolitej Polskiej na uchodźstwie w  Nowej Zelandii (w latach 1941-1945 - przyp. red.). Według opowieści obie panie odwiedziły w porcie w Wellington statek z polskimi dziećmi, które płynęły do Meksyku, i wpadły na pomysł, by sprowadzić dzieci także do Nowej Zelandii. To były tak niepewne czasy, że podobny zamiar mógł szybko osłabnąć, ale z dokumentów zachowanych w nowozelandzkich archiwach wynika, że panie przez wiele miesięcy nie ustawały w działaniu na rzecz tej sprawy. Premier ogłosił, że Nowa Zelandia jest w stanie przyjąć i zatroszczyć się o ok. 700 dzieci, które miały zostać zakwaterowane w już istniejącym obozie w pobliżu miejscowości Pahiatua. Władze zadeklarowały, że zapewnią dzieciom zamieszkanie, wyżywienie, odzież, opiekę medyczną - a więc miały one przyjechać "na gotowe".

- Od wystosowania zaproszenia do przybycia dzieci minął jednak rok. Oficjalnie dlatego, że Polakom trudno było znaleźć opiekunów, którzy chcieliby wyjechać do Nowej Zelandii razem z dziećmi. Inna wersja, która znajduje potwierdzenie w dokumentach, głosi, że w obozie w Pahiatua nadal byli przytrzymywani jeńcy wojenni, dla których zresztą został on zbudowany, i trzeba było znaleźć dla nich inne miejsce. Kiedy to się udało, polskie władze otrzymały zielone światło i 31 października 1944 roku do portu w Wellingtonie przypłynęło dokładnie 733 dzieci, którym towarzyszyło 105 opiekunów. 

Czym kierowano się, wybierając dzieci, które miały trafić do Nowej Zelandii? Pytam, bo jedna z pani rozmówczyń, Aleksandra Wawryka, powiedziała: "sierot o zdanie nikt nie pytał. Przydzielano nas tam, gdzie nikt inny nie chciał".

- No cóż, tak właśnie było. Rodzice dzieci, które początkowo trafiły do Iranu, zgłaszali je do obozów na terenie Libanu lub Palestyny, bo te kraje były stosunkowo blisko Polski. Meksyk też uważano za nienajgorszy kierunek, ponieważ sąsiadował z USA, a tam często mieszkali już jacyś krewni czy znajomi, którzy mogli się dziećmi zająć. W najtrudniejszym położeniu znalazły się sieroty, bo o nie nikt nie walczył. Nowa Zelandia była daleko od kraju, więc tam płynęli ci, o których nie było się komu upomnieć.

- Przybycie do Nowej Zelandii wiązało się z kolejną "zmianą krajobrazu", a zielone wzgórza, porośnięte trawą pastwiska, lasy liściaste przypominały dzieciom dom - tak przynajmniej wynika ze wspomnień. Jednak pojawiła się także niepewność, związana nie tylko z tym, że nie wiedziały, dokąd jadą. Obóz w Pahiatua początkowo mógł budzić strach, np. był otoczony drutem kolczastym, więc dzieciom wydawało się, że zostaną zamknięte w więzieniu. Trzeba jednak przyznać, że Nowozelandczycy bardzo starali się, by dzieciom spodobał się ich nowy "dom" - w archiwach zachowały się nawet wpisy o smarowaniu drewnianych podłóg oliwą, by były zabezpieczone i ładniej wyglądały.

Rzeczywiście - czytając wspomnienia można odnieść wrażenie, że od początku dzieci chciano dobrze ugościć i o nie zadbać, a nie tylko "przechować".

- To prawda. Do Pahiatua dzieci przewożono wygodnymi pociągami osobowymi; każde dziecko miało własne miejsce, a na siedzeniu paczkę ze smakołykami, w której znajdowały się kanapki, ciasto, jabłko i butelka mleka. A przecież poprzednie podróże dzieci spędzały z wagonach towarowych, więc u niektórych starania Nowozelandczyków wywoływały wręcz podejrzliwość. Celowo używam słowa "Nowozelandczycy", bo w tak ciepłe przyjęcie zaangażowanych było wielu "zwyczajnych" obywateli. Na stacjach w drodze do obozu gromadzili się ludzie, by powitać dzieci i podać im swoje adresy do korespondencji - z myślą, że skoro dzieci są tu całkiem same, społeczeństwo powinno się nimi zaopiekować. To nie było wyłącznie kurtuazyjne gesty, bo te zawiązało się naprawdę wiele relacji - obywatele Nowej Zelandii odwiedzali obóz, zapraszali do siebie na wakacje, a także regularnie przysyłali do niego przeróżne "prezenty", np.dywany, igły i tkaniny do szycia, skrzynki owoców, a nawet czeki, dzięki którym można było kupić dzieciom podarki na Boże Narodzenie. Nie wszystkim dzieciom te odwiedziny się podobały, np. pan Stanisław mówi, że czuł się "jak małpa w zoo". Mimo to trudno odmówić Nowozelandczykom chęci do pomocy polskim sierotom - i to od momentu przyjazdu, bo dzieci w porcie powitała orkiestra. Ze wspomnień i dokumentów wynika też, że funkcjonowanie obozu nie wywołało w społeczeństwie negatywnych emocji; jedyne skargi, na jakie natrafiłam, dotyczyły takich typowych dziecięcych wybryków, a to dzieciaki rozbiegały się po okolicznych pastwiskach i wchodziły rolnikom w szkodę, to znów rozkręciły sąsiadowi traktor na części.

Jak wyglądało życie codzienne w obozie?

- W tamtym czasie nazywano go "Małą Polską" i ta nazwa dobrze oddaje to, jak wyglądała codzienność. W obozie dzieci mówiły wyłącznie po polsku, odbierały polską edukację, obchodziły polskie święta. Z kraju przysyłano im podręczniki szkolne i książki, żeby czytały po polsku i poznawały polską kulturę. Bardzo ważna była także polska religijność i idee harcerskie. Można powiedzieć, że hasło "Bóg, honor, ojczyzna" było naczelną zasadą organizującą życie w obozie. Prócz tego powstawały warsztaty zawodowe, na przykład krawiecki, bo, w założeniu, obóz miał być jak najbardziej samowystarczalny.

- Wszystko zaczęło zmienić się pod koniec wojny - wtedy w obozie pojawiło się więcej nauczycieli języka angielskiego, pojawił się większy nacisk na naukę tego języka. Nowozelandczycy po raz kolejny, w mojej ocenie, stanęli na wysokości zadania, bo zaczęli zastanawiać się, co stanie się z dziećmi po wojnie. Skoro nie wszystkie mogą wrócić do komunistycznej Polski, może należy poszukać im domów zastępczych, rodziców adopcyjnych? Z korespondencji dyplomatycznej wynika, że pojawił się pomysł zamknięcia obozu i przeprowadzenia asymilacji metodą "szokową", jednak Peter Fraser się na to nie zgodził i zapowiedział, że obóz będzie funkcjonował także po wojnie, aż do czasu, kiedy przestanie być potrzebny.

Czyli aż powoli nie opustoszeje?

- Tak, bo dzieci dorastały, znajdowały zatrudnienie, choćby w przemyśle, i się wyprowadzały. W tym czasie powstały także dwie bursy - jedna dla chłopaków, druga dla dziewcząt, w której młodzi dorośli mogli zamieszkać i nadal być częścią tej polskiej wspólnoty. Fraser ogłosił, że rząd Nowej Zelandii sfinansuje koszty repatriacji, zarówno dzieci, jak i młodych dorosłych w wieku od 18 do 21 lat. Pozostałym, którzy zdecydowali się zostać, zagwarantowano dokładnie takie same prawa i przywileje jak pozostałym Nowozelandczykom. Wiosną 1949 roku dzieci w obozie było już na tyle mało, że zdecydowano o przeniesieniu ich do wspomnianych burs, a sam obóz zamknięto.

Co decydowało o tym, że jedni zdecydowali się wracać, a drudzy - zostać?

- Wracali nieliczni i przede wszystkim ci, którzy mieli rodziców. Na przykład Anka Bednarska trafiła do Pahiatua z mamą, która pełniła funkcję opiekunki. Matka nie wyobrażała sobie życia na obczyźnie, marzyła o powrocie do Polski; zabrała więc dzieci i popłynęła do kraju jednym z pierwszych transportów. Prawda jest przecież taka, że te najmłodsze dzieci Polski nie pamiętały, w Nowej Zelandii było im dobrze i przyjmowały rzeczywistość taką, jaka była, tj. "jesteśmy z Polski, mieszkamy tutaj". Znacznie trudniej było dorosłym, którzy tęsknili do swoich i bali się, że w nowym kraju już zawsze będą czuli się obco.

- Nie bez znaczenia były też naciski polityczne, bo władze komunistyczne bardzo "zachęcały" rodziny, by szukały swoich dzieci i ściągały je do Polski. A jeśli rodzice nie żyli, próbowano zaangażować dziadków, ciotki, starsze rodzeństwo. Nie wszyscy jednak uważali, że to dobry pomysł i w przypadku kontaktu dawali dzieciom do zrozumienia, że Polska wcale nie jest krajem mlekiem i miodem płynącym. W Archive New Zealand natknęłam się na historię pewnego chłopca, któremu matka pisała w liście: "dziecko drogie, wzywam cię: przyjedź!". To bardzo charakterystyczny zwrot, formalny, powszechnie używany w ówczesnej korespondencji "Wzywam do powrotu do Ojczyzny". A potem brat tego chłopaka, który przebywał w Anglii, pisał drugi list: "Matka jest pod wpływem władz lokalnych, nie mogła napisać tego, co myśli. Proszę, jeśli to tylko możliwe, niech brat nie wraca".

- Byli i tacy, którzy wracali, próbowali sobie ułożyć życie w Polsce, ale po jakimś czasie z powrotem wyjeżdżali do Nowej Zelandii. Przykładem może być Stanisław Manterys, który wracał kilka razy. Opowiadał mi, że kiedy przyjechał do kraju w latach 70., pomyślał: to jest zardzewiały kraj, w którym nic nie działa, jak powinno. Jego najdłuższy pobyt trwał  siedem lat, bo bardzo chciał odbudowywać kraj, pracować tutaj. Jednak się nie odnalazł, jak mówi, "wykończyła go biurokracja".

Były też osoby, które odwiedzały Polskę, ale nie miały zamiaru w niej zostać?

- Tak, na przykład Irena Pąk, która po raz pierwszy przyjechała do Polski po 50 latach. Zobaczyła miejsce, w którym dawniej stał jej rodzinny dom, odwiedziła krewnych. Jednak mimo zachęt ze strony męża, nigdy więcej nie zdecydowała się na taką podróż. Do Polski przyjechał także, w ramach podróży służbowej, Jan Roy-Wojciechowski. Przez lata zdarzały się więc takie wizyty w komunistycznej Polsce, jednak najczęściej wiązały się z wielkim rozczarowaniem. Kraj nie przypominał tego, który zachował się we wspomnieniach, więzy rodzinne uległy rozluźnieniu. Czasem zdarza się, że potomkowie dzieci z Pahiatua odwiedzają Polskę, wtedy dostaję wiadomości z pytaniami, czy moja książka została przetłumaczona na język angielski, bo kuzyn czy kuzynka już po polsku nie mówią.

- To nie oznacza jednak, że Polska nie jest ważna. Przeciwnie - od lat istnieje w Nowej Zelandii Dom Polski, w którym w soboty prowadzone były zajęcia z języka i kultury polskiej. Na ścianach moich bohaterów wiszą polskie kalendarze, na półkach stoją pamiątki z Polski. Ponieważ wielu z nich przez lata utrzymywało kontakt listowny z rodzinami, ich albumy pełne są rodzinnych fotografii z uroczystości, na których nie byli: ślubów, chrztów, pogrzebów. Pierwsze strony zazwyczaj zawierają zdjęcia czarno-białe, późniejsze - już kolorowe. Na ogół w pewnym momencie ta rodzinna dokumentacja się urywa, bo krewni, którzy o nią dbali, umarli, a młodsze pokolenie nie podtrzymuje już kontaktu tak aktywnie.

Za kogo uważają się dorosłe już dzieci z Pahiatua oraz ich potomkowie? Czują się bardziej Polakami czy Nowozelandczykami?

- Myślę, że towarzyszy im pewien rodzaj dwoistości, bo często sami nie chcą, czy nie umieją definiować swojej tożsamości. Na przykład John Roy Wojciechowski powiedział mi, że jego syn uważa się za Polaka, ma nawet polski paszport, ale mentalnie jest "kiwisem". Na pewno to pierwsze pokolenie można uznać za pewną ostoję polskości, choć i w kolejnych pokoleniach są osoby, dla których Polska jest ważna, które znają język polski, marzą o tym, by tę ojczyznę przodków zobaczyć.