Wydawało się, że gdy w 2008 roku Polska wchodziła do strefy Schengen, granice zniknęły na dobre, a nadrzędnym prawem, m.in. na polsko-niemieckiej granicy, stał się przepis o swobodnym przepływie ludzi i towarów. Ale ta sztandarowa w Unii Europejskiej zasada straciła swoją moc w czasach pandemii. Wróciliśmy to idei wewnętrznych granic, co wielu osobom, szczególnie na pograniczu, wywróciło życie do góry nogami.
Od blisko 15 lat ludzie mieszkający i pracujący na pograniczu inaczej spoglądają na swoje regiony. Dla nich ta granica przestała istnieć. Wielu szczecinian zdecydowało się przeprowadzić z wielkiej płyty i starych miejskich kamienic, do pustych i o wiele tańszych domków w sąsiedniej Meklemburgii, czy Brandenburgii. Tam mają ciszę, często malownicze widoki i całkiem niezłą infrastrukturę. Te niemieckie regiony od wielu lat pustoszeją, młodzi Niemcy uciekają na zachód, bo na wschodzie perspektywa zrobienia kariery jest niewielka. Choć politycy nie chcą o tym głośno mówić, to jednak przyznają, że w przygranicznych wioskach zostali przed wszystkim seniorzy i ci, którzy w życiu nie potrafili się ogarnąć. A Polacy? Zaczęli zasiedlać te tereny, codziennie pokonując drogę do Szczecina, która nie jest dłuższa niż z peryferyjnych dzielnic, czy sąsiednich gmin stolicy Pomorza Zachodniego.
Ale w marcu ubiegłego roku wydarzyło się coś, czego nikt się nie spodziewał. Z Warszawy nadeszła wiadomość o uszczelnieniu granicy ze względu na niebezpieczeństwo, jakim jest koronawirus. Zamknięto większość transgranicznych dróg dojazdowych, ustawiono na nich zasieki, worki z piaskiem, powstały namioty, w których dyżurowali uzbrojeni po zęby żołnierze. Na palcach u rąk można było policzyć przejścia graniczne, które pozostały otwarte. A na nich powstawały kilkudziesięciokilometrowe korki tirów i tysiące osób, które chciały wrócić do Polski. Na punktach kontrolnych zawracano obcokrajowców, próbujących wjechać do Polski lub tranzytem przedostać się do swoich krajów.
To był szok dla wielu pracowników transgranicznych, bo nie mogli wrócić z pracy do domu. Ci, którzy mieszkali po niemieckiej stronie, a pracowali po polskiej, nie mieli szansy, by dojechać do pracy i do szkoły. Mieli jedynie wybór: albo pracę, albo dom.
- Do końca nie wierzyłam w to, że rząd podejmie takie kroki, mówiłam ludziom, że to się nie wydarzy. Przecież to jest nasz wspólny region. Przecież nie mogą nam go rozerwać - mówi Marta Szuster, mieszkanka przygranicznej miejscowości Mescherin, która była jedną z organizatorek protestów na granicy w okolicach Szczecina.
W ciągu jednej doby na mediach społecznościowych powstały liczne fora i grupy pracowników transgranicznych, którzy skrzyknęli się na protesty. Ludzie ustawiali się po dwóch stronach granicy, domagali się jej otwarcia. Pozdrawiali się, zasłaniani przez żołnierzy stojących na pasie granicznym. Przypominało to wszystko zdjęcia z 1961 roku, gdy w Berlinie enerdowscy żołnierze stawiali mur, a ludzie po jego obu stronach bezsilnie patrzyli na siebie.
Nie zapomnę sytuacji, która była wyjątkowo absurdalna. Ludzie nie tylko nie mogli przechodzić przez granice, ale nie pozwalano im na przekazywanie sobie ważnych rzeczy. Podczas pierwszego protestu na przejściu granicznym w Rosówku koło Szczecina, podjechał młody mężczyzna, który miał ze sobą reklamówkę. Podszedł do mnie i powiedział, że zaraz po drugiej stronie ma się pojawić jego matka, która czeka na ważne leki. Chciał je przekazać, bo kupił je w niemieckiej aptece. W Polsce, jak twierdził, tych leków nie ma. Niestety, funkcjonariusz Straży Granicznej nie zezwolił na przekazanie przesyłki. Podobnie stało się z innym Polakiem, który w warsztacie pod Szczecinem magazynował opony letnie. Też nie mógł ich odebrać od kolegi, który dostarczył opony na granicę. Zapytałem pograniczników: "Dlaczego? Przecież granica została zamknięta po to, by ograniczyć przemieszczanie się ludzi. Nie mamy granicy celnej". Ale usłyszałem, że taki mają rozkaz i koniec.
Podczas protestów ludzie chcieli zwrócić uwagę na to, że odcięto ich od wszystkiego. Maszerowali wzdłuż pasa granicznego, domagając się otwarcia granicy. Z niecierpliwością czekali na kolejne rozporządzenie, które może zmieni ich sytuację.
- Nikogo w tym czasie nie interesowało, czy my dojdziemy do pracy, czy dowieziemy dzieci do szkoły - mówi Marta Szuster. Nikogo nie obchodziło, że rodziny są rozerwane na święta. Ludzie zaczęli tracić pracę, bo nie mogli do niej dojechać.
W trudnej sytuacji znaleźli się również medycy. Wielu z nich pracuje w przygranicznych klinikach i szpitalach. Oni także zostali postawieni przed wyborem albo pracować, albo pozostać w domu. Specjalnie dla nich na przejściu granicznym w Lubieszynie zorganizowano protest "SERCE DLA MEDYKA". Dyrektorzy niemieckich placówek postanowili polskiemu personelowi wynająć na czas zamkniętej granicy prowizoryczne mieszkania i kwatery. Ale też ustawiano grafiki pracy tak, by mogli oni na dwa tygodnie wrócić do domu w Polsce. I były to faktycznie bite dwa tygodnie w domu, bo po przejeździe, trafiali na 14-dniową kwarantannę. Nie byli z niej zwolnieni, mimo regularnego testowania w niemieckich szpitalach. Na pograniczu medycy mieli duże wsparcie, ale już w internacie, czy w głębi kraju, było gorzej. Zmierzyli się z falą hejtu. Zarzucono im, że przyjeżdżając do Polski, przywożą ze sobą zarazę z niemieckich szpitali.
- To był trudny okres, hejt był ogromny - mówi Rafał Krysztopik, lekarz pracujący w Pasewalku, 25 km od granicy. - Trudno było o racjonalne argumenty, ale wiedzieliśmy mimo wszystko, że mamy wsparcie ze strony kolegów i znajomych oraz lekarzy ze Szczecina i tamtejszej Izby Lekarskiej. Lekarze, którzy jechali na kwarantannę, wracając do Niemiec zabierali nam potrzebne rzeczy. Solidarność była ogromna.
Rozgoryczenie, złość i bezradność panowała wszędzie na pograniczu. Protestowali pracownicy, uczniowie, lekarze, nauczyciele i przedsiębiorcy również z branży turystycznej. W nadmorskich miejscowościach trzeba było pozamykać hotele, bo niemieccy goście nie mogli przyjechać, mało tego, nikt nie wiedział, kiedy rezerwacje będzie można wznowić i czy latem przyjazdy z zagranicy okażą się możliwe.
Rozprężenie przyszło, gdy w połowie czerwca ubiegłego roku ukazało się kolejne rozporządzenie, z którego wynikało, że koszmar na polsko-niemieckiej granicy się kończy. Zniknęły wreszcie zasieki i ogrodzenia, zdjęto znaki - zakaz wjazdu wszelkich pojazdów. Pracownicy transgraniczni i mieszkańcy pogranicza w końcu poczuli ulgę.
- Sprawdzono nas, czy zdamy taki obywatelski egzamin z tego, czy czujemy przynależność do Europy - mówi dziś Katarzyna Werth, jedna z organizatorek ubiegłorocznych protestów, radna w miejscowości Löcknitz. - Czuliśmy się i czujemy się jak takie laboratorium, w którym sprawdzane są nasze reakcje na pewne działania na pograniczu.
A sprawdzane są one w dalszym ciągu. Na jesieni, wraz z drugą falą koronawirusa, problemy powróciły. Już nie na taką skalę, ale nadal były uciążliwe. Tym razem stworzyli je niemieccy politycy, także ci, którzy uczestniczyli w ubiegłorocznych protestach na granicy, domagając się jej otwarcia przez władze w Warszawie. Regiony zaczęły wymagać od pracowników transgranicznych wykonywania regularnych testów, które jesienią ubiegłego roku były zdecydowanie droższe niż obecnie. Ludzie musieli wydawać nawet po 150 euro tygodniowo, by dojechać do pracy lub do domu. Gąszcz przepisów, dotyczących testów i zwolnień z kwarantanny, stał się absurdalny.
Testami nie objęto osób, które przyjeżdżały do przygranicznej Meklemburgii z głębi Niemiec, ale były obowiązkowe dla Polaków codziennie pokonujących kilkanaście kilometrów do pracy. - Przecież jesteśmy sąsiadami, mieszkamy drzwi w drzwi, pracujemy razem na zakładach pracy - mówi Bartosz Marosz z inicjatywy obywatelskiej "WOLNE GRANICE". Nie rozumiemy tego, dlaczego jesteśmy traktowani inaczej niż obywatele Niemiec, którzy ze względów służbowych przejeżdżają tutaj po kilkaset kilometrów i nie muszą się testować.
- Patrząc na to, co od miesięcy dzieje się nie tylko na polsko - niemieckim pograniczu, trudno to wszystko zestawić z wartościami, o których mówi się często w Brukseli. Pandemia pokazała nam, jak jeszcze wiele trzeba pracować nad Unią Europejską - takie wnioski wyciąga dziś Marta Szuster, przeglądając z nami zdjęcia z ubiegłorocznych protestów.
I trudno się z tym nie zgodzić, bo dużą siłą Unii Europejskiej są właśnie te małe społeczności na pograniczach z dala od Berlina, Warszawy czy Brukseli, gdzie uprawia się zazwyczaj politykę dużego kalibru, zapominając o codziennych problemach sąsiadów.
Dziś Polska ze względu na wysoką liczbę zakażeń traktowana jest jako kraj wysokiego ryzyka. To oznacza, że każdy, kto wjeżdża do Niemiec, musi mieć ze sobą negatywny wynik testu na koronawirusa. Dotyczy to również pracowników transgranicznych, uczniów i studentów. W poszczególnych krajach związkowych zasady testowania wyglądają inaczej. W Meklemburgii testy trzeba wykonywać co 48 godzin, a w Brandenburgii i Saksonii - dwa razy w tygodniu. W większości przypadków Polacy nie muszą już za nie płacić, ale początkowo ponosili koszty ich wykonywania. Tylko dzięki naciskom ze strony mieszkańców pogranicza, udało się zmusić władze niemieckich regionów do pokrywania tych kosztów lub częściowej refundacji.
Tuż przed Wielkanocą również rząd w Warszawie wprowadził obowiązek posiadania negatywnego wyniku testu na koronawirusa przy wjeździe do Polski. Co prawda, są liczne wyjątki od tej zasady, ale wiele osób skarży się, że mimo to, są pytani o testy przez polskie służby.